NA BAŁTYKU ZACZYNAMY BYĆ ZAUWAŻANI

0
364

Za zgodą Jerzego Kulińskiego  www.kulinski.navsim.pl 

 

Ileś tam lat temu, kiedy mój jachcik zawijał do duńskich, szwedzkich czy fińskich przystani jachtowych nie mogłem liczyć na kurtuazyjne wywieszenie polskiej flagi na masztach jachtklubów. 

Dlaczego ? Po prostu takiej nie mieli, bo polskie jachty tam nie zawijały. Wtedy polskie jachty (oczywiście klubowe) odwiedzały Holtenau, czyli wolnocłową strefę Kanału Kilońskiego. 
Dziś Kopenhaga, Bornholm, Christianso czy Karlskrona pełne są polskich jachtów. 
Pojawiły się tam nie tylko polskie flagi, ale i informacje drukowane po polsku. 
Bałtyk to przecież też nasze morze !
Ż też w Darłowie czy Łebie jakoś nie widać toaletowych instrukcji po szedzku 🙁
A żeglowanka bałtyckie są cool – pisze o tym Damian Święs. 
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
.
————————————-
 
Szanowny Don Jorge. To i ja nieśmiało… To był rejsik jakich wiele (ale apel był? Był :). Coraz więcej takich, mam wrażenie. Na Bornholmie, zdominowanym przez Polaków, menu w automatach płatniczych w języku polskim. Miły koniec świata. Pozwolę sobie odtrąbić Twój sukces.
Don Jorge, Bałtyk wrócił do łask. Przy okazji wszystkiego dobrego z racji urodzin. Okrągłych, chyba najbardziej okrągłych z możliwych. No, może jeszcze te za 8 lat :). 
Żyj wiecznie!
Damian
——————————
Przyznam, że to był mój debiut z łódką balastowo-mieczową. Po wypłynięciu z Górek Zachodnich niezbędny wydał mi się telefon do armatora. „Panie Stefanie, ten miecz wali. To normalne?”. Niestety panu Stefanowi nie walił i nawet drobiazgowe oględziny poszycia i szpilek balastowych nie wykryły niczego nienormalnego. Znaczy chyba normalne.
Załoga: Żona i Kumpel (ostrzegam przed nowotarskim akcentem, piekielnie zaraźliwy i już po kilkunastu godzinach wchodzi się w „kałżę” i wpływa w „harabazie”). 
Cel i założenia: generalnie zachód, Bornholm, może kawałek Szwecji. Powolutku, przy okazji oglądając polskie porty po latach. Powrót korzystając ze, statystycznie dominujących w sierpniu, wiatrów zachodnich. Od razu uprzedzę, że nie było czegoś takiego.
Wróćmy jednak do płynięcia. Pierwszy poważny skok – Hel. Wstępnie bardzo sympatycznie i duże zmiany. Y–bomy, prąd, woda. Super. Gorzej z toaletami. Właściwie powinienem zacząć moją relację nagłówkiem: „Drodzy żeglarze (8 zł. ) i drodzy pozostali (10 zł)”. Chodzi o cenę pryszniców co prawda, ale miło nie być pozostałymi. Kontrola przy wejściu bardzo surowa. Próbowałem (w celach badawczych oczywiście) przemknąć na paluszkach o 0300, ale państwo pilnujący są niezwykle czujni. Nie zapominajcie karteczek otrzymanych od bosmana! Wewnątrz (czystych) kontenerów istotna informacja: „ CZAS LANIA WODY POD I PRYSZNICEM (chyba chodzi o nowoczesne i interaktywne urządzenia) 5 MIN”. Ciekawe jak sobie radzą obcokrajowcy. To musi być przygoda. W porcie dużo różnorodnej muzyki dobiegającej z zewsząd: „Hej me Bałtyckie morze, I can’t get now”. Mniej więcej.
Nic to. Następny skok przy pięknej pogodzie: Władysławowo.
