Początek tygodnia upłynął pod znakiem słabych, kręcących wiatrów. Nie mogę narzekać, bo dało mi to możliwość przeprowadzenia prac organizacyjnych, do których potrzebowałem ciszy i spokoju. Za to w piątek ocean się obudził i zaserwował od razu silny wiatr.
Dzień 65
Snujemy się od rana. W sumie to już od 4 dni nie mogę przekroczyć 100 mil na dobę. Rano ciężko było już nawet płynąć powyżej 3 węzłów i za często pojawiała się 2 we wskazaniach prędkości. Trochę mnie to zmotywowało do postawienia czegoś większego z przodu. Wybór padł na mniejszy code 0 (ostatnio zwijany w popłochu, nie do końca w 100% suchy, to będzie okazja przewietrzyć).
Jedziemy teraz nawet 4 węzły, ale to raczej dlatego, że jak tylko postawiłem większy żagiel, momentalnie dookoła zaczęło robić się ciemno od chmur i już wieje 10-15 węzłów. Kurs kiepski – 240. Przechodzi jakiś lokalny mały front nad nami i stąd zmiana jego kierunku. Mogło by popadać, bo kryształki soli zaczynają pokrywać każdy skrawek pokładu i takielunku. Nie żałuje, że zapomniałem zabrać soli. Spokojnie mógłbym zbierać ją z pokładu i pakować do małych woreczków, zdrową atlantycką sól w kryształkach. Może założę małą manufakturę? Ciekawe co by na to urząd skarbowy powiedział?
Pilnuje się żeby zestawy łowcze wodować od rana. Po 2 dniach bez ryb (bo 3 dni temu do klubu przyjaciół zielonego kalmarka dołączył całkiem pokaźny tuńczyk) wróciłem do wyrzucania dwóch żyłek za rufę i ciągnięcia ich tuż przy powierzchni wody. Tylko wtedy coś się interesuje moimi przynętami. Do kalmarka dołączyły dzisiaj piękne haczyki zdobione nitkami z jakiejś pomarańczowej liny. Prawdopodobnie autorstwa Kapitana Tomka Cichockiego. Najprostsze bywa najlepsze, więc jest nadzieja!
Spędziłem bardzo aktywne popołudnie. Co prawda nie za bardzo żeglarsko, a administracyjnie. W związku z tym, że nawet wielki, jak na Perłę, żagiel z przodu ledwo ciągnął, został zrolowany. Grot wyciągał prędkość ledwo 2 węzłów, ale okazało się to idealną prędkością w stosunku do długiej fali, której w ogóle nie było czuć na pokładzie. Łódka powoli unosiła się i opadała. Do czasu gdy nadejdą silniejsze wiatry mam trochę zadań do wykonania. Zacząłem od kabiny. Z doświadczeń Bałtyckich i Morza Północnego wiem, że jak zacznie się chodzenie w sztormiaku, to wszystko będzie mokre w środku, a pierwsza będzie kanapa na wejściu. Dlatego przygotowałem miejsce na materace na dziobie, gdzie będę je przechowywał gdy będę mokry wchodził w sztormiaku, z którego będzie lała się woda. Po co je moczyć. Specjalnie na tą okazję materac z granulkami styropianowymi został uszyty z takich materiałów, które trudno chłoną wodę i szybko schną. Będę spał jedynie na nim. Przetestujemy w boju. Później przeniosłem się do warsztatu na rufę. Muszę jakoś zabezpieczyć plastikowe butelki i skrzynki na narzędzia. Do tej pory butelki po prostu układałem na dnie. Problem pojawił się kiedy chciałem użyć agregatu, który mocno podgrzewa atmosferę dookoła, a był zarzucony butelkami. Zrobiłem z sieci rybackiej zasieki. Spokojnie, sieć zabrałem ze sobą i nie pochodzi z żadnej pospolitej kradzieży na morzu.
