Dinghy Adventures – Jak nie napisałem posta o rozpoczęciu wyprawy, ale zdążyłem już stracić kotwicę

0
995

 

Post o starcie wyprawy… po prostu się nie ukazał. Dlaczego? Dobre pytanie, ale odłóżmy na bok rozważania akademickie i zapraszam do lektury dłuższego tekstu o dość gorącym dniu. Nie pogodowo jednak. Przepraszam za obszerność, ale nie cenzurowałem się.

 

 

Obudził mnie rozkołys i uderzanie fałów o maszt, co już było pierwszym sygnałem silnego wiatru, jakiego nie było od kilku dni. Wieczorem była cisza absolutna. Zegarek ręczny podwieszony mam tak, żebym go od razu widział – wskazywał 0600 rano. Niechętnie uznałem, że trzeba skontrolować sytuację. Wyszedłem i zobaczyłem, że samoster mocno się szarpie i kiwa, cała metalowa konstrukcja wpada w nieprzyjemny dla oka rezonans. Oho, zmierzymy przy jakiej sile wiatru masz taką czkawkę pomyślałem sięgając po anemometr, który wskazał 4,5 B w podstawie i do 6,4 w szkwałach. Choć nie chcialem jeszcze chodzić po świeżej warstwie farby antypoślizgowej, uznałem że kontrola pracy kotwicy jest konieczna w tych warunkach. Prąd pływowy miał zgodny kierunek z wiatrem, więc łódka stala ideanie i w prądzie i w wietrze – w chorągiewkę, a lina kotwiczna patrzyła w dobrym kierunku, poprawiłem więc tylko knagowanie, przywiązałem fały uderzające o maszt do want i myślałem że pójdę jeszcze na trochę spać, ale gdzie tam. Spać nie dawał mi widok samosteru. Zaczynało się już robić jasno. Po kolejnym wyjściu ze śpiwora, stwierdziłem że poluzowaly się nakrętki które trzymają całą kontrukcję przy sterze i to było przyczyną jego dzikich tańców. Dokręcenie pomogło, jednak nie na długo. Po pół godziny wiatr lekko stężał a samoster ponownie zaczął wpadać w wahania, uznalem że trzeba to będzie zrobić porządniej – z użyciem większych podkładek i locktite’a – płynu do blokowania nakrętek, ale na razie po prostu zdjąłem cały wiatrowskaz – duży element składający się ze sporej lotki i ołowianej przeciwwagi. Godzina siódma, już wiedziałem, że nie pośpię, bo za bardzo się denerwuję o losy łódki. Na razie nie mialem powodów do obaw, bo prąd pływowy pchal wodę w dobrym kierunku i nie rozbudowywal znacznej fali, choć wiało już porządne 6 B.

 

 