Fajne pomosty z wodą i prądem (chyba mogłoby ich być spokojnie dwa razy więcej), sympatyczny pan bosman. Toaleta co prawda do 2130 (środek sierpnia) i płatna 2 zł w przeciwieństwie do Helu, ale o wiele szersze możliwości. Zamiast płacić 7 zł za prysznic, można skorzystać z oferty: „ MYCIE SIĘ PRZY UMYWALCE (ZAMIAST PRYSZNICA) – 5 zł.”.
Kwestią czasu- jest pewnie kolejna karteczka: SIKANIE DO UMYWALKI (ZAMIAST PRYSZNICA) 1 ZŁ. W każdym razie radzę myć zęby pod wspomnianym prysznicem. To się opłaci. Port cichy i spokojny, wyraźnie odcięty (to chyba jednak dobrze) od reszty miasta torami kolejowymi.
Wypoczęci i wyspani ruszyliśmy do Łeby. Wiatr sprzyjający, więc wzdłuż pięknych polskich plaż szczelnie wypełnionych ludzkością.
Przed wejściem uprzejma informacja z kapitanatu portu o podchodzeniu od podejściówki na żółtą boję zakotwiczoną w lewo od lewej główki (lornetka) i dopiero myk w główki. Marina nowoczesna, ale już chyba doświadczona, bo ilość instrukcji zawieszonych na tablicy spora. Najciekawsza chyba to: „PROSZĘ NIE WCHODZIĆ W BUTACH POD NATRYSKI”. Od razu też pomocna rada: „BUTY PROSZĘ ZOSTAWIAĆ POD DRZWIAMI WEWNĄTRZ NATRYSKÓW”. Niemniej bardzo miła obsługa, no i stacja paliw na kei, zdaje się rzadkość w naszych portach. Dosyć daleko od miasta, ale miasto wpada z wizytą ze sporą częstotliwością na wspaniałych ryczących masztowcach (bo chyba nie żaglowcach) z okresu Kolumba i Czarnobrodego. W marinie piękna tratwa, która przepłynęła Bałtyk opisana jako „Nord” (mnie się wydaje, że to „Nord bis”). Wyraźnie wrasta (i to dosłownie) w krajobraz i butwieje. Chyba trochę szkoda, niezależnie od wszystkiego.
Dobrze, ja tu przynudzam jakimiś tratwami, a tu przed nami najpoważniejszy skok. Skok na Bornholm. Nietypowy skok, bo nie dość, że non profit, to jeszcze zostawiliśmy tam sporo pieniędzy (drogo tam jednak dla nas cały czas, piwo i pozostałe mniej istotne rzeczy warto wziąć z kraju). Strasznie się rozpisałem, więc może trochę przyspieszę.
Najpierw Neksø – poszukiwania opisanej przez Don Jorge’a fontanny z Trytonem (toż to Trytoniątko), następnie Allinge gdzie zrozumieliśmy zachwyt szanownego gospodarza SSI tym miasteczkiem i go podzieliliśmy.

Nekso (Nexo) – Trytoniątko
.
 

Allinge – smutny Anioł
.
Wyczekawszy na prawdziwie śródziemnomorską pogodę odwiedziliśmy adekwatne do niej wysepki Christiansø i Fredriksø. Piękne, niestety nie można już/jeszcze? wchodzić na wieżę obronną. I tak było super.
Następnie Hammerhavnen zdecydowanie najbardziej zachwycający moim zdaniem i najbezpieczniejszy przy nawet silnych wschodnich wiatrach, porcik Bornholmu. Tam dzień spacerowy. To faktycznie najpiękniejsza część Bornholmu. Jeziorka, klify, roślinność bogata. Pięknie położone ruiny zamku Hammershus. Wygląda na to, że Duńczycy bardzo uważnie czytają „Locję Kulińskiego” i na jego sugestię, ze przydałaby się makieta zamku (jak to on kiedyś wyglądał (zamek oczywiście, choć w sumie Kuliński też)) jest nie tylko makieta, ale i Muzeum zamku z opisana historią renowacji i zabezpieczania ruin. Co prawda zaliczono wpadkę zastępując stare receptury murarskie współczesnym cementem i teraz trwa ponowna wymiana rozsadzanych zimą spoin, ale każdemu się widać zdarza.
 

