Morze kształtuje charaktery młodzieży

0
982

Przepraszam, za zwłokę, ale mam problem z  jedną z ulubionych dewiz  „najpierw przyjemności, później obowiązki”. Byłem w Darłowie kilka dni, bo tyle się tam ostatnio zmieniło i nadal zmienia, że należało się temu przyjrzeć z bliska. A później wymiana wysłuzonego komputera „komunikacyjnego” na nowszy – marki DELL. Nowe programy – czyli nauka jazdy od początku. To by były te tłumaczenia pojawienia się zwłoki (Bury Kocur jeszcze czeka). Korespondencja Krzysztofa Kusiel-Moroza traktuje o sprawie bardzo poważnej – jak kształtowac charaktery młodzieży, kiedy jeszcze nie jest za późno. Wszyscy wiemy (dorośli), że żeglarstwo morskie do tego celu nadaje się doskonale.

Przy okazji bronię się przed zarzutem, że zlekceważyłem Utklippan. Jest, jest, ale w locyjce „Goteborg, Oslofjord i całkiem blisko”.

Fakt – wysepkę ukryłem podstępnie w innym miejscu.

Przepraszam.

Na jednej z fotek ktoś tam w kokpicie jest bez kamizelki 🙁

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

—————————

Nastolatki na morze rejs III, czyli śladami Locyjek Don Jorge i nie tylko

W lipcu po raz 3 spotkaliśmy się z moimi chórzystami spragnionymi morskiej przygody.   Zarówno z tymi, którzy już rok temu zakosztowali słonawej, bałtyckiej wody, jak i z ich kolegami, zachęconymi opowieściami zeszłorocznych uczestników naszych rejsów.  Portem zaokrętowania była w tym roku  Marina Delphia w Górkach Zachodnich. Po raz pierwszy program odbył się na jachcie pod biało-czerwoną banderą.

———————————————————————————

W sobotę, po krótkim przeszkoleniu, przypomnieniu zasad bezpieczeństwa i  powtórce z szybkiego wiązania najpotrzebniejszych węzełków, oddaliśmy cumy.  Jako pierwszy port wybrałem Hel. Wiało świeżo, ale dokładnie z kierunku w którym znajdował się cel naszej żeglugi. Halsowaliśmy więc przez prawie cztery godziny pod sporą, szarpiącą zatokową falę  .

W helskim porcie (o czym zresztą koledzy informowali na SSI) w bieżącym roku zmieniło się sporo i na korzyść. Dotyczy to szczególnie nowych pomostów i zwiększeniu ilości miejsc postojowych.

Około 2000 po wejściu rufą pod wiatr między pomosty znaleźliśmy bardzo wygodne miejsce w bezpośrednim sąsiedztwie czapki biskupa vel cebuli alias jaja, przy nieco za krótkim jak na naszą Delphię Y-bomie. Pan bosman już na nas czekał, i po uiszczeniu nie wygórowanej (zwłaszcza przy tak licznej załodze) opłaty  50 zł  mogliśmy do woli korzystać  z toalet, prądu i wody.  Prysznic dodatkowo złotych 7.

Następny ranek poświęciliśmy na spacer do stanowisk baterii Laskowskiego, zachodząc w głowę nad głupotą powojennych decydentów, którzy kazali pociąć na żyletki wsławione bohaterską obroną Helu szwedzkie boforsy, zastępując je armatami będącymi wytworem radzieckiej myśli technicznej. Zapewne w tym czasie  armaty – tak jak ludzie – musiały również być prawomyślne, inaczej nie dałyby rady  skutecznie bronić systemu.

W samo południe wyszliśmy na Zatokę, i po okrążeniu cypla położyliśmy się na kurs 300 stopni. Wiatru jak na lekarstwo, słońce praży – Bałtyk to czy Chorwacja? Chłopcy sterują, kapitan na zmianę ze starszym oficerom oddają się dziobojodze. To takie nowo wymyślone pod czas tego rejsu słowo, określające zestaw ćwiczeń rozciągająco-wzmacniających, wykonywanych leżąc na wznak z głową na pokrywie dziobowej komory kotwicznej. Łagodna martwa fala wydatnie pomagała w naciąganiu ścięgien, a słoneczko pięknie uzupełniało niedobory witaminy D.

