Bartek Czarciński – tydzień dziewiąty

0
888

 

Gdyby podzielić rejs na etapy, to przecięcie równika byłoby na pewno zakończeniem któregoś z nich. Jednak w przypadku tego rejsu, trasę, którą pokonaliśmy z Perłą do tej pory, przyjdzie nam przepłynąć jeszcze raz. Za kilka miesięcy. Po takim odkryciu, nie żegnam się z równikiem, a jedynie mówię mu do zobaczenia za około 7 miesięcy.

 

15.08.16 (dzień 58) – RÓWNIK

Stało się! Po przepłynięciu 6 000 mil w 58 dni, Perła dopłynęła do równika. Zapytacie co z tego? Sam nie wiem, ale faktem jest, że mała łódka, zbudowana w Morawinie koło Kalisza, 350 kilometrów od morza, dopłynęła do umownego środka świata! To niezbity dowód na to, że nie ma rzeczy niemożliwych. No nic kawał drogi jednak przed nami. Z każdym dniem zbliżamy się do zimna, wiatru, lodu?… oby od lodów jak najdalej, ale faktycznie jedziemy w dół gdzie zostawimy ciepły Atlantyk, a zastąpimy go… jeszcze nie wiem, tam mnie nie było, więc o tym później. Tymczasem przecięliśmy tą magiczną granicę. Zwodowaliśmy model przygotowany przez mojego stryja na tą okoliczność (zawierający tajemniczą kapsułkę z listem, ale treść zna jedynie autor ). Ma on szanse dopłynąć na Karaiby, do wybrzeży Brazylii, a może do wysp Świętego Piotra i Pawła? Odegrałem na trąbce, jedyny znany mi utwór na taką okoliczność „Bracia do boju nadszedł czas” i odśpiewałem na baczność hymn Polski, żeby uczcić święto narodowe. Każdy świętuje jak potrafi. Ja ku chwale Ojczyzny przeciąłem równik pod polską banderą. Kolejny cel – Przylądek Dobrej Nadziei

16.08.16 (dzień 59) – Wielkie polowanie i pranie

Ten dzień przejdzie do historii naszego rejsu! Wygląda na to, że nie dla nas były ryby północnego Atlantyku. Wystarczyło przejść na drugą stronę mocy i zaczęło się. Nie ukrywałem tego nigdy, ale dość kiepsko szło mi łowienie ryb, od zawsze, a jeszcze trudniej wyciąganie ich na pokład. Tu i teraz motywacja jest silniejsza bo mogę zaoszczędzić moje pyszne obiady na rzecz pysznej świeżej ryby, to czemu nie próbować? W końcu pływam po jednym wielkim targu owoców morza. Wczoraj udało się przełamać impas i wyciągnąć na pokład, a później usmażyć z czosnkiem i czerwoną papryką (ot taki eksperyment) i co najważniejsze zjeść, rybę! Chwile po niej coś zerwało mi przynętę. Później była kolejna, podobnej wielkości, ale zanim się do niej zabrałem spadła z haczyka tuż pod rufą. Największe wydarzenie natura zostawiła nam na wieczór. Kołowrotek aż się zagotował od terkotania! Wybiegłem na pokład, patrzę za rufę, a tam wyskoczyła jakaś wielka błyszcząca ryba. Żyłka napięta, co tu robić? Co tu robić?? Co robić??? Płynąłem nie za szybko, ale 4 węzły były. Marian ma wolne od dzisiaj do odwołania, więc szybko stanąłem w dryf. Powoli, lecz stanowczo zacząłem zbierać luz żyłki, która w pewnym momencie zrobiła się całkowicie luźna. Ze smutkiem stwierdziłem, że potwór morski zerwał się pewnie jak robiłem zwrot i wyswobodził od mojej korby kabestanu. No to zbieram tą żyłkę, a tu nagle jakieś błyszczące coś dopływa do rufy i zaczyna wyprzedzać łódkę. Żyłka znów się napięła, jak struna! Już byłem pogodzony ze stratą, ale jak to się mówi nadzieja umiera ostatnia! Zbieram, żyłkę myśląc, no dobra krzycząc, bo tak tu się myśli, że owszem, wyciągnę i co dalej? A tak właściwie jak ja ją chce wyciągnąć? Przecież ona na oko waży z 5 kg, a do tego rzuca się mając jeszcze dużo siły! No i tak się zastanawiałem, podciągając ją już coraz wyżej, aż pękła żyłka i piękna, idealnych rozmiarów Mahi-mahi, zwana Koryfeną, lub Dolphin fish, popłynęła w świat. Chyba przeżyje, bo nie była mocno uszkodzona. Ja za to przypomniałem sobie, jak kilka dni temu widziałem, że coś nadgryzło żyłkę, ale zapomniałem jej skrócić i w tym miejscu pękła. Kolejny przykład jak to nie wolno nic odkładać na później!. Były by śniadania, obiady i kolacje na dwa dni! No nic nie tracę nadziei i cieszę się, że coś zaczęło się dziać na końcach tych linek, bo z tego wszystkiego zacząłem wyrzucać drugi zestaw łowczy. Ten kawałek drewna jeździ już tak na różnych pokładach od kilku ładnych lat i nie ustępuje skomplikowanym kołowrotkom! Andrzej Kulpa byłby dumny z tego narzędzia łowczego. W międzyczasie piorę, płuczę, wiruje, suszę. Ostatnie dni na wielkie pranie.