Południowe wejście do Christianso
.
 

Christianso – to tu podają najdroższe piwo w basenie Bałtyku, o którym niedawno pisał w SSI Paweł Rachowski
.
obraz nr 5

Hammerhavnen
. 
Jeszcze Nørrekås w Rønne po krople do oczu Kumpla. Naprawdę do oczu. Słabiutko osłonięty porcik, nawet od wschodu. Bornholm się wyraźnie splaszczył i było trochę zabawy z wpasowaniem się między dalby.
W związku z, jak wspominałem, całkowitym brakiem statystycznie dominujących wiatrów zachodnich, trzeba było się nawet nie powoli, zbierać w kierunku Gdańska, żeby zdążyć na czas. Dwa tygodnie to niby dużo, ale jak na takie bezambitne pływanie jak nasze trochę mało.
 

Łeba.
.
Najpierw Kołobrzeg. Szybko poszło, wiatry nie takie straszne jak te z polskich prognoz, ale w nocy niespodzianka, bo z powodu licznych burz (sporo mijaliśmy burz i wcześniej, i potem, ale żadna nam nawet trochę nie przetrzepała skóry) 10 mil od główek zgasło wszystko. Miasto, dziesiątki czerwono migających wiatraków (sto razy się upewniałem czy aby na pewno znajdują się na lądzie), zgasła nawet latarnia Kołobrzeg, co mnie zaskoczyło, bo myślałem, że latarnie nie gasną. Zrobiło się ciemno i smutno. Od razu przypomniała mi się scena z bardzo smutnego filmu „Miasto zaginionych dzieci” (przytoczę ją z pamięci na koniec mojej pisaniny dla chętnych)* i wyobraźnia zaczęła produkować czarne scenariusze. Po pół godz. światła zaczęły jednak stopniowo powracać, wiatraki jeszcze trochę wariowały, ale latarnia twardo świeciła do końca. Główki też, jak się okazało. Sama marina bardzo sympatyczna. Żadnych kartek z instrukcjami, ale za to zgaśnięcie przyczepię się chociaż do luster nad umywalkami. Dwa lustra na cztery umywalki i to wiszące pomiędzy. Trzeba się dobrze zsynchronizować z golącym się obok. W sumie drobiazg.
Dochodzimy teraz do najpiękniejszego, naszym zdaniem, odwiedzanego przez nas polskiego portu. Mianowicie do Darłowa. Jako ciekawostkę i przykład relatywizmu przytoczę cytaty z książki Jörna Heinricha „Porty Bałtyku. Polska i Litwa”. Otóż opisując podejścia do Darłowa („wejście stosunkowo szerokie 40,5 m.”) i Ustki („wejście stosunkowo wąskie 40,5 m.”) pokazuje, jak bardzo to wszystko jest stosunkowo względne. Ale my tu teraz w Darłowie i mają być superlatywy.
Piękna marina, z przemiłym panem bosmanem. Świetne zaplecze sanitarne, bez instrukcji i z prysznicami i toaletami wliczonymi w cenę postoju (38 zł, to był wstrząs). Jakoś tak to jest zrobione, że wielbiciele plażowania poruszają się innymi szlakami, niekolidującymi. Znaczy pusto i cicho. Altanka ze stołami i grillem, 100 m. dalej tawerna „Port starych kapitanów” (patentów nie sprawdzano, ani dowodów, ale to pewnie z powodu mojej siwołysej fryzury) ze świetnym i stosunkowo niedrogim jedzeniem. No i piwo w ciężkich kuflach z grubego rżniętego szkła. Ech, te kufle, w takich to nawet tyskie i inne żywce smakują jak piwo. Rozmarzyłem się, ale trzeba było (Żona) iść na spacer. Bardzo przyjemny spacer. Nowiutkim dwukilometrowym deptakiem z ławeczkami, latarenkami i licznymi urządzeniami do produkcji masy mięśniowej (tylko obejrzeliśmy, wiadomo – ciężkie kufle) wzdłuż rzeki Wieprzy, do uroczego i zadbanego Miasta Darłowo. Tam miedzy innymi Zamek Książąt Pomorskich, Kościół Mariacki (niestety ze zdewastowanym przez barok wyposażeniem), Pomnik Rybaka i wiele innych. Tu widać związki z morzem.
