Na wstępie chcę podziękwać wszystkim za ciepłe słowa i troskę o pechowego żeglarza samotnika, który był bliski zapłacenia najwyższej ceny za swoją pasję życia.
DZIEKUJĘ!!!
A jak było? Zaczęło się we wtorkowy wieczór: dzwoni kolega z Elbląga i mówi o tragedii Łukazsza, tragedii jego i jego rodziny. 33 lata, plany na przyszłość i nagle koniec..
Łukasza znam wyłacznie ż żagli, poznaliśmy się z nim z jego małżonką czekając na przeprawę na moście w Nowakowie, oni na Papago ja na Verde….
Kilka wspólnych startów na regatach zalewowych, potem jako Facil Team startowali corocznie w SailBook Cup ściągając coraz więcej fanów morskiej przygody z Zalewu.
W tym roku nie startowali, nie znam przyczyn jednak jakoś miło mi się zrobiło jak zobaczyłem ich rodzinnie w Sopocie na starcie 2016, dokąd przyjechali z Elbląga tylko po to by pożegnać kolegów.
Środa 16:00. Kończy się sezon, Sunrise gotowy na swoją kolejną chwilę prawdy, odchudzony z poczarterowych śmieci, zaopatrzony w nowy siłownik autopilota, wytrymowany i aż się prosi o próbę „strojenia skrzypiec”.
Myśląc ciągle o Łukaszu, postanawiam powalczyć z morzem w trudnych jesiennych warunkach, nic mnie chwilowo nie trzyma na lądzie a mailing ogarnę z wifi w kłajpedzkiej marinie.
Szybkie zakupy, pakowanie ciuchów i startuje.
Prognozy wiatr południowo wschodni do wschodniego do max 6B, więc idealnie na Kłajpedę, cisnąc po 6-8w na zarefowanym grocie z pełną genuą, bawię się regulacjami wyciskając kolejne ułamki węzłów prędkości.
Mijając Hel pytam VTS Zatokę o mojego AIS-a, bo obawiam się, że coś szwankuje i jest bardzo mały zasięg. W odpowiedzi słyszę, że na AIS mnie nie ma, jednak na radarze jestem widoczny :/ Dziękuję i od razu zabieram się za podmianę zapasowej anteny zamontowanej na koszu rufowym…
Coraz dłuższa fala, trafia w mój błędnik 🙁 nie mam siły siedzieć w nawigacyjnej i majstrować przy kablach, czas na krótki sen.
Krystian zostawił mi na pokładzie swój „wypierdziany” na OSTARze suchy sztormiak H/L, bo na Sunrise żegluga jest zawsze mokra (brak szprycbudy i niska burta). Nie jestem fanem pożyczania lub noszenia czyichś ciuchów jednak wredna fala robi swoje i żeby spać na podłodze w kokpicie muszę być suchy. Spać w kabinie nie mogę, bo w środku wytrzymuje max 20 sekund…
Odpalam silnik, bo na wskaźniku już poniżej 12V. Nie jestem pewien drugiego boxu z bateriami rozruchowymi silnika a raczej ich formą a do tego jako bonus wysuszę sobie na silniku zapasową czapkę i rękawice. Kataryna tarabani ale zasypiam….
i tak ciągnąc się wzdłuż granicy polsko-ruskiej (ok 4mil po PB) mijam kolejne statki rybackie. Śpię na materacu w kokpicie z głową przy zejściówce budząc się co 30 minut na kontrolę sytuacji. Po każdej pobudce wkładam głowę przez zejściówkę i patrzę na ploter w nawigacyjnej. Po kolejnej drzemce zerkam znowuj na ploter i widzę ciemność! Zaspany, osłabiony wcześniejszym rzygankiem zerkam na top masztu i tam również ciemność :/ Czyli jadę w ciemno a dokoła co najmniej kilku „ryboli” trałujących sieci….
Samotnika nikt nie zastąpi, podnoszę się do zejścia na dół ale nagle widzę czarny gęsty dym sączący się z kabiny! O żesz k…! Ciemno, mokro, buja a ja nie wiem o co chodzi. Może coś z silnikiem? Ale przecież 30 min temu go zgasiłem??? Świecę czołówką a tam czarna ściana dymu! Zrywam się do zrolowania genuy, dobieram grota aby jak najbardziej wytracić prędkość i stanąć w dryf. Przez myśl przechodzi mi wspomnienie pożaru domu z dzieciństwa i wiem, że za ścianą czarnego dymu może być ściana ognia którego teraz jeszcze nie widać!
