Sputnikiem dookoła Ziemi

0
619

Dotarliśmy do Cascais, które można uznać za nadmorskie przedmieścia Lizbony. Dzisiaj przylatuje do nas Mateusz – nasz przyjaciel z Kamienia Pomorskiego. Jego przybycie było zaplanowane już kilka miesięcy temu. Wyrobiliśmy się na styk, ale mało brakowało, a mogliśmy utknąć na dobre w oddalonym o pięćdziesiąt mil Peniche, gdzie przez kilka dni walczyliśmy z awarią steru.

Po drodze była hiszpańska Galicja i kawał portugalskiego wybrzeża. Po drodze musieliśmy się też dopasować do nowego rytmu dnia wyznaczanego tutaj przez uznany zarówno przez Hiszpanów jak i Portugalczyków cykl sjesty, fiesty i maniany. Sjestę zaczęliśmy poznawać już w Asturias, o hiszpańskiej fieście mieliśmy tylko pewne wyobrażenia, natomiast maniana to po prostu naturalna konsekwencja dwóch poprzednich.

4751_Penichetr%C3%B3jko%C5%82owiec(1).webp

Po wizycie w Ria de Camarinas, gdzie nie udało nam się zjeść wykopanych na plaży mariscos skierowaliśmy się dalej na południe. Ria była malownicza, ale uciekliśmy z niej szybko. Nie dlatego, że zostaliśmy przez pana w skautopodobnym mundurze pouczeni o zakazie zbierania morskich skorupiaków na plaży ale dlatego, że nieopodal zaczęła się fiesta. Pierwszego dnia byliśmy zachwyceni! Tuż obok naszego kotwicowiska postawiono scenę i zaplecze gastronomiczne a miejscowy zespół ćwiczył ludowe utwory na instrumentach dętych. Lepiej nie mogliśmy trafić!
Zwiedziliśmy miasteczko i wieczorem przybyliśmy pod scenę ciekawi nowych wrażeń ale nic się nie działo. Poczekaliśmy do zmroku. Duża pani obsługująca grill upiekła ośmiornicę i chyba sama ją zjadła bo tłumy nadal nie nadchodziły. Pewnie się pomyliliśmy, pewnie dopiero przygotowują sprzęt na jutro. Poszliśmy spać. Tuż przed północą obudził nas huk. Fiesta się zaczęła! Zbyt zmęczeni i oszołomieni zastanawialiśmy się czy płynąć kajakiem na brzeg i dołączyć do imprezy. Przez lornetkę obserwowaliśmy plażę, ale pod sceną nie było nikogo, a muzyka wbrew oczekiwaniom nie różniła się od tej, przy jakiej można się bawić w Polsce na wiejskiej dyskotece. Sytuacja nie zmieniła się do godziny dziesiątej rano, po czym wszystko zakończyły wystrzeliwane w biały dzień fajerwerki!

Długo nie mogliśmy zrozumieć, co wydarzyło się w nocy i komu miało to służyć. Holendrzy i Francuzi na sąsiednich jachtach zmasakrowani basem szybko podnieśli kotwice i uciekli, postanowiliśmy zrobić to samo. Kto wie, co szykują nam tu na kolejny wieczór!

obraz nr 2

Po całym dniu żeglugi opłynęliśmy majestatyczny przylądek Finisterre i zakotwiczyliśmy w miasteczku o podobnej nazwie. Dawno temu wierzono, że ta wrzynająca się w Atlantyk skała jest końcem świata, najdalej w morze wysuniętym lądem i stąd wzięła się jej nazwa oznaczająca kraniec ziemi. Dla Celtów i Galów było to miejsce magiczne i sporo z tej magii nadal kryje się w chmurach często zakrywających znajdującą się na szczycie latarnię morską.

Zaraz po lądowaniu przekonaliśmy się, że mieścina Finisterra jest inna od okolicznych miejscowości. Miasteczko było małe, ale żywe i całkiem zadbane. Okazało się, że przylądek przyciąga bardzo wielu różnych turystów. Są wśród nich zarówno pielgrzymi, dla których jest do ostatni etap wędrówki do znajdującego się niedaleko Santiago de Compostela, jak i współcześni hippisi, wyznawcy new age, neopoganie, autokarowi Niemcy i camperowcy z całej Europy. Wszyscy w dobrych humorach i zadowoleni z dotarcia na koniec świata.

Karolina z powodu upału została w miasteczku, ale ja nie mogłem wysiedzieć i postanowiłem wdrapać się na górę i sprawdzić, jaki magnes na ludzi ukryty jest w tym granicie.