Wiaterek obudził się przed wieczorem i o 18 odstawiliśmy silnik. Eol łaskawy (oczywiście jeśli on to rządzi wiatrami Bałtyku) pozwalał nam niemal przez cały czas utrzymać zadany kierunek. Nie dmuchał jednak zbyt mocno, więc latarnię Olands Sodra Udde ujrzeliśmy dopiero następnego dnia w porze obiadowej.  Przeszliśmy sobie na skróty zakardynałkami ograniczającymi płytsze (ale dla nas w sam raz) , podmorskie przedłużenie Olandii i mając do wyboru Gronhogen lub Kristianopel wybraliśmy właśnie ten drugi  porcik. Podejście jest łatwe, idealnie opisane przez Jurka w niezmiennie aktualnej locyjce „Kalmarsund i Oland”. Jedyna niezgodność z opisem, to nowy bosman Kristianopel.  LegendarnySven Eric wraz z suczką Savą w zeszłym roku odeszli na zasłużoną po 50 latach pracy emeryturę, więc nie należy też dzwonić na nieaktualny, podany w locyjce numer (co miałem okazję sprawdzić, chcąc się dowiedzieć o sytuację z miejscami w porcie).  Idąc w stronę Kristianopel miałem chwilę dylematu, czy wzrastający północno-wschodni wiatr podnoszący falę prosto w główki nie pokrzyżuje nam planów. Na szczęście od północy wejście do portu jest otoczone rozległą, kamienistą płycizną, która skutecznie gasi nawet spore fale nadbiegające z głębi Kalmarsundu.

 

W Kristianopel generalnie cumuje się dziobem do nabrzeża i rufą do bojek. Wyjątek stanowią boczne keje, gdzie można dojść alongside. Jednakże po wschodniej stronie jest już dość płytko (ok. 1,6m),       a więc należy wziąć to pod uwagę, aby głupio nie utknąć na oczach zgromadzonej licznie publiczności. W samej wiosce od wydania Locyjki niewiele się zmieniło, może poza rozbudowującym się (chyba nieco ponad miarę) ulokowanym we wschodniej części półwyspu kempingiem Kristianopel Resort, który jednak pozwala nam skorzystać z w miarę zadbanej piaszczystej plaży i kąpieliska.

Kolejnego dnia postanowiliśmy udać się do Karlskrony. Z Kalmarsundu prowadzą do niej co najmniej dwie drogi: można, jak Bóg przykazał płynąć na południe, do głównego podejścia pomiędzy wyspami  Aspo i Tjurko; można też popłynąć skrótem wchodząc między szkiery koło wyspy Longoren i dalej koło Tornhavn, aż do mostu na wyspę Senoren. Po podliczeniu wyszło mi, że skrótem oszczędzamy blisko 15 mil. Stojący obok nas sympatyczny, choć nie latający Holender słysząc nasze rozważania  ostrzegł, iż możemy nie zmieścić się pod mostem, który według niego ma prześwit 16 metrów. On też idzie do Karlskrony i popłynie głównym farwaterem; nam radzi zrobić to samo. Na takie dictumsprawdziłem w trzech niezależnych źródłach informacje o rzeczonym moście: wszędzie jak wół stoi napisane: vertical clarence 18m. Przewertowałem także dokumentację naszej Delphii, gdzie podana wysokość masztu nad poziomem wody wynosi  16m. Decyzja była więc prosta – idziemy skrótem.