W drodze powrotnej ciekawość wzbudził staro wyglądający drewniany kuter stojący już na dnie rzeki. Musiał być piękny.
Niestety nasz czas się kończył i po prawie dwóch dniach postoju w Darłowie ruszyliśmy na wschód. Nie porównywaliśmy szerokości wejścia do Ustki, ale bardzo wychwalaliśmy powstanie akwenu 6c (to młody, malutki poligonik wydzielony z wielkich poligonów 6a i 6b, na których strzelają). Bardzo to fajne, jak można się dogadać i jakoś połączyć interesy wszystkich zainteresowanych.
Kończąc już. Międzylądując jeszcze w Łebie i starannie omijając Hel, dotarliśmy do Gdańska o czasie.
Podsumowania i wnioski:
1.Ale było fajnie.
2. Kupić okulary przed następnym (robią coraz mniejsze mapy. Świństwo!)
———————-.
Żyjcie wiecznie!
Damian
———————
P.S. Załączam wszystkie „instrukcje”, ale są brzydkie więc może Don Jorge zdecyduje czy je dodawać.
———————
*) scena długa i z pamięci, więc można opuścić.
Miejsce akcji: pomost w mieście portowym zapewne we Francji z omiatającym widnokrąg snopem światła z latarni. Złe siostry syjamskie, które miały spory udział w porywaniu dzieci (ale ja nie o tym) napuściły jedną ze swoich tresowanych pcheł na przybranego braciszka dziewczynki – bohaterki filmu, dużego i silnego, o dobrym sercu, ale o małym rozumku. Braciszek ukąszony przez jadowitą pchłę błyskawicznie stracił resztę rozumku, a co gorsza również jego serce przestało być dobre. Uderzył swą kochaną (wcześniej) siostrzyczkę. Po jej policzku spłynęła łza, która spadając na pajęczynę obudziła pająka. Pająk spłoszony opuścił się przestraszony wprost na nos śpiącego pod pajęczyną psa. Pies, jak to się często zdarza, zaczął szczekać budząc z kolei śpiącego nieopodal pijaka. Pijak postanowił zareagować rzucając (pustą oczywiście) butelką w kierunku psa. Nie trafił, spłoszył jednak stado gołębi, które ze stresu załatwiły się gremialnie prosto na przednią szybę jadącego samochodu, który skasował uliczny hydrant wywołując niezłą fontannę. Ulicą ruszyła woda, a przed nią szczury próbujące uratować się w pobliskim nocnym klubie. Wypłoszone w ten sposób na ulicę nieubrane panie spowodowały zwarcie prądu rękami elektryka na pobliskim słupie. W całym mieście zgasło światło, włącznie z latarnią. Płynący nieopodal duży statek, nagle się pogubił (wiem, to grząski fragment) i wpłynął całym impetem we wcześniej wspomniany pomost uderzając mocno w złego braciszka. Ten momentalnie oprzytomniał i wszystko dobrze się skończyło. Happy end.
Damian Święs

Komentarze