Dzień 66
Dzisiaj wróciłem do zgłębiania tajników pracy z liną dynemą. Wgrałem przed rejsem trochę instrukcji z obrazkami, które prowadzą krok po kroku jak na przykład zaplatać na linie ucho, czy łączyć dwa końce liny ze sobą. Potrzebuję przygotować sobie kilka stropików z dwóch stron zakończonych uchem. Gdy będę stawiał foki sztormowe chciałbym, żeby pracowały ponad koszem dziobowym i relingiem. Tak żeby nie obrywały od byle jakiej fali chodzącej po pokładzie. Strasznie zawiły opis dla kogoś kto nie używał żagli sztormowych, ale przy najbliższym postawieniu foka zobaczycie o co mi chodzi. Tak więc z twarzą wlepioną w ekran komputera z instrukcją zaplatania ucha, zabrałem się do roboty.
Dzięki żaglowni Sail Service i jej fachowcom, mam niezbędne narzędzia do naprawiania żagli i pracy z linami. Na tej zabawie zleciało mi pół dnia, aż zastał mnie zmierzch. Oczywiście reszta dnia to prace gospodarczo przeglądowe. Żeby spać w miarę spokojnie, staram się nie zapominać o przeglądzie masztu, lin, żagli i wszystkich pozostałych ruchomych i tych, które powinny być stałe, elementów. Czasami 2 godziny chodzę od śrubki do śrubki i sprawdzam czy się wszystko trzyma na swoim miejscu. Od takie zboczenie zawodowe. Trochę to złudne, bo nie wszystko jestem w stanie dostrzec. Wiele razy udało mi się jednak nie dopuścić do małych tragedii, więc kontynuuje swój codzienny rytuał.
Dzień 67
Wiatr nie dość, że przeciwny, to jeszcze coraz słabszy. Zaczęliśmy tydzień z przebiegiem dobowym 90 mil, wczoraj było 95. Czyli zakładana średnia 90 mil zrealizowana. Dzisiaj niestety już tylko 80 mil i wszystko wskazuje, że rosnąć w najbliższych dniach nie będzie. Snujemy się 3,5 węzła i gdyby nie to, że dzisiaj wypadają moje imieniny, a to dobry powód żeby poświętować, morale mogłyby mocno spaść. Do świętowania trzeba się przygotować. Placka nie upiekę, słodyczy nie ma, trzeba szukać innych małych przyjemności. Upiekłem chleb. Już o tym nie raz wspominałem, ale cały czas jestem pod wielkim wrażeniem mojego garnka do chleba! Zauważyłem, że z przedmiotów które mnie otaczają, najbardziej cieszą mnie rzeczy najprostsze, najmniej skomplikowane. Najlepiej jak nie potrzebują do działania elektryczności. Oczywiście fascynuje mnie internet satelitarny, ale garnek chyba częściej budzi uśmiech na mojej twarzy. Jest jakiś czar w prostych rzeczach, które działają. Pewnie ma na to wpływ fakt czy rozumiem jak coś działa. Dlatego dobrze czuje się na łódce, bo wiem jak jest zrobiona i jak widać, na razie działa, choć też jest bardzo prosta. Mam nadzieję, że się nie obrazi, za to że porównałem ją do garnka. Tak mi się jednak wydaje, że w tym całym szalonym świecie nowych technologii gubimy gdzieś sens i sami już nie wiemy co nam do życia jest potrzebne, co sprawi że będziemy się uśmiechać. O kurcze (raczej powinienem za radą wujka dobra rada napisać motyla noga! MIŚ obejrzany dwa razy :)), dni mijają, a ja zaczynam o sensie istnienia! No nic zaryzykuje jednak. Jak już przy pieczeniu chleba jesteśmy, to muszę przyznać, że nie dostrzegam sensu wymyślania urządzeń takich jak na przykład piekarnik z wielkim kolorowym wyświetlaczem, sterowany telefonem. Chleb się udał wyśmienicie, już po raz trzeci.
