Jachtostopem przez Atlantyk – Przestrzenni /7/

0
678

14 grudzień, poniedziałek

Ocean sprzyja twórczemu myśleniu. Szczególnie w nocy, kiedy jest się otoczonym milionem gwiazd, które co raz znikają rozpędzone gdzieś w dole nieboskłonu. Czasem bywa tak, że zdają się „wybuchać” – wtedy całe niebo okala sekundowy rozbłysk i możemy jeszcze chwilę podziwiać niknący pierścień w środku którego była [niegdyś] gwiazda. Trochę jak po wybuchu fajerwerk, tylko bez efektów dźwiękowych i wydanych [okazyjnych] 23,99zł za „średnią” paczkę.

Jest 01:00 w nocy czasu „jachtowego”. Noc jest totalnie spokojna, fale są wyciszone, a wiatr…zamilkł. Po przekroczeniu sześćsetnej mili wiatr miarowo zaczął słabnąć. W tej chwili zostało nam do celu 480nm i jesteśmy zmuszeni wspomóc się silnikiem, ponieważ niektórym z załogi „poczucie czasu” zaczęło o sobie przypominać. Do niego ochoczo dołączyła codzienność, która już podsuwa listę z zadaniami do wykonania nie tylko po powrocie do Polski, ale już na lądzie – od razu po dopłynięciu na Martynikę. Mamy więc okazję dokładnie wsłuchać się w uroczy warkot silnika i trochę się do niego przyzwyczaić, bo zapowiada się że szybko się z nim nie rozstaniemy. Obecna pogoda prawdopodobnie nie ulegnie większej zmianie aż do końca rejsu.

Hałas działającego silnika wbrew pozorom nie jest tak uciążliwy jak może się wydawać. Z uwagi na to, że jest włączony praktycznie całą dobę, niezbędnym jest aby do niego przywyknąć i normalnie przy nim funkcjonować. Głównie chodzi o spanie, bo to może być największy problem. Moja koja usytuowana jest w części rufowej (z tyłu jachtu – tam gdzie silnik), więc śmiało mogę rzucić wyzwanie operatorom młota pneumatycznego, że bez żadnych środków dopingujących zasnę w ciągu dwudziestu minut (przy dotychczasowym trybie dnia). Hałas mi nie straszny. Bartek ma trochę ciszej, ponieważ on śpi w części dziobowej.

Mimo obecnych warunków nie jesteśmy pozbawieni dotychczasowych przyjemności z przemierzania Atlantyku – codziennie towarzyszy nam zachwyt dźwiękiem nieustannie obijających się fal o kadłub oraz bezkres oceanu, którego…no właśnie, tu przydałaby się moja przyjaciółka – artystyczna dusza, która bez wątpienia poratowałaby mnie swoją nienaganną znajomością nazewnictwa kolorów. Zwykle kolor wody jest dla mnie niebieski – niezależnie czy to w Bałtyku czy na Bali, ale ta tutaj jest taka…granatowa, tylko że jest trochę zielona ale ma też taki jasny niebieski w sobie szczególnie, gdy jest podkręcona przez śrubę silnika. No nie wiem, moja niewiedza świetnie może być wykorzystana jako pytanie konkursowe. A może to nie głupie?

Milena

obraz nr 1

15 grudzień, wtorek

Na wstępie – wszystkiego najlepszego Kasiu! Kasia prowadzi blog Konsument.Ka, którego możecie podejrzeć tutaj. Ma szeroki ogląd na bieżące i prawdopodobnie przyszłe aspekty ekonomii i marketingu, o których pisze bardzo przystępnie i wbrew [zapewne niektórym] pozorom nie nudzi! Tak więc Kasiu, pamiętam o Tobie na Atlantyku i z rozbawieniem wspominam nasz wspólny rejs po Morzu Adriatyckim, kiedy wreszcie przyszła pogoda na którą tyle czekałam. Trzeba koniecznie powtórzyć tę przygodę!

A ja – ja, nie mogę uwierzyć że to już praktycznie koniec naszej oceanicznej przygody. Mamy przed sobą tylko 256 mil morskich – przy obecnej prędkości (6 węzłów) będziemy na Martynice w czwartek koło południa. Siedzę właśnie w mesie (główne pomieszczenie na jachcie – taki salon trochę) i obserwuję co się dzieje, jednocześnie będąc w gotowości do asysty przy obiedzie, nad którym Lechu jak zwykle ma pieczę. Co też ten człowiek potrafi przyrządzić, toż to szok! Kilka razy udało mi się „zabłysnąć” swoimi umiejętnościami kulinarnymi do tego stopnia, że miałam pozwolenie i wolną rękę w gotowaniu dla załogi. Lechu oprócz tego, że jest stałym załogantem Lady Dany 44, ma stopień kapitana jachtowego i sprawuje techniczną opiekę nad jachtem. Lechu wie gdzie co leży, co działa, co trzeba naprawić i przede wszystkim wie JAK naprawić. Pogodne usposobienie człowieka z Trójmiasta i ogromny pokład wiedzy. To z nim mieliśmy pierwszy kontakt przy prośbie o przenocowanie. I to on, podczas „wypocin” przy tłumaczeniu naszej sytuacji, przerwał mi, odpowiadając krótko „o.k!”.
Za plecami Lecha, na pokładzie odbywa się jakaś burzliwa dyskusja między kapitanem Rychem, a Markiem – załogantem. Rychu dowodzi tym jachtem i na tym jachcie – pilnuje, żebyśmy wszyscy bezpiecznie dopłynęli do celu nie tylko bogatsi o stażowe mile morskie, ale także o pokłady wszechstronnej wiedzy jaką dysponuje. Dowodził przeprawą północno-wschodnią i wieloma innymi wyprawami, nie tylko na Lady Danie 44. Rychu nie tyle co z poczucia obowiązku, ale dobrego serca i chęci spędzał ze mną większość nocnych wacht opowiadając ciekawe historie i sumiennie odpowiadając na moje [nie zawsze bystre] pytania. To właśnie dzięki poznawaniu takich ludzi kocham żeglować – bo nie sztuką jest żeglować samemu. Sztuką jest jednocześnie czerpać i dawać drugiemu człowiekowi to, co wartościowe. Nie wspomnę o magii przeżywania razem niezwykłych chwil. [a propos – właśnie „chwyciła” jakaś duża ryba, bo chłopaki się zerwali i pobiegli dopingować Rycha w walce na haczyk i żyłkę. Jak się domyślacie, ja dalej siedzę jak siedziałam i z kolei cicho dopinguję rybie. Bilans póki co jest taki – cztery pochwycone dorady, trzy zbiegłe (prawdopodobnie) tuńczyki, jedna wypuszczona na wolność dorada. Poprawka, cztery zbiegłe – ta przed chwilą też zwiała) Kończąc, Rychu to również pogodny człowiek z Trójmiasta, kilkanaście lat wychowywany przez harcerstwo. Wspólnych tematów nie było końca.