Piękna jest to trasa i godna polecenia. Jureczek opisuje jej początek, stanowiący podejście do Tornhavn.  Dalej szlak się zwęża, wchodząc w cieśninę Storasund. Po lewej łąkowo – skalista wysepka Ytteron, a po prawej sosnowy zagajnik na brzegu stałego lądu. W najwęższym miejscu cieśniny należy wytężyć uwagę z powodu promu linowego, który jakimś dziwnym trafem rusza akurat w chwili zbliżania się do niego jachtu. Cóż, jest w prawie i w pełni z tego korzysta. Poczekajmy więc aż dobije do brzegu, a stalowa lina opadnie na dno. Na szczęście jest tam wystarczająco głęboko i szeroko, aby nawet zrobić jedno lub dwa kółeczka. Za promem nasz farwater oznaczony czerwonym pławami po lewej i zielonymi po prawej skręca łagodnym łukiem w prawo, cały czas trzymając się w niedalekiej odległości od stałego lądu. Mijamy lewą burtą małą skałkę Flotserna i 1,1 mili za jej trawersem, po minięciu kolejnej czerwonej pławy wykonujemy zwrot o 90 stopni w lewo, kładąc się na kurs 315.

 I tu zaczyna się clou programu: Na mapie (papierowej, a także na ploterze Garmina i na C-map) wygląda to tak, iż skręcając bezpośrednio za pływającą tyczką wchodzimy w wykopany w płytkiej lagunie rów, na którego końcu także stoi kolejna czerwona tyczka.  Niby proste, więc skręcamy w przekop i kierujemy się na kolejną pławę. Sonda po chwili zaczyna nas niepokoić: 2,4m; 2,3; 2,1; w końcu miga 2m. Myśli zaczynają biegnąć gorączkowo: gdzie jest błąd? Zawracać, wycofywać się rakiem? Sonda: 1,9; 1,8; 1,6. W ciągu paru sekund jestem mokry jak przysłowiowa mysz. Rzut oka na ploter i pojawia się przebłysk nadziei: choć wyglądało to tak, że przekop leży bezpośrednio za czerwoną pławą, teraz widać wyraźnie, iż jedziemy po jego lewej bandzie. Ruch kołem w prawo przesuwa jacht o  dwa, może trzy metry: sonda się uspokaja: 2,2; 2,3; wreszcie 2,5m. A więc czasem jednak elektronika jest mądrzejsza od ludzkiego oka. A przy okazji dzięki Ci techniko XXI wieku, która pozwalasz cieszyć się sztuką nawigacji  nawet zwykłym muzykantom.

Swoją drogą obiecuję sobie sprawdzić co naprawdę pokazuje nasz jachtowy głębokościomierz. Przy wskazaniu 1,6m i zanurzeniu 1,95 dawno powinniśmy siedzieć, a myśmy nawet nie otarli się o dno. Potem okazało się, że zawyża wskazanie o blisko 70cm. Denerwuje tylko ludzi!

Zbliżamy się do mostu: z daleka wygląda na bardzo wysoki. Im jesteśmy bliżej, tym nasz maszt wydaję się wystawać ponad biegnącą górą drogę. Zwalniamy do granicy sterowności i wolniutko wpływamy pod przęsło: jest jeszcze trochę zapasu. Czy są to 2 mety – nie dałbym sobie głowy uciąć, ale w każdym razie mieścimy się bez problemu. Za mostem widać już Karlskronę. Wody do żeglowania zdecydowanie więcej, można postawić żagle. Do mariny Tallebrygan pozostaje 5,5 mili.

Karlskrońska przystań jachtowa jest duża, ale około godziny 1600, kiedy do niej dotarliśmy pozostało już tylko kilka miejsc przy dodatkowej, pływającej kei. Staję się do niej burtą, nie ma niestety ani prądu ani wody. Miejsca było naprawdę jak na lekarstwo, a właściwie około 11,5 metra. Właściciele okolicznych jachtów z niedowierzaniem, a może nawet z przerażeniem wylegli obserwować próbę wstawienia w tę dziurę naszej prawie 11 metrowej Delphii.  Na szczęście, korzystając z fikuśnego sposobu przekazanego mi onegdaj przez jednego ze starych morskich wyjadaczy (a polegającego na oparciu się pod kątem prostym dziobem przez odbijacz o keję i założeniu szpringa, po czym dostawieniu rufy) udało się zaparkować nie tylko bez skandalu, ale nawet zebrać brawa jakże wrażliwej na punkcie swoich jachtów międzynarodowej publiki.