Gdyby trzeba było jednak zejść z kotwicy, bo zacznę ją wlec, to nie mam żadnego planu „B”, ponieważ mój silnik jest na pontonie. Niedobrze, pluję sobie w brodę, że stojąc na kotwicy nie sprawdziłem prognozy pogody! Zadowoliłem się – jak turysta – zeknięciem czy będzie słoneczko i ze smutkiem przyjąłem, że niestety będzie deszczyk. Nie chciałem nigdzie wypływać, ale to mnie nie usprawiedliwia, jak moglem nie spojrzeć na wiatr?! Myślę że jestem bezpieczny, ponieważ tak było przez ostatnie…ile to już – 10 dni? Gdybym wiedział, jakie będą warunki, wieczorem zacumowałbym do boi albo stanął przy pomoście. Teraz jednak trzeba myśleć co robić skoro jest jak jest. Wyjąłem zapasową kotwicę i opatrzyłem liną, jednak to 4-kilogramowy składany „drapak”, ktory nie zatrzyma mnie na długo. Na razie jednak moja kotwica wykazywała doskonałe trzymanie. Patrząc wprzód, sprawdziłem o której zaczyna się przypływ. Wydedukowałem, że o 1030-1100 będzie już na kotwicowisku istne piekło, jeśli wiatr nie osłabnie. Przeciwny kierunek prądu i wiatru rozbuduje tu niezłą kipiel – widzialem to już oczami wyobraźni. Na razie względny spokój, więc złapałem jeszcze z pół godziny nerwowego snu, ale śniłem głównie o rwących się linach, kotwicach i pontonach. Zacząłem dzień dobrze: kawa, makaron z przecierem jabłkowym na śniadanie. Potem ubrałem się w pełen rynsztunek sztormiakowy od Henri Lloyda, jeszcze praktycznie nieużywany, który przyodziałem bezpoośrednio na pidżamę i jazda pontonem do Seixal. W tą stronę dobrze, ale wiedziałem że wracając przyjmę wiele fal na siebie, stąd też dobór ubioru, który miał pozostać na mnie już do wieczora, łącznie z pidżamą. Przy pomoście nikogo… no, jeden rybak – znajomy z widzenia. W klubie pusto, okna pozamykane okiennicami. W kafejce przywitałem się z bardzo ładną czarnoskórą kelnerką, pogawędziliśmy chwilę, potwierdziła, że w klubie dziś wszystko będzie raczej pozamykane. Wróciłem na pomost dopełnić celu wizyty, a więc przelać paliwo z kanistra do zbiornika silnika, bo moim planem stało się przełożenie silnika pomimo coraz większej fali do łódki, w razie gdybym musiał go użyć. „W razie gdybym musiał” – gdyż na razie myślałem, że wszystko potoczy się dobrze i wypełniam tylko zalożenia planu B, po prostu dobra praktyka – zwykle się nie przydaje, ale zapewnia mentalny spokój. Rybak pożyczyl mi bardzo tępy „rybi” nóż, zrobiłem lejek z buteki i uzupełnilem zbiornik prawie do pełna, co starczyłoby na 3,5 – 4 godziny ciężkiej pracy silnika. Wracając na jacht pod falę, zauważyłem że prąd zmienił już kierunek, a katamaran pod estońską banderą już zaczął wlec kotwicę, bo 2 osoby na pokładzie, pomimo pogody – jedna przy kotwicy, druga manewruje na silnikach. Niedobrze, moja też długo nie utrzyma – pomyślałem. Wracając na łódkę, przyjąłem kilka fal, spróbowałem też przynięcia w ślizgu po wierzchołkach załamujących się fal, ale to była zbyt dzika zabawa. Będąc już przy łódce zauważyłem dopiero jak mocno rozbudowala się fala, bo sama przesiadka z pontonu na jacht była wyzwaniem. Najpierw przełożyłem zbiornik i linię paliwową, następnie jąłem przygotowywać mokre szmaty żeby na czymś położyć silnik w kokpicie – wiedziałem, że nie będzie łatwo. Zmoczyłem, lekko wyżąlem, kładę – szmata wyraźnie chce fruwać… Za mało wody na taki wiatr, więc jeszcze raz zanurzylem i tym razem nie wyżymałem.

 

 