Dzień 68
Dzisiaj zauważyłem, że wiatrak, mój generator wiatrowy, praktycznie w ogóle się nie kręci. Poza moimi problemami na Morzu Północnym gdy nie wiało, a niebo pokryte było chmurami, teraz gdy słońce jest praktycznie w pionie, przez dzień cały prądu mam aż nadto. Cztery, 40W panele słoneczne w warunkach międzyzwrotnikowych radzą sobie z moim zapotrzebowaniem bez problemu. Wiatrak jedynie w nocy zakręci się od czasu do czasu, leniwie. Ta obserwacja przypomniała mi o posiadaniu spalinowego agregatu prądotwórczego, którego nie używałem od morza Północnego. Nieużywanie silnika spalinowego jeszcze gorzej na niego działa niż normalna ciągła praca. Tak jak ze mną. Jak nie przypilnuje się żeby pojeździć na rowerze, lub popompować oceanu odsalarką, to też ciężko mi wystartować do normalnego życia. Muszę pamiętać, żeby profilaktycznie uruchomić na kilkanaście minut co kilka dni agregat. Tak żeby nie zardzewiał. Ma w końcu pełnić rolę awaryjnego źródła prądu, więc powinien być poddany troskliwej opiece.
Tak to już jest, że czasem nie mogę się zagonić do żadnej roboty, a innym razem jakbym się szaleju najadł i biegam ze śrubokrętem cały dzień. Dzisiaj biegam. Jak już przypomniałem sobie o agregacie, który użyczyła mi firma Serafin, postanowiłem wykorzystać małą falę, równie małą prędkość i wymienić olej w agregacie. Odkryłem przy okazji, że nie zabrałem ze sobą żadnego lejka. wymiana oleju jest dość pracochłonna, bo muszę wyciągnąć agregat na pokład. Później jest już tylko gorzej bo przez malutki otworek, trzeba zlać stary olej i przez tą samą malutką dziurkę wlać 250 ml świeżego oleju. No tak, ale to że jest spokojnie nie oznacza, że nie ma fali. Łódka buja się kilka stopi w jedną i drugą stronę, a to wystarczy, żeby cały pokład został pokryty warstwą oleju. Nie muszę was przekonywać, że olej na pokładzie to początek końca. Jakże łatwo wylądować za burtą wchodząc w plamę oleju. Tak rozmyślałem dłuższą chwilę, wręcz zawiesiłem się na wizji jak niczym na skórce od banana ślizgam się wprost do Atlantyku, a agregat czeka. Oczywiście mógłbym zrobić lejek z butelki po wodzie mineralnej, ale otwór jest tak mały, że i butelka ma za szeroką szyjkę. Z pomocą przyszedł Ludwik. Butelka po tym popularnym płynie posłużyła za idealny aplikator oleju. Wszystko odbyło się (chyba po raz pierwszy w moim życiu) pod pełną kontrolą i nawet kropelka nie trafiła obok. Z lejkiem by się tak nie udało! Dzisiaj mam poczucie dobrze wypełnionych obowiązków. Udało się zrobić rzeczy do których ciężko było mi się wcześniej zabrać.