Sięgam ręką do schodków gdzie jest duża 2kg gaśnica, na oślep spryskuję jej zawartością całą kabinę. Po prawej stronie wisi mój „grab bag” – beczka ze wszystkim co może mi uratować życie, zabieram go i rzucam na rufę.
I CO TERAZ? Odsuwam się od skotłowanego dymu i bardzo odczuwalnej fali gorąca i czekam na efekt gaszenia „niewiadomego pożaru”. Do radia VHF nie ma dostępu, boję się toksyczności dymu i utraty orientacji, wiec ani distress ani żadne MayDay nie wchodzi w grę :/ a ręczniaka zwyczajnie nie mam :/
Pomimo otaczającego jacht zimna czuję pot na plecach, ręce drżą… Spokojnie! Dookoła widoczne światła dwóch statków, widoczność słaba więc nie mogą być daleko…. na pewno mnie zauważą! Tymczasem z zejściówki pojawiają się wyraźne języki ognia przebijające się przez kłęby czarnego jak smoła dymu…. Druga gaśnica jest wewnątrz przy maszcie, kolejna przy nawigacyjnej ale niestety obie w tej sytuacji już niedostępne. Rozumiem, że pożaru już nie opanuję a przecież na pokładzie mam jeszcze gaz!. Jedna butla jest w bakiście więc natychmiast ją odpinam i wyrzucam do wody. Ale druga zapasowa wylądowała w pośpiechu pakowania pod kambuzem!! Nie ma czasu na ryzykowanie – odcinam tratwę, która na szczęście jest mądrze zamocowana na pawęży, skąd łatwo ją zwodować (widać, że to jacht samotnika). Trzymając w ręku faleń, który traktuję jak „pępowinę” błagam w myślach o magiczny dzwięk pompowanego schronienia. Znam ten dźwięk ze szkoleń Krystiana. SYCZY! Siła wiatru to na oko 20w, jacht stoi w dryfie więc szarpię się i bezradnie próbuję przyciągnąć tratwę pod rufę abym nie musiał wskakiwac do wody (jestem przekonany, że nie dałbym rady sam do niej wejść w obecnych warunkach). Nie chcę szarpać za faleń zbyt mocno bojąc się jego urwania. Przez kabestan ale z czuciem wybieram „pępowinę” powoli a dzielące mnie od tratwy kilka ostatnich metrów wydaje się być przepaścią.
Tratwa przy rufie! Wchodzę na pawęż (pusty już uchwyt po tratwie stał się wygodną drabinką) i przywiązuję druga linę na wypadek gdyby oryginalna „pępowina” strzeliła. Z bakist rufowych przebija wyraźny blask ognia i wydostaje się dym, który szybko mnie otacza… Mało czasu, dobrze że szybko podjąłem decyzję o tratwie, myślę teraz z przerażeniem o tej zapasowej butli gazowej w szafce kambuza….
Wszystko co luźne (a może się przydać, np. koła ratunkowe) wrzucam do tłukącej o burtę tratwy i szykuję się do skoku. Ale w rękach mam grab-bag. K….a jak ja się boję!! Jeśli nie trafię grab-bagiem do środka tratwy nie będę miał nic! Szybka przymiarka i udaje się! Teraz ja! Na trzęsących się nogach, przypięty linką do achtersztagu skaczę i ląduję klatką na tratwie a resztą w wodzie.. Mokry ale jestem w tratwie!!! Trzęsącymi się z zimna i stresu rękoma szukam noźa w prawej kieszeni…. jest! Odcinam linkę asekuracyjną, pępowinę, potem cumę i jestem wolny! Czy na pewno??
Próbuję się odepchnąć i nic, tratwa jak przyssana tańczy przy burcie, a kolejne coraz wyższe płomienie strzelają już nad pokładem wzbogacone o coraz to różne dziwne i przerażające dźwięki z wnętrza jachtu. Udaje mi się odsunąć nieco tratwę „ na nawietrzną” i kolejna większa fala nas rozdziela…. Teraz tratwa już zdecydowanie oddala się od płonącego jachtu. Ulga a krążąca mi w myślach butla gazowa przestaje być problemem.
Spokojniejszy już nieco obserwuję powoli oddalającego się Sunrise, patrzę i nie wierzę! ZGASŁO??!!! Jacht się oddala, sprawia wrażenie, jakby zwyczajnie coś się wypaliło, dymu coraz mniej, płomieni jakby mniej… Myślę sobie „o ja baran, jaki wstyd :/ porzuciłem sprawy jacht :/ „
Próbuje, dowiosłować do jakieś liny która zwisa z rufy i pływa po powierzchni…. bez szans. Trudno, przyjdzie mi się zmierzyć z tą porażką, spanikowałem, bywa…. nie jest daleko do Helu, zaraz będzie pomoc znajdę go jakoś.
