Białostocka Bałtycka Wyprawa Wędrownicza „Kurs na północ”

0
617

Dokładnie rok temu pod koniec pierwszego rejsu morskiego naszej drużyny otworzyliśmy mapy sprawdzając gdzie jeszcze nas nie było. „Ej, zobaczcie, można popłynąć tędy na północ i z powrotem.” zaproponował nasz kapitan. „Dobra, to rozumiem, że za rok płyniemy? Można nawet będzie zrobić z tego większą akcję.” Hania – nasza drużynowa szybko podjęła decyzję i klamka zapadła.  I tak to się wszystko zaczęło.

Kim jesteśmy?

Wyprawa składała się z dwóch etapów.
Załoga pierwszego etapu to członkowie 59 Białostockiej Wodnej Drużyny Wędrowniczej „Czemu By Nie?” im. Władysława Wagnera. Jest to zgrana grupa przyjaciół, którzy razem żeglują latem, a zimą spotykają się regularnie na zbiórkach i poza zbiórkami. Uwielbiamy spędzać czas ze sobą grając na wszelkich instrumentach muzycznych i śpiewając często na kilka głosów, razem się wygłupiać, grać w gry planszowe, pływać (na basenie, w jeziorze, po morzu, wpław, na żaglówkach, katamaranach, generalnie na wszystkim i wszędzie) oraz realizować niecodzienne pomysły.
Drugi etap to osoby z całej Polski, które w większości się nie znały przed wyjazdem. Większość z nich było ze środowiska harcerskiego, ale były też osoby niezrzeszone. Jednak mimo początkowego braku znajomości nowa załoga szybko się ze sobą zżyła i okazała się być bardzo zgrana.

Przed rejsem

Wyprawę zaczęliśmy od międzynarodowego Zlotu Skautów Wodnych w Kustavi (Finlandia), gdzie obozowaliśmy przez trzy dni czekając na przybycie Zjawy IV. Na zlocie poznaliśmy zwyczaje innych skautów, które momentami znacząco różniły się od naszych. Udało nam się nawiązać bliższą znajomość z Rosjanami, z którymi graliśmy w grę, której głównym celem było skakanie i deptanie sobie po stopach. Mimo licealno-studenckiego wieku naszej ekipy, bawiliśmy się znakomicie. Niezwykle przyjazną grupą okazali się również Finowie. Sporo rozmawiali z nami porównując zwyczaje w swoim kraju z naszymi. Niestety byliśmy mocno rozczarowani kulinarną stroną Finlandii. Jedzenie głównie składało się z papek, a jeśli nie, to i tak było niesmaczne. Za punkt honoru postawiliśmy sobie wytłumaczyć Finom co znaczy smaczne jedzenie po tym jak poczęstowali nas słonymi żelkami, których nie daliśmy rady przełknąć. Szczęśliwie Hania wzięła z domu blok czekoladowy, który daliśmy im do spróbowania. Część zadeklarowała, że mogliby się przeprowadzić do Polski dla samego jedzenia.
Niezwykle ciekawą stroną obozu okazały się być zajęcia programowe, podczas których mieliśmy możliwość obejrzeć na żywo akcję ratunkową prowadzoną przez profesjonalne służby z użyciem helikoptera. Część z nas miała również okazję dopłynąć samodzielnie  do tratwy ratunkowej i zobaczyć jak zachowuje się ona na dużych falach.
Drugiego dnia przypłynęła nasza Zjawa, więc cały wieczór spędziliśmy na śpiewaniu wraz z poprzednią załogą wśród której mieliśmy kilku przyjaciół poznanych wcześniej na rejsach i podczas wolontariackiej pracy dla Centrum Wychowania Morskiego.
W końcu nadszedł długo wyczekiwany przez nas dzień wypłynięcia.

Początek rejsu
Ponieważ część załogi była po raz pierwszy na morzu, nie obyło się bez szkoleń z bezpieczeństwa oraz budowy i obsługi jachtu prowadzonych przez naszego kapitana – Piotra Cichego. Jednak dzięki opowiadaniu śmiesznych lub/i głupich anegdot przez tych, którzy już na Zjawie byli, szkolenie okazało się nie być usypiające, a wręcz śmieszne na tyle, że szkoda było je kończyć.
Brakowało nam jedzenia (głównie chleba), więc postanowiliśmy się zatrzymać na zakupy w pobliskim miasteczku. Obraliśmy więc na kurs te, które miało najdłuższą nazwę na mapie, czyli Kristiinankaupunki.
Żeby nie nudzić się podczas płynięcia wymyślaliśmy głupie gry. Pierwszą była taka, w której punkty zdobywało się oddając hołd Neptunowi. „Niestety” rywalizacja szła niemrawo z powodu słabego wiatru (około 2’B).
Z tego powodu równolegle rozpoczęła się konkurencja polegająca na tym, że przy każdej zmianie wachty (co 4 godziny) trzeba było zapamiętać po jednym wylosowanym fińskim słowie wraz z tłumaczeniem. Aby otrzymać każde kolejne należało wymienić wylosowane dotąd słowa.
Oczywiście na gitarze graliśmy w każdej wolnej chwili. Tym sposobem dotarliśmy do pierwszego celu.