Założyłem swoje wielozadaniowe białe crocsy i razem z ciężko obutymi pielgrzymami dotarłem błyskawicznie na przylądek. Pozdrawialiśmy się po drodze i cholernie bawiła mnie myśl, że całkiem niechcący machnąłem finał pielgrzymki! Na górze wszyscy świętowali. Niektórzy palili swoje buty, inni pili wino, jeszcze inni wypisywali swoje modlitwy na muszlach i zostawiali na skale. Wszyscy robili zdjęcia. Wśród smrodu palonej gumy pomyślałem, że na pewno nie zjaram tu swoich crocsów! Nie wziąłem przecież nic na zmianę a poza tym przed nami jeszcze wiele tysięcy mil. Dla nas koniec świata jest ciągle początkiem długiej drogi. Życząc nam szczęścia ruszyłem dalej, mijając biały słup z napisem „May Peace Prevail On Earth”.

– Szybko wróciłeś! Jak było?

– Ciekawie! Słuchaj, na zboczu przylądka postawili nawet granitowe kontenery z szufladami na urny! Rozumiesz? Jak się kogoś bardzo nie lubi to nawet po śmierci można go za odpowiednią opłatą wysłać na koniec świata! Zjedzmy coś, prześpijmy się, a wieczorem pójdziemy do pubu. Tu są naprawdę dziwne piracko-hippisowskie knajpy!

Powiosłowaliśmy z powrotem na jacht. Tutaj trzeba się dostosować do lokalnego rytmu życia, wyznaczanego przez upalne popołudnia. Jak się nie zrobi sjesty w czasie największej spiekoty, to nie ma się siły na wieczorne życie.

Z zęzy wygrzebałem ostatnią paczkę kamieńskiej specjalności – kiszonego łososia od Zubka! Uchował się trzy miesiące. Chyba trochę za długo jak na surową rybę przechowywaną bez lodówki, ale postanowiłem zaryzykować.

– Na pewno chcesz to zjeść? Pokaż jak pachnie.

Otworzyliśmy.

– Kurde, pachnie całkiem dobrze! Zjem go! Może jeszcze napiszę sms do dziewczyn czy ktoś próbował kiszonego po tak długim czasie.

Napisałem szybko do producenta ale chyba dziewczyny miały w smażalni ruch bo odpowiedzi nie było.

– Jem na własną odpowiedzialność, jakby co dzwoń na pogotowie. Nie mogę się powstrzymać.

Łosoś był wspaniały. Może trochę za bardzo przeszedł czosnkiem ale zjadłem całą paczkę, wychyliłem profilaktycznie kieliszek polskiej wódki i poszedłem spać. Bez żadnych komplikacji przeżyłem do wieczora i ruszyliśmy do miasteczka.

Rano pożeglowaliśmy do Muros. Urocze i zadbane miasteczko przycupnęło u stóp góry w małej zatoczce i przez setki lat dawało pracę i dobre schronienie pokoleniom dzielnych rybaków. Tak jest do dziś. Zmieniły się rybackie łodzie ale zadbana miejscowość wygląda prawdopodobnie prawie tak samo jak kilkaset lat temu.

Na kotwicowisku było już wiele jachtów a kutry rybackie nosiły galę flagową.

– Wygląda na to, że znowu trafiliśmy na fiestę! W locji czytałem, że w tym czasie mają tu jakieś święto. Tym razem staniemy dalej od brzegu. Będzie trochę wiosłowania ale w razie czego da się pospać.

– Może tu będzie inaczej? Miasteczko wygląda porządniej, może tutejsza fiesta jest na wyższym poziomie. Nie ma się co uprzedzać, ale najpierw koniecznie muszę spróbować ośmiornicy po galicyjsku. Podobno jest pyszna.

Ośmiornica duszona w oliwie i skromnie posypana przyprawami rzeczywiście była wspaniała, a w tutejszych barach można jej spróbować za rozsądną cenę. Na jachcie usmażyliśmy jeszcze we własnym zakresie galicyjskie zielone papryczki i zdrzemnęliśmy się przed planowaną imprezą. Jeżeli jesteś w Rzymie to żyj jak Rzymianie! Tym razem postanowiliśmy być na nogach jak najdłużej.
Fiesta Virgen del Carmen odbywa się co roku szesnastego lipca we wszystkich nadmorskich miejscowościach Hiszpanii i zaczyna się od uroczystej procesji łodzi rybackich i poświęcenia wód. Dzień patronki ludzi morza jest imprezą bardzo huczną, o czym mieliśmy się właśnie przekonać.

