Pomorska Młodzieżowa Reprezentacja na Atlantyku Cruise in Company część 2

0
813

Na wysokości miasteczka Peniche znajduje się niewielki archipelag skalistych wysepek Ilhas Berlengas. Atlantyckie sztormy czynią je miejsca niezwykle nieprzyjaznymi do życia, nie znajdzie się tutaj praktycznie żadnej roślinności, a do stałych mieszkańców zaliczyć można jedynie latarnika oraz jego rodzinę. Znajduje się tutaj co prawda kilka mniejszych budynków, ale wydaje

 się, że służą jedynie za domki letniskowe dla turystów odwiedzających te miejsca latem. My podpłynęliśmy tak blisko tych wysp jak się tylko dało, niestety bez pontonu zejście na ląd nie było możliwe. 

Żegluga w kierunku La Coruny zlatywała na mozolnym halsowaniu się za sprawą stałych północnych wiatrów. Gdy tylko wiatr lekko cichł, mięliśmy wystarczającą wymówkę by włączyć silnik i płynąć 6 węzłów dokładnie w takim kierunku, w którym chcieliśmy. 

Kolejnym portem, który odwiedziliśmy było Leixoes, leżące na przedmieściach Porto. W marinie jedną z pierwszych rzeczy, jakie rzuciły się nam w oczy był biały wiekowy jacht o nazwie… Joshua. Czyżby to ta słynna Joshua, na której Bernard Moitessier okrążył kulę ziemską półtora razu non-stop? Na pierwszy rzut oka wszystko pasowało: jacht typu kecz, bukszpryt z kliwrem, fok z bomem, rufa typu szpicgat, malutki kokpit. Wydało się nam jednak mało prawdopodobne, żeby to była oryginalna łódka. Była to raczej dobra replika. Po krótkim odpoczynku w marinie, podłączeniu łódki do prądu oraz długo wyczekiwanych prysznicach pojechaliśmy komunikacją miejską do Porto. Już z okien autobusu, zbudowane na wzgórzach miasto przypadło nam do gustu. Turystyczne centrum Porto położone jest nad rzeką Douro, która płynie krętym korytem pomiędzy skalistymi zboczami. Nad jej brzegami ustawione są stragany z pamiątkami i przekąskami oraz niewielkie knajpy oferujące świeże ryby, owoce morza i lokalne wino. Rankiem tego samego dnia, pierwszy oficer przegrał z panią drugą oficer zakład, w którym nagrodą miało być wino. Wieczorem mieliśmy więc okazję raczyć się pysznym słodkim Porto siedząc na jednym z wzgórz i obserwując słońce zachodzące nad panoramą miasta. 

Każdego poranka spotykaliśmy dziesiątki kutrów rybackich wypływających na łowy. Dla niektórych z nich najwyraźniej byliśmy nie lada atrakcją, zmieniali bowiem swój kurs, udawali, że płyną prosto na nas, po czym w ostatnim momencie odpływali. 

Ostatnim portugalskim portem, w którym się zatrzymaliśmy było Viana do Castelo. Mieliśmy niestety zaledwie kilka godzin na zwiedzenie tego urokliwego miasteczka. Ze smutkiem rzuciliśmy cumy, pożegnaliśmy się z Portugalią i popłynęliśmy dalej na północ. 

Według planu następnym przystankiem miały być leżące u wejścia do zatoki Vigo wysepki Islas Cies. Tym razem jednak wiatr znacznie odkręcił na wschód i płynęliśmy szybciej niż wcześniej założyliśmy. Przy takich warunkach dopłynęlibyśmy do wysp w środku nocy, co nie byłoby rozsądne ze względu na niewystarczające oznakowanie toru wodnego, brak mariny i konieczność stanięcia na bojce lub kotwicy. Zdecydowaliśmy się stanąć jeszcze przed zmrokiem na najbliższym kotwicowisku i przeczekać kilka godzin tak, żeby później przypłynąć na wysepki o poranku. Najbliższa zatoczka znajdowała się w delcie rzeki Rio Minho, która stanowi granicę pomiędzy Portugalią i Hiszpanią. W samym ujściu rzeki znajduje się mała wysepka z warowną twierdzą. Wysepka i okoliczne skały idealnie chroniły nas od atlantyckich fal. Niemniej jednak nakładające się na siebie prąd rzeki, prąd pływowy oraz wiatr czyniły poprawne zakotwiczenie dosyć kłopotliwym. Dłuższą chwilę zajęło nam wybranie bezpiecznego miejsca do rzucenia kotwicy. Obejrzeliśmy film na komputerze, odczekaliśmy kilka godzin, po czym podążając za swoim własnym śladem, określonym za pomocą szeregu pozycji naniesionych na mapę, wypłynęliśmy z zatoki. 