Z tego dostawionego pomostu szczególnie daleko jest do prowizorycznych toalet umiejscowionych w kontenerach, na drugim końcu mariny. Szkoda, że przy tamtejszych, prostopadłych do brzegu pomostach z Y-bomami cumowanie jest „for yacht club members only”.  Jednak daleko, czy blisko, 160 koron trzeba uiścić. Na szczęście w tej cenie można brać prysznic nawet co godzinę – jeśli ktoś lubi.

Co do wrażeń z samego miasta, niewątpliwie atutem jest samo jego położenie, pnące się w górę do centrum uliczki, specyficzna, kaszarowa architektura. Dumą napełniają nas polskojęzyczne opisy zabytków, a już szczególnie znakomity polski audioguide w muzeum marynarki wojennej. Gorąco polecam w nim wizytę. Multimedialna innowacyjność muzeum może być wzorem, jak ciekawie opowiedzieć o historii i młodszym i starszym pokoleniom.

Następnego dnia wczesnym popołudniem oddajemy cumy. Ze świeżym NW wiatrem kierujemy się     w kierunku głównego wyjścia z Karlskrońskiego Archipelagu. Nasz dzisiejszy cel:Utklippan.

Swoją drogą Jureczku, czemu nie umieściłeś tej przystani w Portach Południowej Szwecji? Wszak jest ona znacznie bardziej południowa niż porty okolic Karlskrony, o początku Kalmarsundu nie wspominając… Może w kolejnym wydaniu?

Dopływamy do Utklippanu po 3 godzinach. Ponieważ wieje w wejście zachodnie i widać tam niezłą kipiel, opływamy wysepkę dookoła i wchodzimy po gładkiej wodzie od wschodu. W baseniku portowym stajemy w południowym rogu. Chłopcy żartują, że stoimy na wyspie, na wyspie, na wyspie.

Mają trochę racji, gdyż nasza część portu oddzielona jest od pozostałej kanałkami wejściowymi,    a z kolei ta druga, nieco większa część oddzielona od głównej wysepki cieśniną przez którą  wpływa się z morza. Pomiędzy tymi skrawkami lądu można się przemieszczać bączkami pozostającymi             w dyspozycji odwiedzających. Właśnie bączkiem płyniemy do domku latarnika, aby za 60 koron skosztować najpyszniejszego śledzia, jakiego kiedykolwiek zdarzyło mi się mieć w ustach. Brakuje tylko szklanki piwa, ale tego na Utklippanie nie można kupić, wolno natomiast – jak powiada latarnik i havnward w jednej osobie – przynieść ze sobą swoje własne trunki i posiedzieć przy nich w świetlicy jego domku.

Z trudem wiosłując pod wzrastający wiatr, wracamy na naszą część wysepki.  Chłopcy, chcąc oszczędzić wody, której nie możemy tu uzupełnić zmywają po kolacji w płytkim, otoczonym kamieniami baseniku. Niestety, jeden firmowy talerzyk Delphi porwany szkwałem wyrywa się na wolność, który to spontaniczny zryw przypłaca życiem  tonąc kilka metrów dalej. Nie jest tam głęboko, tak do pasa, jednak próby wyłowienia go w zapadającym zmierzchu spełzły na niczym.  Trudno, trzeba będzie poświęcić część kaucji ;))  Do snu kołysze nas krzyk mew i wiatr, coraz głośniej świszczący w wantach.

Rano, po nakarmieniu „z ręki” najbardziej śmiałej i przyjacielskiej mewy, wyszliśmy z Utklippanu  z północnym, osiemnasto węzłowym wiatrem. Niestety, po pół godzinie wiatr urósł do 28 a w szkwałach zaczął przekraczać 32. W przechyle bom kilka razy zamiótł wodę, wobec czego trzeba było pozbyć się zarefowanego na 3 bantę grota, aby nie ryzykować uszkodzenia takielunku. Genuę podwinęliśmy także ponad wysokość relingu, by pozostała poza zasięgiem złośliwych dziadów próbujących unieszkodliwić ją co jakiś czas.