Marek, aktywnie biorący udział w dyskusji z Rychem [zanim rozpoczęła się walka ze zbiegłą rybą] również jest człowiekiem o pogodnym usposobieniu z Trójmiasta. Doświadczony żeglarz, kompan długich rozmów i mistrz ciętej, niespodziewanej riposty. Ma dobre serce i tak samo dobrą intonację podczas opowiadania o swoich przygodach, nie tylko żeglarskich. Ma [nie]przyjemność spać pod moja koją, więc zawsze było ryzyko, że przy nieoczekiwanej fali i małej przyczepności mej osoby do materaca, polecę z hukiem na jago głowę. Tak się na szczęście nie wydarzyło, bo przy ostatnim incydencie wypadnięcia z koi, on towarzyszył Grzegorzowi podczas jego nocnej wachty. Ale żeby nie wyszło, że jest w czepku urodzony muszę się przyznać, że niechcący upuściłam mu na nogę deskę, która była zamknięciem mojej szafki. Podobno nic nie poczuł, ale zaraz po tym się obudził. Marek jest jedną z osób, z którymi ma się ochotę ponownie spotkać przy następnej, żeglarskiej sposobności.

Ostatnim z załogantów, których poznaliśmy na Lady Danie 44 jest Grzegorz. Również doświadczony żeglarz. Tak jak nasza dwójka i Marek, pierwszy raz przechodził Atlantyk. Żeby nie było wątpliwości, wszyscy dzielnie znieśliśmy bujanie, a każdy posiłek jaki otrzymaliśmy zostawialiśmy dla siebie. Neptun, co by nie czuł się urażony otrzymał od nas przed samym wypłynięciem „setkę” wódki, na ugodę. Wracając, Grzegorz ma w jednym rękawie całą pulę różnych wariantów zagadek logicznych, a w drugim pełno kawałów. Ma również ogromną wiedzę w naprawdę wielu dziedzinach. Trochę mu zazdroszczę godzin wacht, bo to właśnie u niego wstaje i zachodzi słońce. Co prawda obserwacja trwa tyle co szybka randka, ale można się zachwycić [i nie zaspać na śniadanie]. Grzegorz również ma pogodne usposobienie, choć jest z Warszawy.

Przywykłam do rytmu dnia tych dwóch tygodni – śniadanie, potem godzina dosypiania. Następnie wstaję na swoją dwugodzinną wachtę, kryjąc się przed słońcem od 12:00 do 14:00, gdzie co godzinę zapisuję w dzienniku jachtowym kurs, przemierzony dystans, kierunek i siłę wiatru, ciśnienie i kilka innych informacji. Następnie mam dwie godziny dla siebie – najczęściej czytam, słucham muzyki, myślę i analizuję. Potem przychodzi czas na przygotowywanie obiadu. Później nie mam zbyt wielu zajęć obowiązkowych. Najczęściej spędzam czas z załogą na pokładzie, robię sobie kisiel w ramach deseru, gram na gitarze, uczę się od Rycha pięknych rosyjskich ballad, pomagam z Bartkiem Lechowi w drobnych pracach czy rozgrywam z Bartkiem partyjkę [albo nawet pięć] w warcaby albo scrabble. Wbrew pozorom nie ma dużo czasu, bo trzy- cztery godziny po obiedzie już muszę się kłaść spać, żeby być w miarę wyspana i przytomna na mojej nocnej wachcie, od północy do drugiej nad ranem. Ach, tradycyjnie piętnaście minut przed końcem wachty idę budzić Bartka. Często kilka razy, bo okazuje się że Bartek w środku nocy nie odróżnia rzeczywistości od swoich wyśnionych przygód.

Będzie mi brakowało oceanicznych przygód, passatów i tego nadal nieznanego mi koloru wody [post jest pisany przed rozstrzygnięciem konkursu, więc mam nadzieję, że niedługo dowiem się jaką nazwę przypisuje się tej pseudoniebieskiej gramaturze]. Aż łapie mnie podziw, że oprócz naszego jachtu przemierzającego bezkres oceanu jest jakieś inne życie poza tym, w którym wspólnie uczestniczymy. Póki co, mamy jeszcze dwa dni do zacumowania w porcie Martyniki. To zaszczyt płynąć Lady Daną 44 i przeżyć te dwa tygodnie z częścią załogi, która nieustraszenie brnęła tym jachtem w najbardziej szalone zakątki żeglarskich destynacji.
Oby to nie było ostatnie nasze spotkanie, oby.

Milena

https://przestrzenni.wordpress.com/

Komentarze