Nagle bucha wielki ogień, po chwili z wszystkich luków, a jednak – straszliwa pułapka! Nie znam się na fizyce, więc nie umiem wyjaśnić tego zjawiska ale jacht jakby eksplodował od wewnątrz. Siadam „wygodnie” nie przeszkadza mi chlupiąca woda w kaloszach, jest w miarę ciepło, prawie sucho i mam wszystko co można sobie wymarzyć w takiej sytuacji (no może poza ukfką) ale mam SART AIS, EPIRB, PLB i mój osobisty tel satelitarny. Czyli w mig załatwią sprawę z pomocą 🙂 Dobrze, że wtedy nie wiedziałem jak bardzo się myliłem :/
Ciśnienie i stres opadają, wielki słup ognia pewnie widoczny na 20 mil, a co mi tam! udało się wyrwać ze szponów śmierci (bo coby było gdybym sobie smacznie spał w suchej kajucie dziobowej?!?!)
Odpalam dla pewności pierwszą rakietę, bo przecież światła jakichś statków są widoczne, myślę sobie 20-30min i będą po mnie. Niesamowity widok mrozi krew w żyłach, maszt Sunrise wali się do wody, czerwona raca pięknie oświetla okolicę w padającym deszczu, fale i wielkie kłęby czarnego dymy, strasznie, jednak jakoś przerażająco pięknie zarazem. Dalej krótki „dziennik rozbitka” – godziny orientacyjne:
Ok. 2.00
Statki jakoś nie reagują, spokojnie odpalam mojego PLB z Quicka, potem dla pewności EPIRB Sunrisa. Wybieram gąbką wodę z podłogi, montuję latarkę mrugającą na czerwono…. Z opowieści Radka Kowalczyka wynikało jasno, że EPIRB w mig załatwi sprawę, czekam więc. Coraz zimniej a ja czekam na husarię, powoli montując w pionie transponder AIS-SART.
Nadal na spokojnie, odpalam tel satelitarny, niestety ręce mi drętwieją a on na tańczącej pomiędzy falami tratwie nie chce złapać sygnału satelity :/ spokojnie – mówię do siebie – zaraz i tak będą!
Ok 3.00
Na podłodze tratwy znajduję różne szpargały a w nich dwie dodatkowe dryfkotwy które na pewno ustabilizują tratwę więc kolejno wywalam je za burtę, to pomaga i spokojnie kładę tel w suchym miescu, komórka trochę zalana ale gps z pozycją dalej wyświetla.
Zimno naprawdę zimno, palce zgrabiały ale bawię się tel, jest zasięg! Słaby, zanika ale coś tam złapał, dzwonię do Krystiana – poczta :/ wysyłam mu krótkiego smsa z moją pozycją i pewnie wstanie rano to ogarnie temat choć juz na pewno będzie po wszystkim
Dzwonie do Ryśka, nie odbiera (nie zna tego numeru a do tego śpi…) jeszcze jedna próba i bateria pokazuje 60%! Ok, zimno mokro oszczędzamy…. Dzwonie do Krzyśka (jedyny numer tel który pamiętam, nie odbiera….)
Co teraz? Próbuję 0048112 dupa :/ więcej numerów nie przychodzi mi do głowy :/ Ok, przeglądam smsy z Bitwy, jest mój wspieracz pogodowy Wacław Sałaban! Pierwsza próba nic, druga JEST!!!
Krzyczę do niego chaotycznie że jestem w tratwie i potrzebuję pomocy!!! Momentalnie się rozbudził, krótko: ślij pozycję i dzwoń za 10min! Dzwonię po 15, wszystko powiadomione CZEKAĆ! Szczęśliwy dziękuję , przepraszam i czekam… Coraz zimniej, myslę o gorący prysznicu, robię się senny… słyszę samolot!!! Strzelam racę, Sunrise w oddali daje swój ostatni spektakl, nagle wybucha butla gazowa i po jakimś czasie pozostałości burt idą pod wodę…
Zrobiło się spokojnie, żadnych rybaków, w chmurach kolejny samolot, strzelam rakietę…. zostały mi trzy, dwie pławki dymne i nic więcej.