Przełożenie silnika przez zrębnicę kokpitu kosztowało mnie kilka rys na łódce – nic to, pomyślałem, może za chwilę będzie się trzeba nim ratować. Chętnie przyjmiemy kilka obdrapań, ale będziemy bezpieczni – co nie, łódko? W tym momencie zobaczylem dryfujący prosto w burtę wielki konar. Odparłem atak wystawiając nogę z klapkiem, wyhamowałem go i przepchnąłem konar zanim uderzył w ponton i łódkę. Zawsze jest moment do którego można powiedzieć, że wszystko mamy jeszcze pod kontrolą i ten, kiedy rzeczy zaczynają próbować tą kontrolę przejąć – wkrada się chaos, zaczyna się walka. To był ten moment. Ślizgając się, nie bacząc już tak bardzo na to, że robię kolejne obdrapania na pięknej nowej farbie, ładuję silnik do studzienki i jakoś udaje mi się go przykręcić do deski, choć rzuca już nami niemiłosiernie. Nie zdążam podłączyć linii paliwowej, jak widzę, że już dryfuję, a kotwica najwyraźniej nie trzyma dna. Rychło w czas, zaczynam działać na przyspieszonych obrotach, ale staram się nie być roztrzęsionym. W międzyczasie przechodzą kolejne ulewy, ale nie robi to większej różnicy. Idę na dziób, ale kotwicy, której lina patrzy teraz do tyłu i gdzieś pod kadłub nie da rady ruszyć żadną siłą i jej wyrwać. Aha, typowa sytuacja gdy prąd jest przeciwny do kierunku wiatru. Normalnie użyłbym pontonu jako pchacza i obrócił jacht, napierając na rufę od tej burty, z ktorej nurkuje pod kadłub patrząca do tylu lina. Normalna praktyka z poprzednich dni, ale tym razem wlaśnie zdjąłem już z niego silnik. Chwilę kombinuję jeszcze różnymi sposobami, ale widzę że nie dam rady wyrwać haka, a płycizny coraz bliżej. Postanawiam zostawić kotwicę w wodzie, ale z odbijaczem, który przywiązuję do końca buchty z około 20 metrami wolnej liny. Wrócę po nią jak warunki się unormują – myślę. Odknagowuję od łódki i stram się wyrzucić jak najdalej od kadłuba, ale nie frunie nawet pół metra, od razu zanurza się pod wodę, razem z odbijaczem, co oznacza że już na pewno mam linę kotwiczną obwiniętą wokół miecza. Tylko w którą stronę?! Próbuję podnieść miecz – może lina spadnie z niego? Niestety, kilka obrotów korby (do pełnego uniesienia jest uich aż 42!) i już czuję jakiś opór – dalej nie próbuję, bo jest jasne, że to lina wsuwa mi się w skrzynkę mieczową i tylko pogarszam sytuację. Opuszczam miecz, choć tego do końca nie wiem – w każdym razie luzuję jego fał. Wrzucam biegi naprzód, wstecz, próbuję skręcać, ale wszystko na nic, bo łódka trzymana jest mniej więcej w środku swojej długości pod wodą, a potężny wiatr i fale dopełniają reszty. To nie ja kieruję jachtem, ale raczej robię tyle ile mogę, żeby zachować resztki kontroli. Patrzę też uważnie wokół – inne jachty coraz bliżej, sytuacja robi się krytyczna – nie mogę manewrować, nie mogę się też odczepić od kotwicy, nawet nie mam jak się od niej odciąć! Wejście do wody w tych warunkach i nurkowanie z nożem byłoby już jazdą na krawedzi, a szansa powodzenia jak dla mnie za mała, żeby podejmować ryzyko. Silnik pracuje ciężko, a nie mogę go przegrzać, bo co i rusz jego stopa wychodzi z wody i wchodzi na wyjące obroty. Nagle łupnięcie – wystarczyła chwila patrzenia w inną stronę, a jacht, który przed chwilą był jeszcze o 20 metrów ode mnie uderza już w moją burtę. Ma ostry dziób, charakterystyczny dla łodzi z lat 80-tych, nie wygląda na zadbany. Cholerny trup – myślę. Atak zombie. Zaraz zacznę