Na głównym placu Muros ustawiono dwie sceny na przeciwko siebie. Po co dwie? Po to, żeby impreza trwała non-stop! Tu nie ma czasu na techniczne przerwy przy zmianie zespołów. Jedni kończą, drudzy zaczynają. Nikt nie ma zamiaru czekać na podłączanie kabli i strojenie instrumentów.
Od rana funkcjonowało jazgotliwe wesołe miasteczko a co godzinę odpalano fajerwerki. Ilość wystrzałów oznaczała godzinę.

Główna impreza zaczęła się jak przypuszczaliśmy godzinę przed północą. Było całkiem nieźle. Profesjonalna grupa grała klasyczne hiszpańskie szlagiery, instrumenty dęte i gitary uzupełniały latynoskie tańce. Tego właśnie oczekiwaliśmy. Wszystkie pokolenia zebrały się przy placu, tańczono w parach na rynku.

Następnie zobaczyliśmy trwający pół godziny pokaz fajerwerków, jakiego jeszcze nie widzieliśmy nigdzie na żadnej imprezie.

Ostatecznie wytrzymaliśmy prawie to godziny trzeciej ale tyle nam wystarczyło, bo potem impreza przybrała bardziej dyskotekowy kształt i usatysfakcjonowani uciekliśmy na jacht.

Pewne było, że jutro czyli maniana nie załatwimy tu niczego, bo wszyscy odsypiali hulankę do białego rana, więc można było sobie pozwolić na dłuższy sen by koło południa ruszyć dalej.

Dwa dni żeglowaliśmy do portu Baiona, który miał być naszym ostatnim przystankiem przed Portugalią. Z lewej burty zostawiliśmy kilka obiecujących zatok, na które nie mieliśmy już czasu.

Zacumowaliśmy niedaleko repliki Pinty, jednego z trzech statków, biorących udział w odkrywczej wyprawie Kolumba i dwóch, które z rejsu powróciły. W drodze powrotnej statki rozdzielił szalejący na Azorach sztorm i to właśnie Pinta – na której nie było Kolumba – jako pierwsza dotarła do Baiony i przywiozła Hiszpanom wspaniałą nowinę a odkryciu nowych lądów.

Staliśmy na kotwicy, prawdopodobnie w tym samym miejscu gdzie rzuciła ją kiedyś Pinta i patrzyłem na ten sam zamek i te same góry, które zniszczona szkorbutem ale szczęśliwa załoga oglądała kilkaset lat temu. Co myślał wtedy kapitan statku, który odkrył nowe lądy? Na pewno cieszył się, że wrócił cało z wyprawy, w którą tak wielu nie wierzyło. Ale czy był w pełni usatysfakcjonowany? Kolumb obiecał przecież królowej, że znajdzie drogę do Indii ale czy nowe lądy to rzeczywiście Indie? Z wyprawy przywieziono nowe rośliny i zwierzęta, ale nie takie, jakie spodziewano się znaleźć w Indiach. Na odkrytych wyspach nie było pieprzu i gałki muszkatołowej a złota znaleziono mało. Czy królowa będzie zadowolona?

Pewne jest, że pierwszego marca 1493 roku myślenie Europejczyków o świecie musiało zacząć się zmieniać i zaczęło się to właśnie tutaj.

Weszliśmy na Pintę. Replika wykonana jest dosyć wiernie i poza stalowymi masztami wygląda prawdopodobnie tak samo jak oryginał. Od razu uderzyły mnie niewielkie rozmiary statku. Wiedziałem mniej więcej jakiej wielkości były karawele Kolumba, ale kiedy na własne oczy zobaczyłem, jaką łupiną prawie trzydziestoosobowa załoga pożeglowała niegdyś w nieznane, nabrałem jeszcze większego szacunku do tych odważnych ludzi. Statek jest naprawdę malutki! Załoga spała na pokładzie pod gołym niebem, a cały dolny pokład zajmowały zapasy. Nic dziwnego, że pomysł żeglowania w nieznane takim żaglowcem po otwartym oceanie musiał się wielu wydawać szalony.

– Cześć, planujecie pożeglować na Karaiby?

Zagadnął nas nieznajomy w marinie, kiedy sprzątaliśmy jacht.

– Pewnie tak. Prędzej czy później tam dotrzemy.