Dzwoni Krystian, nie wrzeszczy, spokojnie pyta co się stało, co ze mną i że już działa, (właśnie wrócił z Francji więc jest na nogach) Nie pamiętam, która to była godzina, coraz bardziej chce mi się spać, jestem wykończony i strasznie bolą mnie plecy…. ciężko mi myśleć. Na horyzoncie widzę światła jakiegoś statku, kolejna rakieta w górę, a ona wykręca beczkę i ląduje w wodzie :/ Więc jeszcze jedna, która powoli spada, ale światła statku nie wskazują zmiany kursu 🙁
Ok 5.00
Nie wierzę! ile można płynąć/ lecieć ok 20 mil?? Beznadzieja…. nie to że bym był zly, pomimo zmęczenia nawet dziwnie bawi mnie ta sytuacja, K…A NIE DO WIARY! EPIRB 2000zł, PLB 1200zł, SART nawet nie wiem i wszystko o kant! Nawet się nie boję, ja po prostu dalej nie wierzę! S
Strasznie zimno…. no tak zapomniałem wspomnieć, że jak tylko dosiadłem gumowego rumaka moja choroba morska sięgnęła szczytu. Nie ma opcji, żeby się położyć, tylko pion i twarzą do wiatru… 🙁 mega męczące, w kieszeni mam snickersy, litr wody ale nie mam sił….
Ok.7.00
Obudziłem się. W dali widzę zarys czerwonego statku z wielkimi reflektorami na dziobie, chyba idzie prosto na mnie… No tak, brakuje jeszcze tego, żeby mnie tu rozjechał, ostatnia rakieta w górę!
Nie wiem czy widzieli, wiatr siadł, widno, rzucam pławkę dymną… nie mam już siły, zasypiam.
Otwieram oczy, jednak płyną po mnie!!! Zaczynają robić pierwszy krąg, pewnie boją się moich drykotw macham do załogi stojącej na burcie i wybieram je kolejno, czuję jak energia wraca a oni drugi krąg…. tak sobie patrzę na ich banderę i sobie myślę, że z moim angielskim dużo nie pogadamy 🙂
Nagle w tle, pojawia się moja Husaria, popłakałem się. WIELKI napis SAR na dziobie rozdzierającym falę pędzącym prosto na mnie!
Tu już z górki, szybko, sprawnie, profesjonalnie ląduję moim tymczasowym pojazdem na rufie SAR, ściskam dłonie ratowników dziękując najlepiej jak tylko potrafię, szybko idziemy do środka, gdzie zdejmuję pierwszy sztormiak, mokre kalosze, badają mi temperaturę: coś koło 34st czyli początki hipotermii, opatulają kocami, kubek za kubkiem gorącej herbaty…. ŻYJE I ŻYĆ BĘDĘ !!!
Dochodząc do siebie, rozmawiając z ratownikami myślę o rozmowie która czeka mnie z Krystianem :/
Ok 8.00
Hel, na pokład wchodzą mili panowie ratownicy, szybkie EKG, ciśnienie i coś tam jeszcze, skarżę się na ostry ból w plecach i kolanach, więc szpital…
Tu kolejna lekcja życzliwości ludzkiej w szeregach NFZ. Dostaję informację, że dzwonił Jacek Chabowski, zostawił swój numer tel bo pewnie mój zalałem. Nasi kochani Samotnicy 😉
Uprzejma pani, daje mi swój prywatny tel abym mógł zadzwonić. Jacek oferuje transport ze szpitala w Helu do Pruszcza, nie daje się odwieźć od swojego pomysłu, będzie za 2-3 godziny… Panie słyszące moją rozmowę kończą papiery, wysyłają mnie na prześwietlenie kręgosłupa i proponują kąpiel, łózko do drzemki a na dokładkę pyszną kanapkę!
Wyobrażacie to sobie???? Oczywiście skorzystałem z możliwości drzemki. PONOWNIE PIĘKNIE DZIĘKUJĘ!!!
Jest 23.50 właśnie wróciłem z organizowanego przez Stowarzyszenie Armatorów Jachtowych spotkania z pilotem śmigłowca SAR na które wcześniej się nie wybierałem, i wiecie co?!!? Według statystyk SAR w tej temperaturze wody miałbym szansę na max godzinę życia! A ja się zastanawiam dlaczego, pomimo użycia przeze mnie najnowszych zdobyczy technologii akcja ratunkowa która powinna trwać 45min trwała prawie 6 godzin. Cieszę się życiem i na razie to pytanie pozostawiam sobie na później, bo odpowiedź na nie poznać trzeba, żeby wyciągnąć wnioski na przyszłość – dla wszystkich żeglarzy..
Jacek Zieliński
Komentarze
Sign in
Witamy! Zaloguj się na swoje konto
Forgot your password? Get help
Password recovery
Odzyskaj swoje hasło
Hasło zostanie wysłane e-mailem.