odpychanie od siebie truposza. Lecę na dziób odeprzeć natarcie wroga, choć to tak naprawdę ja jestem tu problemem, bo ten drugi jacht stoi na boi i co najwyżej rzusza się o kilka metrów w różne strony. Łup! – drugie już nieco lżejsze uderzenie, bo hamuję je rękami, trzymając jego kosz dziobowy, przyjmujemy je na falszburtę wykonaną z iroko. Nie jest źle, nie pękła, uszczerbiła się nieco. On natomiast ma już na wpół urwany kosz dziobowy, ale nie jestem pewien czy to po naszym spotkaniu, czy już wcześniej. Powoli przechodzę z jego dziobem wzdłuż naszej lewej burty ku rufie, rzuca strasznie góra-dół. Boję się, żeby nie wypaść za burtę, ani się nie przewrócić. Do brzegu niedaleko, woda ciepla, ogólnie płytko, dałbym radę, ale jacht beze mnie raczej nie. Możewszedlbym jakośpo pontonie, alew tym czasie mógłbym uderzyć w kolejny jacht. Już wiem, że w kokpicie też muszę zrobić antypoślizgi! Gdy jestem już na rufie, wypycham jak najmocniej jego dziób, ale niestety jesteśmy mocno ciągnięci przez kotwicę, więc gdy tylko ja przestaję pchać jego dziób, moja łódka wraca kawałek, jakby była na gumowej linie i dziobowy kosz truposza zahacza o mój flagsztok z trzepoczącą polską banderą i łamie mi go w podstawie. Klnę bardzo doniośle i bez powtórzeń pod adresem starego jachtu, który jedynie bezwładnie kiwa się na bojce, choć mi jawi się jak najeżona mina. Kurwa, podobał mi się ten bambusowy flagsztok! Włożyłem sporo pracy… tak niedawno. Okazuje się, że poszła podstawka z dębu. Bandera i maszcik zostają na pokładzie. Mam świadomość strat – w głowie mi się kręci ile już tych drobiazgów zrujnowanych zostalo w ciągu ostatniej pół godziny! Wrzucam bieg do przodu, żeby odsunąć się od ‘napastnika’, ale jeszcze zadaje ostatni cios – tym razem przyjmuję go najmocniejszym możliwym punktem, węzłówką pokładu, burty i pawęży, czyli samym kantem rufy – trzask, ale chyba nie u mnie? Tak, wynik 1:1, bordowy jacht zostawiam chyba z małą dziurą w laminacie. Sklejka i drewno wygrywają ostatnie starcie. W duchu przepraszam – wcale nie chcę taranować innych, naprawdę robię co mogę! Zaczynam teraz krążyć wokół dwóch jachtów – bordowego, z którym mieliśmy właśnie styczność i innego, który może być dla mnie nawet groźniejszy, bo to klasyk z litego drewna. Mocny zawodnik, jeśli mielibyśmy się zderzać. Biały, pod niemiecką banderą, również zaniedbany, nie widziałem od 10 dni jego właściciela. Traktowałem go zawsze na kotwicowisku jako jeden z wyznaczników mojej pozycji. Teraz nie mogę się wyrwać, daję naprzód, wstecz, próbuję cokolwiek zrobić – trwa to dobrą godzinę, tak mi się przynajmniej wydaje. Próbuję wołać kogoś przez radio. Wcześniej wywoływałem marinę w Seixal, mają do mnie 400 metrów i mają motorówkę, silnik 25 koni – lekka, ale mam wrażenie że czego mi potrzeba to zostać pociągniętym do tyłu, aż zobaczę gdzieś wokół odbijacz kończący mój nieszczęsny zestaw kotwiczny. Nikt nie odpowiadał. Zaczynam już nawet wątpić w swoje radio – przecież w tak szalony dzień na pewno ktoś tam jest i czuwa! Przynajmniej powinien. Nie wzywam pomocy, ale proszę „any able motorboat to assist me”. Zero odzewu. No nic, bujam się tak jeszcze trochę i dzwonię do Jorge’a przez komórkę, która ledwo zipie i wiem, że fatalnie mnie słychać. Kilka razy powtarzam, Jorge chyba zrozumiał – ciężko powiedzieć. Powtarzam tylko że mam problemy, że całkiem serio i MOTORBOAT!