– To mam dla was prezent, który może się przydać. Tu są locje, których już nie potrzebuję. Żeglowałem przez ostatnie cztery lata i mam dosyć. Muszę odpocząć. Dam wam jeszcze wór kosmetyków, lin i sporo innych rzeczy. Możecie to wyrzucić albo dać komuś innemu. Ja zostaję jakiś czas tutaj. Galicja to najpiękniejsze miejsce na Ziemi.

Poznany żeglarz był Bułgarem, który spędził sporo czasu na morzu. Przeważnie żeglował sam i teraz musiał trochę odsapnąć. Wieczorem spotkaliśmy się przy winie i podzielił się z nami kilkoma cennymi uwagami. Najbliższe miesiące spędzi z przyjaciółką właśnie tu.

Nas ciągle jeszcze ciągnie tam, gdzie nas nie było więc rano wzięliśmy kurs na starożytne Porto, znane przede wszystkim z produkowanego w tym mieście wina. Zacumowaliśmy w nowej marinie, która dopiero od dwóch lat pozwala żeglarzom odwiedzać ten port. Wcześniej jachty były niemile widziane, ponieważ nieliczne czynne nabrzeża zajęte są przez statki wycieczkowe. Sam port już dawno przestał być dostępny dla statków handlowych a miasto stało się centrum turystycznym regionu.

W marinie, w cenie postoju wręczono nam na dzień dobry zaproszenie na degustację porto w winiarni Churchill’s. Miałem tam okazję spróbować doskonałych dojrzałych win i przekonać się, że moim ulubionym zostanie złote, dwudziestoletnie porto o miodowym smaku i aromacie. Co prawda wątpię, żebym kiedyś kupił chociaż jedną butelkę w cenie od stu euro wzwyż, ale przynajmniej poznałem nowy punkt odniesienia, który mimo wszystko nie przeszkadza mi się zniżyć się do poziomu porto tawny po pięć euro za butelkę.

obraz nr 3

Miastem można się zachwycać przez kilka dni i radziłbym każdemu spędzić tu przynajmniej jeden przedłużony weekend. My mieliśmy niespełna dwa dni, bo cena mariny nas odstraszyła a kotwicowisk tu brak, jednak udało nam się znaleźć kilka miejscowych smaczków. Na pierwszym miejscu są oczywiście znajdujące się wzdłuż rzeki Douro winiarnie, które można zwiedzić i w każdej spróbować wytwarzanych tam specjałów. Można przechadzać się między rzędami ogromnych beczek i wdychać unoszące się z nich aromaty. Zwiedzanie starówki to osobny temat, bo jest ona dosłownie naszpikowana zabytkami jak świąteczny keks. Charakterystyczny jest most zaprojektowany przez ucznia Eiffla, z którego miejscowa młodzież skacze do rzeki w upalne dni.  Jest tu oczywiście pole do popisu dla miłośników lokalnej kuchni, z której udało nam się spróbować grillowanych owoców morza. Wielbiciele sztuki współczesnej też nie będą rozczarowani. Znaleźliśmy też miejscową ciekawostkę. Niedaleko centrum miasta można zobaczyć działającą do tej pory publiczną pralnię ręczną. Każdy może tu przyjść ze swoimi rzeczami i w obszernym budynku wyprać je ręcznie na specjalnych stołach z bieżącą wodą a następnie rozwiesić do suszenia na dziwnej konstrukcji ze sznurków i patyków na pobliskim parkingu. W XXI wieku takie archaizmy mogą zaskakiwać ale tutaj są wciąż na porządku dziennym.                                              
Według nas Porto należy umieścić w pierwszej piątce europejskich miast, które warto odwiedzić.

Naszym kolejnym przystankiem miała być już odległa o sto sześćdziesiąt mil Lizbona, lub któraś z okolicznych marin, w której planowaliśmy uzupełnić załogę. Mieliśmy kilka dni rezerwy do przylotu Mateusza ale chcieliśmy ten zapas utrzymać i zrobić wstępny rekonesans portugalskiej stolicy.