Dzień 69
Passat półkuli południowej budzi się do życia. To wiatr z kierunku południowo-wschodnim o sile 20-25 węzłów. Siła wiatru pasuje nam idealnie. Niestety kierunek, zapowiada długie dni mozolnej żeglugi pod wiatr. To właśnie ten wiatr kształtuje trasę na południe Atlantyku bliżej brzegów Brazylii. Dobrze, że w ogóle zaczyna konkretniej wiać. Zawsze lepsze to niż snucie się 2 -3 węzły, co nie cieszy nawet na takim małym jachcie jak Perła. Gdy płyniemy pod wiatr, jaki by to nie był jacht, zawsze znajdą się takie fale które postanowią odbyć spacer po pokładzie. Na dużych jachtach wystarczy im z reguły przelecieć nad pokładem dziobowym. Gdy łódka jest mniejsza lubią częściej zapuścić się do kokpitu. Tu już wystarczy chwila nieuwagi, niezapięty pod szyję sztormiak i plecy mokre. To nie najgorsze co mogą zrobić fale wchodzące na pokład. Gdy czytam dzienniki Kapitana Henryka Jaskuły, jestem pełen uznania dla tego wielkiego żeglarza. Gdy fale spacerowały po pokładzie Daru Przemyśla nie poprzestawały na tym i wdzierały się do wnętrza jachtu po źle wykonanym uszczelnieniu masztu. Gdyby nie codzienne pompowanie zęzy, pewnie po kilku dniach ostrej żeglugi lub silnego deszczu, Dar Przemyśla mógłby przez to zatonąć. Wlewający się ocean do wnętrza jachtu to nie tylko woda, którą trzeba wypompować. To przede wszystkim słona woda, która zmoczy wszystko na swojej drodze i z tym borykał się kapitan Henryk Jaskuła. Jak już wspominałem kilka razy, jak coś zamoczymy w słonej wodzie to już pewnie zostanie mokre do końca rejsu, chyba że wypłuczemy to w słodkiej wodzie. Ta jednak to towar deficytowy. Na szczęście Perła nie cieknie. Oczywiście w środku pojawia się woda, ale to ta którą wniosę na pokład na ubraniach lub żaglach lub skropli się od różnicy temperatur. To jest chyba najmniej komfortowe na małej łódce, że jak wchodzi się mokrym to wszystko dookoła jest mokre. Teraz jest ciepło, ale ciekawe jak będzie 5-10 stopni? No nic trzeba dobrze rozgryźć piecyk póki ładna pogoda. Jest wtedy szansa na wysuszenie wnętrza od czasu do czasu.
Wiatr ruszył, to i przelot bardziej zadowalający. 90 mil przez ostatnią dobę, a to już zakładana średnia na tych wodach.
Dzień 70
Przez noc siła wiatru wzrastała, po to żeby cały dzień utrzymywać się w przedziale 25-35 węzłów. Szeroki to zakres, bo faktycznie wiatr nie był zbyt regularny. Może jeszcze nie z kategorii porywistych, ale skakał sobie między 6 a 7 w skali Beauforta. Nie ma co się oszukiwać. Czym dalej na południe, pogoda będzie bardziej zmienna, a i siły wiatru mogą być zdecydowanie większe. Mam nadzieję, że i na silne wiatry jesteśmy przygotowani, a że nadzieja umiera ostatnia, warto się jej trzymać. Nie samą nadzieją jednak da się sztormować, więc czas zrobić mały przegląd czym dysponujemy na cięższe warunki. Mamy na pokładzie dwa foki sztormowe o powierzchni 5 i 3,5 m2 (dla porównania fok podstawowy – marszowy ma 9m2). Trajsla, a za tą intrygującą nazwą kryje się malutki żagiel stawiany w miejscu grota, ale bez użycia bomu. Ma za zadanie pomagać łódce odpowiednio ustawiać się do wysokiej fali. No i kilka dryfkotf, które gdy już się nie da płynąć (bardzo silny wiatr, bardzo wysoka fala) służą hamowaniu łódki i ustawianiu jej pod odpowiednim kątem do fali (taki spadochron w wodzie). To tak w telegraficznym skrócie. Żaden z tych elementów nie był jeszcze na Perle używany. Do 45 węzłów wiatru, czyli 9 stopni Beauforta, dawaliśmy sobie radę na zmniejszonych (zarefowanych) żaglach podstawowych. Żeby złagodzić trochę rozpoznanie w boju, skorzystałem z dzisiejszej pogody, żeby postawić większego foka sztormowego i zobaczyć jak łódka będzie się na nim zachowywała. Pogoda słoneczna, więc pomarańczowy żagiel bardzo ładnie się prezentował. Sztormowe żagle są jaskrawo pomarańczowe, żeby zwiększyć szanse dostrzeżenia nas przez inne jednostki. Często silnym wiatrom towarzyszy mocno ograniczona widoczność, przez mgłę lub pył wodny zrywany przez wiatr z czubków fal. Trochę trudniej operować żaglami sztormowymi na pokładzie podczas stawiania i zrzucania ponieważ są uszyte z dużo grubszego materiału, przez co są sztywne. Szczególnie gdy są nowe, a że używa się je bardzo rzadko, to praktycznie cały czas są jak nowe. Testy testami… postawiłem, zobaczyłem, nacieszyłem oko kolorami, no to zrzucamy! 35 węzłów wiatru to zdecydowanie za mało żeby płynąć na takim micro foczku. Do tego pod wiatr jest to wręcz nieprzyzwoite. Bardzo uważałem żeby nie zmoczyć żagla, ale jak już prawie byłem w kokpicie, niczym w zwolnionym tempie obróciłem głowę i zobaczyłem, że leci na nas fala. Osłoniłem własnym ciałem foka, ale i tak się zmoczył. Chyba następną rzeczą jaką przetestujemy będzie ogrzewanie.