 

W końcu ryzykuję pewien manewr, widząc że lekko się odsunąłem do tyłu, daję pełną naprzód – no, zobaczymy. Patrzę po innych łódkach i widzę w którym momencie następuje mocne zwolnienie. Na wodę nie ma co patrzeć – to jedna wielka kipel, prąd przeciwko wiatrowi. W momencie, który myślę że jeszcze nie był jakiś wyjątkowy, łapię 7,9B na anemometrze – myślę sobie że wolałbym być teraz w tych warunkach na oceanie z dala od brzegu i poza zasięgiem prądu pływowego, zdecydowanie bardziej! Moja jazda naprzód kończy się nie tylko zatrzymaniem łódki, ale też silnik nagle gaśnie, na szczęście nie był już wtedy na pełnych obrotach, bo już wiem co się stało – napłynąłem na linę, najprawdopodobniej wlasną i zblokowała mi śrubę. Gdyby zgasł powoli schodząc z obrotów, zaniepokoiłbym się chyba nawet bardziej, bo mogłoby to oznaczać awarię. Ale nagłe zatrzymanie jego pracy mogło oznaczać tylko zblokowanie śruby. Ciekawe jak bardzo owinęła się lina? Przy wyższych obrotach, mógłbym zerwać klin, a wtedy kaplica. Teraz też nie jest w zasadzie daleko od tego, bo nie mam już obecnie żadnej możliwości manewru poza machaniem sterem, a zbliżam się znowu szybko do niemieckiego klasyka. Niedobrze, adrenalina rośnie, w ustach oraz bardziej sucho, widzę że muszę odciąć linę, ale nie mogę dosięgnąć końca kolumny silnika. A więc ponad to wszystko, muszę go jeszcze jak najszybciej odkręcić od deski, unieść w studzience, odciąć kawalek liny i dopiero odwinąć zluzowaną linę ze śruby. Robię tak, studzienka co chwila napełnia się do połowy wodą i opróżnia, więc co chwila pracuję z rękami pod wodą, szybko wpadam pod namiot po jakikolwiek nóż, najbardziej pod ręką mam tapicerski. Biorę, ale jako że mam lęk do ostrych ostrzy i od razu wyobrażam sobie zadane sobie rany, wiem że muszę bardzo uważać. Nade wszystko nie znoszę ciąć sobie skóry, mogę być narażony na uderzenia, czy nawet rany tłuczone, kłute, wolę już chyba nawet szarpane ale najbardziej wzdrygam się na samą myśl o czystych cięciach! Każdy ma jakąś rzecz, od której robi mu się miękko w nogach, ja mam to. Nie chcę stracić kotwicy, tyle co ona kosztuje, to mniej więcej mam w tej chwili CAŁEGO swojego budżetu! Przywiązuję kolejny odbijacz, bo już zupełnie nie mogę pojąć w tym natłoku zdarzeń sytuacji jaka może być pod kadłubem. Kolejny nie zaszkodzi, upewniam się tylko że tnę ZA przywiązanym odbijaczem. Mimo wszystko, odbijacz zostaje ze mną, razem z buchtą, którą dość łatwo uwalniam ze śruby silnika po odcięciu ciągnącej liny. Nie wiem już czy zrobilem coś źle, nie mam teraz głowy i tyle wyobraźni, żeby to ogarnąć. Wiem tylko, że coś zmieniłem odcinając linę, jacht jakby jest mniej trzymany, a to oznacza że szybciej chyba dryfuję? To też nie jest proste w ocenie, bo wiatr pcha go w jedną stronę, ale silny prąd pływowy w drugą, w rezultacie nie wiadomo czy stoję mniej więcej w tym samym miejscu przez te dwie przeciwstawne siły, czy przez nadal trzymającą mnie kotwicę. Szybko wkładam silnik, żeby uciec przed zagrażającymi mi innymi jachtami, bo już niewiele brakuje do niemieckiego klasyka! Boję się jego bukszprytu, mógłby mi spokojnie zrobić dziurę w burcie na wylot! Zapuszczam silnik i odzyskuję manewrowość. Ale jeszcze chyba ciągnę kotwicę. A może nie? Zaczynam powoli płynąć w stronę Seixal. Nie mam wyboru, sam nie mam szans na złapanie mooringu (boi) w tych warunkach i nawet nie będąc pewnym czy mogę normalnie manewrować. Wychodzi mi jakoś płynięcie w stronę pomostu, więc to robię. Na końcu pomostu macha do mnie z daleka Jorge. Widocznie z zalatwieniem motorowki mu się nie udało, ale dobrze że chociaż będzie jakaś pomoc na brzegu przy cumowaniu. GPS pokazuje, że płynę do 2,5 węzła pod prąd – więc wydaje mi się że nie mam kotwicy, chyba że się odwróciła, albo wisi pod kadłubem nad dnem. Odbijacza nie zobaczylem ani razu! Stanięcie na końcu pomostu nie wychodzi mi – wsteczny nie jest w stanie mnie zatrzymać, linami też się nie udaje. Pomost kończy mostek pieszy, więc to na pewno będzie mój koniec, jeśli się nie zatrzymam za kilka metrów! Udaje się w bardzo złym stylu zaparkować burta w burtę na trzeciego do dość