Dzień 60

Dzisiaj od rana postanowiłem sprawdzić czy te dwie ryby to przypadek, czy może one naprawdę tu są. Pierwsza rzecz jaką zrobiłem to wypuszczenie sprawdzonej w boju wczorajszym przynęty. Nie musiałem długo czekać. Znalazł się i dziś amator klubu zielonego kalmarka! Tuńczyk idealnych rozmiarów. Tak w sam raz na obiad i kolację. Tym razem bez wydziwiania, usmażyłem rybę w garnku na oleju rzepakowym. Przy okazji zacząłem się zastanawiać czy aby nie jest to jakiś modyfikowany gatunek, specjalnie hodowany do puszek. Już tłumaczę skąd to dziwne spostrzeżenie. Nie mam zbyt dużego doświadczenia w oprawianiu ryb, do czego się wszem i wobec przyznaję, więc jak zabrałem się do tego stworzenia to doszedłem do wniosku, że to samo mięso. Proporcjonalnie do jego objętości, zdecydowanie więcej w nim było mięsa niż w specjalnie hodowanych na święta Bożego Narodzenia karpiach! To tłumaczy dlaczego najbardziej popularna puszka rybna na świecie, to właśnie tuńczyk na tysiąc sposobów.

Dzień 61

Dzisiaj mijają dwa miesiące od wypłynięcia ze Świnoujścia. Tak długo sam to ja nigdy nie byłem. Dobrze, że jakieś mądre głowy wpadły na pomysł tych satelit, na szeroką skalę, bo nie wiem jak bym tu wytrzymał tak całkiem sam. Choć wychylałem dzisiaj głowę za burtę, żeby sprawdzić czy nikogo nie straciłem i wasza obecność działa! Od razu jakaś radość człowieka ogarnia, że do równika dowiózł całą załogę w komplecie. Kapitan Jaskuła i inni żeglarze pływający w latach 70, 80 mieli na pewno dużo trudniej bez kontaktu ze światem. Gdy czytam dziennik Henryka Jaskuły to jest w nim właśnie po dwóch miesiącach zapis, że czułby się zdecydowanie lepiej gdyby w kraju wiedzieli, że u niego wszystko w porządku i znali jego pozycję. Choć na pewno jest coś magicznego w całkowitym odcięciu od świata. Mi tego jednak nie brakuje. Po 2 miesiącach na pewno mogę potwierdzić, że warto robić różne dziwne rzeczy w życiu i realizować swoje marzenia, ale tylko wtedy to ma sens, kiedy można się swoimi doświadczeniami podzielić z innymi. Taki filozoficzny nastrój dzisiaj zapanował na pokładzie, podczas rozważań, jak ochronić antenę satelitarną przed zbliżającą się końcówką zimy na południu, która może nas dosięgnąć. Poza tym dziś na obiad kalafiorowa, a na kolację kisiel z owocami (za które jeszcze raz dziękuję i będę to czynił do końca, Dorocie, Marcie i Michałowi!). Ryby chyba też przeglądają popularne portale społecznościowe, bo dzisiaj żadna nie skusiła się na zielonego kalmarka.