Dzień 71
Niedziela. Bardzo pilnuje dni tygodnia, dzięki temu czas leci jeszcze szybciej. Naprawdę to nie wiem kiedy minęło to 70 dni. Ja cały czas mam w głowie wypłynięcie jakby to było wczoraj. Ciekawe jest też to, że muszę zaglądać w notatki żeby przypomnieć sobie co się działo tydzień temu. Bardzo zawodna jest pamięć krótkotrwała. To chyba jednak jest dla mnie typowe, ponieważ zawsze miałem problem z zapamiętywaniem co mam do zrobienia następnego dnia. Może dlatego, że wyhodowałem sobie w głowie zasadę: co masz zrobić dzisiaj, zrób pojutrze. Będziesz miał dwa dni wolnego:)
No i buduje się potem 8 metrową łódkę przez kilka lat. Żarty żartami, a tu trzeba płynąć i choć Perła z Marianem za sterem radzi sobie świetnie, staram się zachować jakieś pozory, że to jednak ja decyduje o naszym położeniu. Od wczoraj nic się nie zmieniło. No może troszkę bardziej ustalił się wiatr. Oczywiście bliżej 35 węzłów. Perła jak wiecie to mała, lekka łódka, więc gdy trochę mocniej powieje, a mamy wiatr w dziób (czyli oswajając was z żargonem żeglarskim w tak zwaną „mordę”) nie ma sensu trzymać na maszcie dużo żagli. Wbrew pozorom szybciej płynie się na zmniejszonych żaglach, niż w wielkim przechyle na dużych. Dlatego ja dość szybko się refuję. Łódka płynie spokojniej, dostojniej, a i Marianowi lżej. W trzech słowach: da się żyć. Mniej chlapie, a przede wszystkim siły działające na wszystko są dużo mniejsze. Od obciążeń masztu, po sam kadłub. Kadłub swoją drogą bardzo dobrze radzi sobie na fali. To co w lekkiej śródlądowej wersji Astera, projektu Andrzeja Skrzata było ogromną wadą tej łódki, czyli kształt dziobu („ryła dziobem wodę” jakby chciała zanurkować), tu w wersji dobalastowanej i z dobrze dobranym środkiem ciężkości, stanowi duży plus. Ostry dziób, w kształcie liter V, aż po sam balast, bardzo ładnie i łagodnie pracuje na fali. To też zmniejsza obciążenia działające na całą konstrukcję łódki.
Marian siedzi za sterem już ponad 7100 mil i do tej pory jeść nie woła! Cudowny sternik i towarzysz podróży! Już się cieszy na spotkanie z nowym oceanem. Pamiętacie? Kolejny ocean to zmiana image 🙂 Musi jeszcze trochę poczekać. Jakieś 2500 mil. Co to dla niego!
http://polacydookolaswiata.pl/10-tydzien-relacja/