Falka zaczęła stopniowo rosnąć, najpierw wystromiła się, przez co nasza żegluga w półwietrze zaczynała ocierać się o niezły survival. Na szczęście po ok. 2 godzinach, mimo wiatru nadal  oscylującego w okolicach siódemki zbocza wodnych gór choć bardzo wysokie, nie były już tak strome. Jacht na zrefowanej  jeszcze mocniej geni szedł spokojniej, o ile możliwe jest użycie tego określenia w tych warunkach. Chłopaki po krótkim przystosowaniu chwycili rytm i całkiem dobrze sobie radzili      z utrzymaniem zadanego kierunku. Zadziwił nas szczególnie 12 letni Jasio, który szybko zorientował się do czego służy zakrętka na osi steru i  zamiast walczyć z falą i tańczącym na niej kompasem siedział sobie spokojnie podziwiając górzyste krajobrazy, od czasu do czasu lekkim pyknięciem             w szprychę poprawiając delikatnie kierunek. Oj dał by mu wycisk kapitan Bolesław Kowalski, za obijanie się na wachcie. Na szczęście, mimo całego szacunku dla starszych kolegów czasy wojskowego drylu, wykrzykiwanych komend, i całego tego żeglowania na baczność w ślepym, wymuszonym posłuszeństwie odchodzą powoli do lamusa. Moi chłopcy wszystkie manewry wykonywali właściwie bez słowa z mojej strony. Każdy wiedział co do niego należy i starał się swoje zadanie wykonać jak najlepiej, najsprawniej oraz – także, co dla mnie bardzo ważne  –  najciszej, szczególnie w zatłoczonych zagranicznych portach.

Już po dopłynięciu do Polski dotarła do nas smutna wiadomość o zatonięciu tego dnia norweskiego żaglowca „Wyvern”, który nabrał wody kilkadziesiąt mil na północny wschód od naszej linii kursowej. Uratowano 10 osób załogi, niestety zginął holenderski żeglarz próbujący ratować tonącą jednostkę. Pomyśleć, że taki piękny, klasyczny i  sprawdzony w wielu sztormach, ponad 100-letni żaglowiec poległ w walce z bałtyckim żywiołem, na którym nasza plastikowa mydelniczka podskakując jak piłka radziła sobie może nie dzielnie, ale na pewno całkiem skutecznie.

O świcie naszym oczom ukazał się ojczysty brzeg  i wiatr zaczął słabnąć. Niestety, co jakiś czas wachtę nawigacyjną spotykały mocne prysznice przechodzących ulew. Oj, dostali chłopcy szkołę w tym przelocie. Myślę jednak, że mogą być z siebie dumni: nikt nie poległ w walce z wiatrem, swoją słabością, strachem czy mdłościami morskiej choroby. Ot, zużyło się może troszeczkę więcej torebeczek z przewrotnym napisem „smacznego” (u nas na rejsach wychylanie się za burtę w jakimkolwiek celu jest ze względów bezpieczeństwa absolutnie zabronione). Każdy wiedział, że jego obowiązkiem jest wyjście o oznaczonej porze na wachtę (zmiany były co 4 godziny w dzień i co 3 w nocą), zmienić zmęczonych kolegów i wziąć odpowiedzialność za jacht i jego załogę. Głęboko wierzę, że ta szkoła charakteru będzie procentować przez całe ich życie. Gdańsk przywitał nas po30 godzinach żeglugi piękną pogodą.  Kapitański wieczór tradycyjnie odbył się przy pizzy w jednej z sympatycznych knajpek w pobliżu naszego łaskawego dobrodzieja –  Neptuna: „wreszcie coś normalnego do jedzenia” – skwitował  menu jeden z żeglarzy – chórzystów. 

Czas w restauracji minął błyskawicznie, trzeba wracać na jacht, robić klar i  pakować manatki. Jutro powrót do domów, a na Delphię VIII przybywa kolejna zmiana, aby w czwartym rejsie „Nastolatki na morze” odwiedzić Kłajpedę i pożeglować po zalewie Kurońskim. To jednak całkiem inna historia.

 Krzysztof

 

 Za zgodą: www.kulinski.navsim.pl

Komentarze