masywnej motorówki. Wyłapują mnie Jorge i jeszcze jeden portugalczyk, jak się później okazuje – właściciel jednego z jachtów na kotwicowisku. Uff. Teraz tylko zakładanie cum, wykładanie odbijaczy. Jachtem miota strasznie, nie jest to wcale najlepsze miejsce i wiem, że jak zerwę cumy, czy knagę, czeka mnie wizyta pod mostkiem, a to byłoby straszne. Zakładam podwójne cumy, na różne knagi, a w porcie pustki. Jorge zaraz gdzieś leci, obsługi mariny w ogóle nie ma w dyżurce – jestem mocno zdziwiony! Na pomost wchodzi nurek. Bardzo tęgi chłop, choć niższy ode mnie. Dłonie jak kajzerki, dosłownie. Od razu zagaduję go. Idzie na razie nurkować na kotwicowisku na zlecenie, ale za 2 godziny jak będzie kończył, obiecał spojrzeć na mój jacht od spodu, co tam jest grane. Wsiada na motorówkę z dwoma kolegami. Teraz dopiero mam chwilę żeby spokojniej spojrzeć na kotwicowisko. To co się na nim dzieje to szaleństwo. 38 stopowy katamaran pod estońską banderą od 3 godzin nie może znaleźć swojego miejsca i krąży na silniku. Jachty na bojach stoją, ale miotane przez stromą krótką falę, jak zabawki. Muszę pójść na kawę… chwilę się odstresować i odpowiedzieć sobie na kilka pytań. Co właściwie się wydarzyło pod wodą? Idę do kafejki, zamawiam dużą kawę z mlekiem (w Portugalii domyślna „kawa” to espresso – pół malutkiej filiżaneczki. Pyszna, niedroga i można przyjąć kilka takich shotów dziennie, jednak ja muszę chwilę posiedzieć). Śliczna, młoda, szczupła i drobna czarnoskóra kelnerka – czyżby ona była powodem, że znowu tu przyszedłem? Zamieniamy znowu kilka słów, ale szybko siadam i na serwetkach pożyczonym długopisem próbuję ustalić fakty, robię pomocnicze rysunki. Rysuję: ustawienie jachtu w momencie gdy zwolniłem jacht z kotwicy… a przynajmniej taki miałem zamiar, do tego kierunek wiatru i prądu, miecz,buchtę, dowiązany odbijacz… Po kilku chwilach rzeczy stają się jaśniejsze. Oceniam, że jest jakaś niewielka szansa, że pod łódką mam zaczepioną linę, na końcu której znajdę kotwicę, a odbijacz ugrzązl gdzieś przy mieczu, jakkolwiek niestety większa szansa jest taka, że kotwica pozostala w wodzie, jedynie z łańcuchem i tonąną liną, a lina została przecięta – przetarla się o miecz dzięki moim manewrom. Zaś pod łódką tkwi być może odbijacz, a w najgorszym wypadku – tylko kawałek linki blokującej miecz. Po powrocie na pomost, spotykam portugalczyka, który pomagał mi cumować mój jacht, gość po sześćdziesiątce. Podziela moje zdumienie, że nie ma tu nikogo, nawet ‘marineiro’ gdzieś znikł, jakby przestraszył się pogody. A miałby tu pełne ręce roboty, trzeba poprawiać odbijacze, bo jachty i łodzie obijają swoje burty o pomost, może zakladać dodatkowe cumy. We własnym interesie robię to przy ostatniej łódce z trójłodziowego zestawu, który współtworzy King of Bongo. Wspólnie z portugalczykiem dziwimy się dlaczego ludzie przy takich warunkach nie przyjdą choćby zobaczyć, czy ich jacht jest bezpieczny. Nie trzeba bylo długo czekać i rozmawiać co się może stać – bo właśnie w tym momencie się dzieje. Około 40 stopowy jacht dryfuje w niezłym tempie przez kotwicowisko. Poznaję, to „Step In”, ładnie utrzymany jacht o regatowym charakterze – wysoki maszt, zapewne też krotki i głęboki kil. Kotwiczylem dość niedaleko niego, a on zaraz ma szansę skończyć na plaży – przy odrobinie szczęścia. Gorzej, jeśli na betonie, lub rozbijając po drodze inne łódki na kotwocowisku. Na akwenie są nurkowie swoją motorówką, odkrytopokładową, silnik nie więcej jak 70 koni. Portugalczyk od razu rzuca się do telefonu, dzwoni gdzieś, nie wiem niestety co mówi i macha do nurków, a ja próbując być przydatny, biegnę na swój jacht i nadaję na kanale 16 komunikat o zerwanym z mooringu jachcie. Tylko do kogo? To jak wołanie na puszczy, przecież tu nikogo nie ma, na radiu także, może bardziej przydam się na pomoście, w razie gdyby nurkom jakimś cudem udalo się złapać jacht na hol? Wracam, w bezsilności patrzymy z sąsiadem jak „Step In” dryfuje. Nurkowie już się zorientowali i robią co mogą, ale to niełatwe zadanie – wiem, bo w miniaturze podobnie wyglądała sytuacja z holowaniem mojego jachtu pontonikiem.

