Gdzie jest Królik? – rozmowa z Olkiem Hanuszem

0
919

 

Olek Hanusz od jesieni 2013 roku konsekwentnie (choc nie bez opóźnień) realizuje swój projekt Dinghy Atlantic czyli przepłynięcie Oceanu Atlantyckiego na samodzielnie zbudowanym jachcie. Fundusze na realizację projektu częściowo zbierał poprzez croudfounding. W 2015 roku odbył sie chcest jego jachtu typu Salmo 21-Atlantic. Otrzymał on imię „King od the Bongo”, a właściciel pieszczotliwie mówi o nim per „Królik”. Jacht przewieziono do Portugali wiosną zeszłego roku jednak Olek nie ruszył przez Ocean. Było za późno na przeskok na Karaiby. W rozmowie Olek opowiedział nam co się od tego czasu wydarzyłom jak spisuje sie jacht oraz jak zmieniają się jego plany.

Z sukcesem zbudowałeś swój kolejny jacht. Jak teraz po roku od zakończenia budowy wspominasz ten czas?

Okropnie. Okres budowy jachtu, gdy goni termin, w dodatku dość ambitny, jest bardzo ciężką codziennością. Lato szybko się skończylo i trzeba było ogrzewać szkutnię, żeby dało się pracować i żywice chciały wiązać. Moja łódka ma bardzo sztywną, skrzynkową anatomię, z aż 14-ma oddzielnymi komorami wypornościowymi. To wpłynęło na pracochłonność budowy. W trakcie uświadomiłem sobie, że łódkę kabinową zbudowałbym mniej więcej o 1/3 szybciej – choć może to dziwnie dla niektórych zabrzmi. Spięcie psychiczne, wyczerpanie fizyczne, ciągła niepewność finansowa i trzymanie sztywno przyklejonego uśmiechu, mimo że wyglądałem o kilka lat starzej, niż teraz – to nie był cudowny okres. Najlepiej o tym świadczy fakt, że zaraz po przyjeździe do Portugalii nie darzyłem swojego własnego dzieła nawet zbyt dużą sympatią. Więź powstawała z czasem, kiedy okres budowy odchodził w przeszłość.

obraz nr 1

Planowałeś ruszyć przez Atlantyk w zeszłym roku. Dlaczego zmieniłeś plan?

Pomimo że zbudowałem jacht i udało się przyjechać do Lizbony dosłownie w ostatnim możliwym jeszcze momencie do wypłynięcia, dość szybko podjąłem decyzję o tym, żeby przełożyć start na następny sezon. Zmęczony szkutnik i niewykończony, zupełnie nieprzetestowany – nawet na jeziorach – jacht, bez żadnych jeszcze niezbędnych udoskonaleń – to nienajlepszy zestaw żeby wyruszać przez ocean. Decyzja przyszła dość naturalnie i bez wielkiego żalu, bo wiedziałem, że co się odwlecze, to nie uciecze. A tak naprawdę wyjdzie na dobre mi, bezpieczeństwu i łódce. W końcu pokonałem już największe przeszkody: miałem jacht i byłem na starcie, 3500 km od Warszawy.

Co od tego czasu działo się z jachtem i z Tobą. Gdzie się obecnie znajdujecie?

Działo się mnóstwo, więc postaram się streścić. Początkowo 4 miesiące, stałem na kotwicowisku w Seixal obok Lizbony, przygotowując jachcik. Niezbędne było znalezienie pracy – najpierw odnowiłem komnuś pokłady, pracowałem też nad swoimi elementami w goszczącym mnie klubie żeglarsko – rybackim, dając się poznać jako „techniczny” gość. Dzięki temu szybko dostałem pracę przy renowacji zabykowego drewnianego kutra z 1933r. Następnie zostawiłem swoją łódkę na boi i udałem się do Alicante, aby poprowadzić jako skipper polski jacht „Mateńka” (Cetus, 1986, 44′) – przez półtora miesiąca dopłynąłem nim aż do Plymouth, po czym wróciłem na swojego „King of Bongo”. I w ciągu tygodnia zacząłem wreszcie swój wymarzony rejs – Dinghy Atlantic. Był wrzesień, miałem jeszcze dużo czasu do crossingu, więc zmierzałem powoli na południe, dużo zwiedzając. Zatrzymałem się na miesiąc w Portimao, aby przygotować się do pierwszego testu oceanicznego – skoku na Maderę, a dokładnie Porto Santo w tymże archipelagu. Następnie była Madera, potem Wyspy Kanaryjskie: La Palma, La Gomera, dość przypadkowo także Teneryfa. Obecnie jestem tam gdzie bardzo wielu zaczyna swój rejs przez Atlantyk, w Las Palmas na Gran Canarii. Przez cały czas coś dłubię na łódce – mniej lub bardziej intensywnie.