Dzień 62

Dar Przemyśla ucieka nam w zawrotnym tempie. Nie ma co się dziwić. Od minięcia równika kapitan Jaskuła utrzymywał przeloty na poziomie 140 mil morskich (1852 m.). Perła, choć siła wiatru całkiem dobra bo 15 węzłów, a to 4 w skali Beauforta, to jednak pod fale nie udaje się jechać za szybko. Przebiegi dobowe w tym tygodniu wahają się w okolicach 90 mil. Od równika zaczęło się całkiem ładnie, od 110 mil. Tak było prze pierwsze dwa dni, a później już bliżej 80 mil. Dzisiaj między dwoma pozycjami z godziny 1200 wyszło 88 mil. Nie ma jednak tragedii, bo za Zwrotnikiem Koziorożca, czyli od szerokości 23,5 S, zaczyna się obszar, gdzie na półkuli południowej do 21 września panuje jeszcze umowna zima. Nie oznacza to , że jak minę zwrotnik to spadnie śnieg, przynajmniej taką mam nadzieję. Trzeba się jednak spodziewać końca tropikalnych temperatur, silniejszych wiatrów, częstszych szkwałów. Zacznie się ubieranie przed wyjściem na pokład w bluzy, kurtki no i czapka wełniana pewnie wróci do łask. Już nawet szukałem, gdzie je pochowałem po wpłynięciu na Atlantyk. Na szczęście jedziemy tam gdzie chcemy. Na południe, po to żeby w okolicach szerokości Buenos Aires zacząć odbijać w stronę przylądka. Oprócz poszukiwań cieplejszej garderoby, muszę dbać też o moją formę. Zmienne wiatry, z reguły silniejsze, będą częściej wyciągały mnie na pokład, do żagli. Nawet jak obędzie się bez jakiś bardzo gwałtownych szkwałów, to jednak silniejsze wiatry, to większe siły działające na łódkę i żagle, a więc i ja nie mogę wykazać się kiepską formą. Koniec atlantyckich wakacji! Dlatego pilnuje się żeby nie zapominać o ruchu. Jednak codzienne ruszamy się całkiem sporo. Nawet gdy pracujemy za biurkiem i musimy jedynie dojść do samochodu i pochodzić po sklepie spożywczym, to ruszamy się bardzo dużo, w stosunku do mojego dnia na 8 metrowej Perle. Dzisiaj zastosowałem standardowy trening. Jazda na rowerze 1,5 godziny, pompowanie wody z oceanu odsalarką 1,5 godziny, Kilka przysiadów i pompek. Z tym rowerem to jest całkiem fajnie. W jednej ręce trzymam czytnik książek, w drugiej sprężynę do ćwiczenia dłoni. To o to chyba chodzi w treningu ogólnorozwojowym! Na koniec dnia przyjęliśmy do klubu zielonego kalmarka kolejnego tuńczyka. Takiego 2 dniowego. Na oko tak 30 puszek. Większego chyba nie byłoby sensu wyciągać, przy jednoosobowej załodze. Tak mi się wydaje. Pocieszam się jedynie tym, że nawet jak nie zjem całego i nie uda mi się go ochronić przed zepsuciem, to wyrzucając za burtę na pewno ktoś go zje, więc nie można się aż tak bardzo martwić marnowaniem jedzenia. Na pewno się nie zmarnuje w oceanie.

Dzień 63

Cisza spokój nic się nie dzieje. Znów niewielki przelot, bo 85 mil. Jedynie wiatr, odkręcił bardzie na Wschód, wieje od Afryki i dzięki temu jedziemy szybciej na południe. Idealnie byłoby się trzymać 25 południka i tak do około 30 równoleżnika. Zobaczymy. Zwrot w kierunku Afryki zaplanowałem na okolice 9 września, więc mamy czas. Bawiłem się też w zaplanowanie czasu zostawienia za rufą Przylądka Dobrej Nadziei. Niech będzie, napiszę to ktoś mi później przypomni. 29 września. Kiedyś jak załoga pytała się mnie kiedy dopłyniemy do Świnoujścia, a było to niedaleko, bo wyszliśmy z Kołobrzegu, pierwszym pięciu osobom odpowiedziałem cierpliwie, że kiedy dopłyniemy to będziemy. Kolejnym 5 osobom już mniej cierpliwie, zacząłem tłumaczyć żeby sprawdzili jak to daleko i spróbowali oszacować. Nie dawali jednak za wygraną i co chwile ktoś się dopytywał. Napisałem wtedy na dużej kartce, że w Świnoujściu będziemy o 2133! Najlepsze jest to, że tak sobie postanowiłem zażartować z załogi, a okazało się że weszliśmy do mariny w Świnoujściu o 2133. Przypadki się zdarzają, nawet na morzu, więc postanowiłem oszacować przeloty, aż po Horn, ale tego to jeszcze nie zdradzę. Nie ma co zapeszać. Dni mijają jeden za drugim, jak na razie płyniemy do celu. Jedyny dyskomfort to fakt, że oddalam się od portu do którego płynę. Nie mogę się doczekać kiedy zaczniemy się zbliżać. Choć czasowo to już bliżej niż dalej!

21.08.16 (Dzień 64)

Powoli ocean zmienia swoje oblicze. Wczoraj swoje harce rozpoczęły szkwały. Krótkie, bo trwające do godziny, ale jak już jakiś postanowi przejść nad łódką, to z 15 węzłów robi się 30-35. Nie przyzwyczajony do takich silnych wiatrów, rozpieszczony przez pasaty, przetrzymałem te trzy wczorajsze bez refowania. W końcu mamy tylko małego foczka i grota, który ma 12 metrów kwadratowych. Dzisiejszy wschód słońca przyniósł jednak tak rozgniewane niebo, pełne szarości a miejscami sinego fioletu, że postanowiłem zarefować grota, tak na wszelki wypadek od razu na 2 refy. No i jedziemy dzisiaj cały czas na tych 2 refach. Regularnie wieje 20 węzłów, a szkwałów to już dzisiaj nawet nie liczę. Krótsze, ale częściej. Przed nocą to już nie wypada ściągać refów, choć ocean jak by układał się do snu. Rano zobaczymy, w końcu to nie regaty. Niepostrzeżenie, już 10 stopni odjechaliśmy na południe, a to 600 mil bliżej celu!

Komentarze