 

 

Lekki holownik sobie, a cięższy jacht sobie – przez działające pod wodą siły, holowany obiekt „promuje”, gdy nadajemy mu pierwszy rozpęd – czyli płynie tam, gdzie mu pozwala hydrodynamika wokół kila czy miecza i ani myśli zmieniać tego kursu. Można go ciągnąć lekkim holownikiem jak się chce, ale dopóki lina holownicza jest napięta, nie mamy żadnej kontroli, obojętnie od kierunku skręcenia naszego napędu. Dopiero zluzowanie liny, opłynięcie holowanego i szarpnięcie w innym kierunku może coś pomóc, ale to niełatwe, gdy na pokladzie holowanego nie ma sternika, a widzę, że nasi nurkowie nie posadzili nikogo za sterem jachtu. Idzie im i tak dobrze, robią co mogą. Przybliżają jacht do pomostu, będą potrzebne odbijacze i liny., Obsługi nie ma, więc pędzę po wlasną linę, ale odbijaczy nie mogę użyczyć – ciężko pracują przy mojej łódce, każdy z nich. Próba podejścia z holowanym jachtem równolegle do pomostu – nie do końca udana. Rzucamy linami, jacht zbliża się, krzyczę do nurka, żeby uciekał spomiędzy pomostu a jachtu! Zanurza się pod wodę, inaczej zostałby zmiażdżony. Jacht cofa się w stronę burty wielkiej, kilkudziesięciotonowej tradycyjnej łodzi rzecznej, zwanej XXXX. Wszyscy w tym samym momencie orientujemy się, że to nasza najlepsza opcja i jednocześnie jedyna szansa na przycumowanie do jego burty nieszczęsnego jachtu. Mnóstwo solidnych lin na pokładzie, ogromne, masywne pachołki i metalowe oka – wskakujemy na barkę, która praktycznie nic sobie nie robi z tego, że stoi rufą do sztormu i tutaj się nam już udaje dowiązać dryfujący jacht, który opiera się burtą na oponach i zaimprowizowanym przeze mnie odbijaczu z dużego kanistra. Teraz dokładnie widać, że urwał się pod nim mooring. Jacht ma kilka uszkodzeń, ale to nic w porównaniu z tym, co mogłoby mu się stać, gdyby puścić go swobodnie. Nurkowie mają jednak kwaśne miny, bo okazuje się, że podczas akcji wyłapywania go i holowania, nie udało się ustrzec przed uszkodzeniem innego jachtu na kotwicowisku. Pokazują rękami jak duże jest pęknięcie. Kto winien? Nurkowie robili co mogli, działali w dobrej wierze i nikt im za to nie obiecywał żadnych profiów. Właściciel jachtu nie był obecny – może ipowienien się zainteresować, ale gdyby nawet był w pobliżu – co mógłby zrobić? Chyba najbardziej ze wszystkich winna gmina, wszak jej się płaci za użytkowanie boi. Powinny być regularnie kontrolowane, od stanu liny zależy przcież bezpieczeństwo nie tylko jachtu, który na niej stoi i z której się on urywa, ale też innych na kotwicowisku. Bosman, odpowiedzialny nie tylko za pomost, ale też i za sytuację na kotwicowisku też pownien być na miejscu. O włączeniu radia VHF nie wspomnę – gdy jeszcze z godzinę wcześniej był na miejscu, zapytalem czy nie ma włączaonej UKFki. Powiedział, że jest zepsuta. Nic dziwnego, że mnie nie slyszał.