Kristiinankaupunki
Pierwszy „zdobyty” port. Zaczęliśmy od staranowania słupka stojącego na skraju kei (dlatego, że był mało widoczny, a burta wystaje pod kątem z wody). Chwilę później przybiegła pani z miejscowej gazety. Zaczęliśmy się bać, że chodzi jej o słupek, ale okazało się, że interesuje ją tylko czemu tak duży jacht, jak nasz znalazł się w takiej niewielkiej miejscowości, jak Kristiinankaupunki. Udzieliliśmy krótkiego  wywiadu, cały czas starając się zasłaniać sobą ów nieszczęsny słupek, po czym ruszyliśmy na zakupy i krótkie zwiedzanie. W miasteczku prawie nie spotkaliśmy ludzi na ulicach. Widocznie wszyscy byli już w domach. Udało nam się za to znaleźć drewniany wiatrak.

Wieczorem wypłynęliśmy znów na morze.

Przelot do na północ
Płynęliśmy bez przerwy przez 3 dni. Pogoda przyjazna, wiatr 2-3’B. Sytuacji ekstremalnych nie było. Nasza kreatywność znalazła więc pole do popisu. Po pierwsze rozpoczęliśmy rozgrywkę w „killera”. W grze każdy pisał swoje imię, miejsce na jachcie i przedmiot na trzech osobnych karteczkach. Następnie losowaliśmy ze wspólnej puli osób, miejsc i przedmiotów. Wylosowane karteczki były zleceniem zabójstwa. Aby kogoś zabić należało dotknąć daną osobę daną rzeczą w danym miejscu. Wygrywała osoba, która pozostała żywa. Wypełnienie takiego zlecenia niejednokrotnie wymagało uknucia większej intrygi, aby skusić ofiarę do przyjścia w odpowiednie miejsce.

Tore

Radość z powodu osiągnięcia najbardziej wysuniętego na północ punktu Bałtyku rozpoczęła się na długo zanim tam dotarliśmy. Kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, ujrzeliśmy żółtą, stożkowatą bojkę oznaczającą cel naszej wyprawy. W Tore przywitano nas brawami, a całe wydarzenie udokumentowała dwójka załogantów na pontonie. Hania weszła na bukszpryt i złapała bojkę. Po zacumowaniu zostaliśmy podwiezieni do sklepu, a po powrocie udaliśmy się na zwiedzanie. Centrum Tore okazał się kościół, który był niestety zamknięty. Późnym wieczorem nastąpiła krótka uroczystość nadania krzyży trójce załogantów, zwieńczona owocową galaretką. Dzień zakończył się przyjemnie i wszyscy poszli szybko spać, ponieważ wcześnie rano popłynęliśmy dalej.

Lulea

Pogoda dopisywała, przez co cała załoga była w doskonałych humorach. W trakcie podróży większość załogi udawała gąsienice, śpiąc w śpiworkach i korzystając z dobrodziejstw ciepłego i suchego pokładu. Jak przed każdym wejściem do portu, podziwialiśmy gęste, skandynawskie lasy, gdy zobaczyliśmy silosy, kontenery i kominy grzewcze. Natychmiast poczuliśmy zapach gorącego asfaltu, a „fabryka cumulusów” doprowadziła wszystkich do śmiechu. Okazało się, że przepiękna Lulea była ukryta za czterema gigantycznymi lodołamaczami i ujrzeliśmy niskie, białe bloki wzdłuż wybrzeża. Po załatwieniu niezbędnych spraw (takich jak proszenie biznesmenów o darmowy postój) załoga rozbiegła się po miasteczku. Przy Zjawie zostało tylko kilka osób, kiedy podeszło do nas dwóch mężczyzn. Po krótkiej rozmowie zaproponowali, że zrobią nam zdjęcia z mini-helikoptera, a także dadzą nam książki swojego autorstwa. Postój w Lulei należał do tych krótkich – kiedy zachodziło słońce, my wypływaliśmy dalej. Niebo było różowoczerwone, a ciemne chmury sprawiały wrażenie że całość wyglądała jak gdyby ktoś wyrzucił rozżarzone węgielki i próbował podpalić cały nieboskłon.

To tylko nieliczne z naszych przygód, ale nie ma potrzeby opisywać pozostałych, ponieważ czytelnicy mogliby się w końcu znudzić czytaniem ich. W dalszym ciągu rejsu odwiedziliśmy jeszcze kilka portów (Ratan, Umea Hamn, Uusikaupunki oraz port docelowy Gavle, skąd udaliśmy się do domu). W każdym było równie ciekawie i spotkało nas jeszcze wiele przygód. Lecz i tak z całej wyprawy najbardziej zapamiętamy zdobycie północnego krańca Bałtyku.

Komentarze