Pogoda była doskonała więc planowaliśmy trzydniowy przeskok. Przez pierwsze dwa dni udało nam się dopłynąć w okolice przylądka Carvoeiro i północny wiatr pędził nas dalej, gdy czytając „Greka Zorbę” usłyszałem niepokojący zgrzyt w okolicach rufy. Natychmiast zrzuciłem genuę, żeby zmniejszyć prędkość i siły działające na jacht, odłączyłem autopilota i zacząłem nasłuchiwać. Na rumplu wyczułem nienaturalne obciążenie. Byliśmy pięć mil z wiatrem od najbliższego portu Peniche więc nie szukałem już przyczyny awarii i nie budząc Karoliny skierowałem jacht do mariny. Dotarliśmy tam po godzinie i jeszcze przed zmrokiem zdążyłem założyć piankę i wskoczyć do wody. Tak jak przypuszczałem, nie wytrzymało dolne okucie mocujące płetwę sterową do skegu. Jeszcze w Kamieniu rozważaliśmy z Mietkiem czy nie jest za słabe, ale uznałem wtedy, że powinno wytrzymać. Nie wytrzymało. Na szczęście trzon steru mocno nie ucierpiał i zgiął się tylko minimalnie, kiedy autopilot mocno trzymał kurs. Awaria nie była poważna ale wymagała wyciągnięcia jachtu na ląd.

– Rozmawiasz po rosyjsku?

Zagadnął żeglarz z sąsiedniego jachtu.

– Nie bardzo, ale sporo rozumiem. Jesteś Rosjaninem?

– Tak, mieszkałem nad Bajkałem ale od czternastu lat buduję jachty w Portugalii. Swój też zbudowałem sam i przyjeżdżam tu odpocząć. Masz awarię?

Wytłumaczyłem Anatolowi na czym polega mój problem i że będzie potrzebny dźwig, z czym jak widzę nie ma kłopotu, bo po drugiej stronie basenu jest stocznia rybacka.

– Dźwig jest, ale skasują Cię trzysta euro za wyciągnięcie jachtu i do tego nie wiadomo ile za naprawę.

– Nie jestem w stanie tyle zapłacić. Mogę to zrobić sam, tylko muszę mieć jacht na brzegu. Jest tu jakiś slip albo osuchowa keja? Można wykorzystać pływy.

– Tak, chodźmy na piwo, pokażę wam gdzie możecie spróbować.

W rogu basenu znajdował się stary kamienny slip z wysoką ścianą, na który można by wjechać przy wysokiej wodzie, przywiązać jacht do ściany i czekać aż osiądzie na kilku. Tak kiedyś robili wszyscy rybacy, dlaczego nie miałoby się udać?

Operacja wymagała jednak przynajmniej dwóch dni, żeby cykl pływów pozwolił wymontować ster i stare okucie oraz ponownie założyć nowe, jeżeli uda mi się je gdzieś dorobić.

W południe następnego dnia przywiązaliśmy Sputnika II na slipie wszystkimi linami i czekaliśmy. Po kilku godzinach idealnie równo osiadł na kilu a ja mogłem zacząć działać. Szybko zdjąłem pęknięte okucie i zacząłem wyciągać ster, ale okazało się, że trzon steru jest na tyle długi, że dotyka do slipu i nadal nie daje się wysunąć do końca z kadłuba. Trzeba było przywiązać go linami i spuścić pod jacht przy kolejnej wysokiej wodzie, co wydłużyło operację o kolejny dzień.

Na szczęście znaleźliśmy warsztat, który zespawał nowe okucie w dobrej cenie a zdemontowany ostatecznie trzon steru dał się łatwo wyprostować. Przy kolejnej niskiej wodzie przymierzyłem nowe okucie, przy wysokiej zanurkowałem i z pomocą Anatola i Karoliny wsunąłem ster, następna niska woda pozwoliła mi wszystko poskręcać na dobre, a wysoka o trzeciej nad ranem uwolnić jacht ze slipu. Cała zabawa trwała trzy dni, podczas których staliśmy się lokalną atrakcją i  zastanawialiśmy się nad kasowaniem pięciu euro za każde zdjęcie Sputnika II na slipie. W międzyczasie mało spaliśmy, bo musiałem pracować wtedy, kiedy pozwalały na to pływy.

Na szczęście wszystko poszło sprawnie i jeszcze w niedzielę pożegnaliśmy się serdecznie z Anatolem i ruszyliśmy w stronę Cascais, zostawiając za sobą uroczą rybacką mieścinę, będącą podobno także świetnym spotem surfingowym. Tego ostatniego nie mogliśmy już jednak sprawdzić. Ster pracował lepiej niż przed awarią a my cieszyliśmy się szybką żeglugą na południe. Wieczorem rzuciliśmy kotwicę na bezpiecznym kotwicowisku i wyspaliśmy się pierwszy raz od kilku dni.

 

 

Rejs „Sputnikiem dookoła Ziemi” wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Lyofood, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle

 

Tekst: Mateusz Stodulski

Zdjęcia: Sputnik Team

Komentarze