Kolejnego dnia, gdy tylko wstało słońce, naszym oczom ukazały się wzgórza Isla Ons. Cały teren tych wysp obejmuje park narodowy. Na kilka godzin zatrzymaliśmy się na bojce, skąd część załogi udała się wpław na podbój lądu. Reszta zajęła się gotowaniem. Tutejsza okolica pełna jest różnej wielkości wysp i skalistych raf. Zatrzymują one napływające od strony oceanu fale, przez co żegluga nabiera typowo zatokowego charakteru. Korzystając z dogodnych warunków i dobrej pogody spędziliśmy cały dzień robiąc sobie sesję zdjęciowe dla każdego ze sponsorów.

Na noc zatrzymaliśmy się w miasteczku Muros, po czym ruszyliśmy do Camarinas, gdzie zamierzaliśmy spędzić cały dzień. Miał to być ostatni przystanek przed La Coruna – docelowym portem The Tall Ships’ Races i jednocześnie miejscem, gdzie mieliśmy zdać łódkę. Chcieliśmy mieć trochę czasu, żeby w spokoju posprzątać jacht oraz naprawić te usterki, które potrafiliśmy. Dodatkowo był to dzień poprzedzający Marcina urodziny. Już prawie starym zwyczajem należało przygotować małą niespodziankę. Gdy Agnieszka zabrała Marcina na romantyczną kolację, reszta ekipy miała szansę przygotować małą ucztę. Czołowe miejsce na stole zajął wielki garnek z sangrią z owocami. Tuż obok stanęły talerze z kanapkami, pączki z powbijanymi świeczkami oraz danie wieczoru – banany zapiekane z czekoladą. Mało brakowało i wszystkie te smakołyki nie doczekałyby powrotu jubilata. Jakimś cudem jednak powstrzymaliśmy nasze łakomstwo i gdy tylko Marcin pojawił się na jachcie zaśpiewaliśmy „Sto lat” i uczta się rozpoczęła.

Jak to zwykle bywa pod koniec podróży, tak i tym razem natura nie chciała się z nami łatwo pożegnać. Ostatnia noc rejsu upłynęła pod hasłem bardzo gęstej mgły i uważnego wpatrywania się w radar. Okolica podejścia do La Coruna jest upstrzona niebezpiecznymi skałami, na których rozbił się już niejeden statek. Na szczęście dopłynęliśmy bez szwanku. Mgła zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dosłownie na kilka kabli przed główkami portu.

 
 
 
I co dalej?

Agnieszka przesiadła się na Dar Młodzieży, by odpracować swoją studencką praktykę. Marcin i Piotrek polecieli samolotem do Tarragony, gdzie odwiedzili Marcina rodziców, a następnie do Polski, gdzie mieli się przygotowywać do Mistrzostw Polski w klasie A-cat. Ala poleciała do Polski, gdzie miała dokończyć praktyki studenckie w stoczni jachtowej. Madzia z Kasią wróciły do kraju autokare

m razem z załogantami Zawiszy Czarnego. Madzia w Szczecinie od razu z autokaru przesiadła się na jacht, którym popłynęła na rejs po Bałtyku. Kasia miała spędzić kilka dni w rodzinnej Sokółce przed powrotem do Gdańska na praktyki. Gosia z Karolem dostali propozycję, by na polskim jachcie Amarant popłynąć w kolejnym etapie TTSR do Dublina. Mimo zapowiadanych wiatrów o sile do 12 stopni w skali Beauforta nie zastanawiali się długo…

Komentarze