 

Podczas wysokiej wody sprawdziłem głębokość przy burcie jachtu wykorzystując zapasową kotwicę i wyszło mi około 3 metry. W Lisbonie skok plywu na dziś wynosi… 3 metry! Tutaj, w Seixal może być trochę mniej, ale nadal – 40 czy 50 centymetrów nie wystarczy, abym utrzymał się na wodzie. Tyle zostanie przy burcie, pod mieczem może nieco więcej, bo w tą stronę pogłębia się akwen. Ale ile, na 100% nie więcej niż metr. A moje zanurzenie to około 1,20m, trzeba doliczyć też falę. Nawet przy bardzo zgrubnych kalkulacjach już wiem, że nie mogę tu pozostać do odpływu,bo miecz mam zblokowany w dolnej pozycji, ale jednak to nie to samo co kil i na nim sobie bez stresu nie ‘wyschnę’. Obliczam godzinę, o której zostanie tu mniej niż 1,5 metra wody. Na razie mój jacht jest nie do ruszenia – bez szans aby pociągnąć na silniku rufą do fali. Ale teraz prąd się odwraca i będzie wreszcie znowu zgodny z kierunkiem wiatru, a sam wiatr ma zelżeć – postanawiam poczekać co się będzie działo. Zapraszam starszego portugalczyka do siebie i częstuję piwem. Wiatr rzeczywiście cichnie z czasem, a fali po jakimś czasie prawie już nie ma. Odwracamy jacht na samych linach, dziobem pod prąd i wiatr – tak już bez problemu ruszę na silniku, ale jeszcze mam z godzinę, wiatr może jeszcze przysiąść, więc pijemy piwo. Po niecalej godzinie przestawiamy łódkę longside do pomostu, nie ma już żadnego zagrożenia. Żegnam się z sąsiadem. Jak sam mi powiedział, udaje się dziś do młodszej kochanki. Jego żona ma już 65 lat i problemy z sercem, dlatego przestała uczstniczyć w wypadach na łódki. Odsunęli się już nieco od siebie. Bardzo chętnie go gości w domu, zawsze powtarza mu że coś mu przygotowala dobrego, a on nie może wtedy odmówić. Są jednak dni, jak dziś, kiedy pogoda jest jego wymówką. Żonie mówi, że nocuje na jachcie, żeby mieć pod kontrolą jego bezpieczeństwo. Nie zawsze jednak to jest konieczne – tak jak dziś, kiedy warunki już zupełnie się unormowały. W takim wypadku, mój sąsiad wybiera nocleg u młodszej brazylijki, z którą za kilka lat chce popłynąć przez Ocean do jej kraju, jacht sprzedać i zacząć drugie (albo już trzecie) życie na emeryturze. Kończę dzień, kiedy warunki są nieprawdopodobnie różne od tych, które panowaly za dnia. Na wodzie – rybia łuska, czyli falka najwyżej 5 cm. Niemalże cisza. Nic nie zostało ze sztormu, poza zniszczeniami i zagadką: Gdzie jest mój skarb, moja 6-kilowa kotwica delta?

Aleksander Hanusz

http://dinghyadventures.pl 

Komentarze