Jak spisuje się Królik? Czy pierwszych pływaniach wprowadziłeś wiele zmian w stosunku do pierwotnego projektu ? Jakie są to zmiany?

W stosunku do projektu nie zmieniło się jeszcze nic zasadniczego. Projektant, Andrzej Książyk z Salmoboats bardzo dobrze zaprojektował dla mnie kadłub i rysunek takielunku, natomiast zostawił mi wolną rękę w sposobie poprowadzenia każdej liny, rozmieszczeniu knag itp. To przy tradycyjnym ożaglowaniu jest nieco bardziej złożone. Mam gafel (z jego szponami złamane w pierwszym 10-milowym rejsie z Lizbony do Seixal!), więcej fałów (grot ma 2, sztaksle też są 2, w tym jeden ma outholer na bukszprycie). Po pierwszych dłuższych przelotach myślałem wprawdzie o poprawie stabilności kursowej poprzez dodanie jakichś płetw stabilizujących na pawęży lub na dnie, ewentualnie pogłębieniu płetwy sterowej, ale doszedłem do wniosku że jest to łódka, której – jak każdej – trzeba się po prostu nauczyć i nie przychodzi to od razu. Oczekuję od niej dużo więcej, niż pływania po płaskim jeziorze – wtedy bym nie musiał.

obraz nr 2

To Salmo jest na pewno szybkie. Wprawdzie niezbyt chętnie wchodzi w ślizg (choć pogadamy po Atlantyku), za to notuje stałe prędkości charakterystyczne dla nieco dłuższych jachtów, i to o nowoczesnych kształtach kadłuba – 5-6 węzłów nie jest problemem jeśli wieje. W bajdewindzie i pod fale nie jest już tak szybko, 3-4 węzły. Natomiast czuję się zupełnie bezpiecznie. Kadłub dzielnie stawia czola najdziwniejszym falom i dziurom pomiędzy nimi jakie kiedykolwiek widziałem. Ktoś mnie niedawno zapytał czy nie słyszę czasami trzeszczenia w kadłubie, bo to drewniana (sklejkowa) łódka. „Czego”?! Roześmiałem się szczerze. Nie, kadłub jest tak sztywny, że nawet jej papierowy model, który dla zabawy ostatnio kleję, nie daje się wyginać.

Od początku Twój projekt ewoluuje, nie trzymasz się ściśle swoich pierwotnych założeń. Jaki plan obowiązuje teraz ?

Tak, wręcz zacząłem mieć obawy przed używaniem już dalej słowa „plan”, szczególnie publicznie. Zauważyłem, że dzieją się wtedy wokół mnie bardzo pozytywne rzeczy. Wystarczy dać im szansę czy czas. Oczywiście, płynę na Karaiby – tak jak na początku zakładałem, ale jak widać – po drodze zwiedzam znacznie więcej, niż początkowo planowałem. Zatrzymam się też w najbliższym czasie na Cape Verde czego w ogóle nie było w początkowym planie. Pozwalam, aby plan się zmieniał i zaakceptowałem to już, a nawet polubiłem. Nie spieszę się, bo ostatecznie, nie trzyma mnie żaden cyrograf – ma to być przygoda, jak najpiękniejsza, z której chcę wyciągnąć maksymalnie dużo dla siebie – nie tylko w kwestiach żeglarskich. Niby więcej stoję, ale ostatecznie przepłynę przecież w sumie więcej mil, niż zakładałem. Myślę że jest to ciekawsze, także i dla osób, którzy mnie obserwują. A na pewno będzie, gdy wrócę i będę mógł przejść do opowieści, a nie wszystko udaje się na bieżąco zrelacjonować.

Dziękuję za rozmowę i na pewno będziemy relacjonować Twoje dalsze poczyniania 🙂

strona rejsu Dinghy Atlantic: http://dinghyadventures.pl
zdjęcia: Dinghy Atlantic

 

Komentarze