Linię startu regat z Lizbony do Kadyksu przecięliśmy płynąc pełnym baksztagiem pchani przez 25 węzłów wiatru z NNW. Startowaliśmy w klasie D, czyli klasie nowoczesnych jachtów ze spinakerem lub genakerem. Dopiero poznawaliśmy naszą łódkę, ale wiedzieliśmy, że dla jachtu tej wielkości stawianie spinakera przy takim wietrze mogłoby być niezwykle niebezpieczne. Mimo
udziału w regatach nie mogliśmy ryzykować dużego przeżaglowania jachtu prowadzącego do utraty sterowności lub porwania żagla. Z żalem patrzeliśmy jak większe jednostki odpalają spinakery zostawiając nas w tyle.
Przy linii startu horyzont przepełniony był wielkimi żaglowcami i mniejszymi jachtami. Po kilku godzinach wszystkie jednostki powoli rozjeżdżały się pokrywając coraz większą powierzchnię oceanu.
Oficjalnie statki o napędzie żaglowym mają pierwszeństwo przed statkami o napędzie mechanicznym. Dotyczy to również konfrontacji mały jacht – wielki kontenerowiec. Zazwyczaj jednak to załogi żaglówek muszą bardzo uważnie nawigować i omijać większe jednostki. Kapitanowie przepływających tutaj statków towarowych chyba byli dobrze poinformowani o regatach, ponieważ często zmieniali kurs i ustępowali nam pierwszeństwa.
Pierwszej nocy wiatr nieustannie cichł, więc zdecydowaliśmy zmienić genuę 2 na większą genuę 1. W trakcie klarowania żagli na dziobie powoli zbliżaliśmy się do płynącego przed nami statku. Po białym świetle na rufie oraz czerwonym i zielonym na maszcie wiedzieliśmy, że jest to żaglowiec. Gdy podpłynęliśmy bliżej włączył światła pokładowe żeby oświetlić żagle i uczynić się dla nas bardziej widocznym. Od razu go rozpoznaliśmy – to czteromasztowy portugalski szkuner gaflowy Santa Maria Manuela. Coś niesamowitego, płynąć w nocy tuż obok tego kolosa. Nie mogliśmy go jednak bezpiecznie minąć bez zmieniania kursu. Zrobiliśmy więc zwrot przez rufę i lewym halsem odjechaliśmy lekko na wschód pozostając w odpowiedniej odległości.
W porze letniej zachodnie wybrzeże Półwyspu Iberyjskiego jest owiewane przez stałe północne wiatry. Duża oceaniczna fala sprawia, że bardziej opłaca się pływać baksztagami i co jakiś czas robić zwrot niż płynąć bezpośrednio w dobrym kierunku ale niestabilnym i wolnym fordewindem. Przy którymś ze zwrotów, mimo odpowiedniego wybrania i wyluzowania szotów, pękł nam grot. Rozerwanie nastąpiło nieszczęśliwie wysoko, także nie moglibyśmy płynąc na zarefowanym żaglu. Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. Tak było i tym razem. W trakcie ściągania żagla usłyszeliśmy głośny dźwięk. To pękły 2 nity w okuciu pięty bomu. Oznaczało to dalszy udział w regatach bez grota.
Trasa wyścigu zakładała zaliczenie waypointa położonego na oceanie, 40 mil od Cabo de Sao Vicente. Miało to zapewnić minięcie południowo-zachodniej części Portugalii w bezpiecznej odległości.
Dopiero 24 lipca siła wiatru spadła na tyle, że byliśmy w stanie postawić genakera. Nareszcie mogliśmy odbić mile stracone do konkurentów przy silniejszym wietrze. Przy 4 Beauforta spokojnie płynęliśmy ponad 7 węzłów.
Tego samego dnia o godzinie 1912, po 48 godzinach i 27 minutach minęliśmy linię mety.
Po kolejnych kilku godzinach, tuż przed północą, spokojnie podpływaliśmy do portu w Kadyksie. Organizatorzy regat zapewnili pomoc motorówek „follow me’, których zadaniem było zaprowadzenie każdej z przypływających jednostek do przygotowanego dla niej miejsca.
Przy linii startu horyzont przepełniony był wielkimi żaglowcami i mniejszymi jachtami. Po kilku godzinach wszystkie jednostki powoli rozjeżdżały się pokrywając coraz większą powierzchnię oceanu.
Oficjalnie statki o napędzie żaglowym mają pierwszeństwo przed statkami o napędzie mechanicznym. Dotyczy to również konfrontacji mały jacht – wielki kontenerowiec. Zazwyczaj jednak to załogi żaglówek muszą bardzo uważnie nawigować i omijać większe jednostki. Kapitanowie przepływających tutaj statków towarowych chyba byli dobrze poinformowani o regatach, ponieważ często zmieniali kurs i ustępowali nam pierwszeństwa.
Pierwszej nocy wiatr nieustannie cichł, więc zdecydowaliśmy zmienić genuę 2 na większą genuę 1. W trakcie klarowania żagli na dziobie powoli zbliżaliśmy się do płynącego przed nami statku. Po białym świetle na rufie oraz czerwonym i zielonym na maszcie wiedzieliśmy, że jest to żaglowiec. Gdy podpłynęliśmy bliżej włączył światła pokładowe żeby oświetlić żagle i uczynić się dla nas bardziej widocznym. Od razu go rozpoznaliśmy – to czteromasztowy portugalski szkuner gaflowy Santa Maria Manuela. Coś niesamowitego, płynąć w nocy tuż obok tego kolosa. Nie mogliśmy go jednak bezpiecznie minąć bez zmieniania kursu. Zrobiliśmy więc zwrot przez rufę i lewym halsem odjechaliśmy lekko na wschód pozostając w odpowiedniej odległości.
W porze letniej zachodnie wybrzeże Półwyspu Iberyjskiego jest owiewane przez stałe północne wiatry. Duża oceaniczna fala sprawia, że bardziej opłaca się pływać baksztagami i co jakiś czas robić zwrot niż płynąć bezpośrednio w dobrym kierunku ale niestabilnym i wolnym fordewindem. Przy którymś ze zwrotów, mimo odpowiedniego wybrania i wyluzowania szotów, pękł nam grot. Rozerwanie nastąpiło nieszczęśliwie wysoko, także nie moglibyśmy płynąc na zarefowanym żaglu. Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. Tak było i tym razem. W trakcie ściągania żagla usłyszeliśmy głośny dźwięk. To pękły 2 nity w okuciu pięty bomu. Oznaczało to dalszy udział w regatach bez grota.
Trasa wyścigu zakładała zaliczenie waypointa położonego na oceanie, 40 mil od Cabo de Sao Vicente. Miało to zapewnić minięcie południowo-zachodniej części Portugalii w bezpiecznej odległości.
Dopiero 24 lipca siła wiatru spadła na tyle, że byliśmy w stanie postawić genakera. Nareszcie mogliśmy odbić mile stracone do konkurentów przy silniejszym wietrze. Przy 4 Beauforta spokojnie płynęliśmy ponad 7 węzłów.
Tego samego dnia o godzinie 1912, po 48 godzinach i 27 minutach minęliśmy linię mety.
Po kolejnych kilku godzinach, tuż przed północą, spokojnie podpływaliśmy do portu w Kadyksie. Organizatorzy regat zapewnili pomoc motorówek „follow me’, których zadaniem było zaprowadzenie każdej z przypływających jednostek do przygotowanego dla niej miejsca.