W Le Marin na Martynice główny sezon turystyczny skończył się w maju. Na kotwicowisku i w marinie pozostali stali bywalcy, którzy albo zasiedzieli się na dobre w mangrowcu i znieczuleni rumem przestali zauważać zmiany pór roku i kolejne sezony huraganowe albo tacy, którzy na dłużej lub krócej związali swoje plany z Martyniką. Czasem trudno odróżnić jednych od drugich, ale wszystkich można czasem spotkać i zagadnąć w jednej z niewielu portowych knajp.
– Co słychać Ralf? Nie widziałeś gdzieś ostatnio Juniora? – zawołała po niemiecku Karolina do znajomego Austriaka dopijającego kolejne piwo przy barze.
– Nie mów do mnie po niemiecku! Nie po to uciekłem na emeryturę na koniec świata, żeby przypominać mi o moim pochodzeniu. – Odpowiedział wesoło Ralf, znający wszystkie plotki żeglarskiej wioski. – Obawiam się, że Juniora długo nie zobaczymy… Wplątał się w jakąś paskudną historię związaną z przemytem ludzi z St. Lucii i teraz siedzi w więzieniu na którejś z wysp. To wszystko czego udało mi się dowiedzieć. Znam go od lat. Proponowałem mu nawet ostatnio, żeby był wodnym szoferem mojego pontonu, ale widocznie miał lepszą fuchę na oku. Ostatecznie szkoda chłopaka…
– O cholera, to jednak miałem nosa wykręcając się ze wspólnej wycieczki na St. Lucię sprzed kilku miesięcy, którą mi proponował. Miały to być świąteczne odwiedziny u jego synów i babci, ale potem zaczął coś wtrącać o jakichś znajomych, którzy mogliby z nami wracać. Właśnie wtedy włączył mi się alarm, że ktoś może mnie w coś wrabiać i wymyśliłem historię z pracą i zepsutym rozrusznikiem. Pewnie w końcu znalazł jakiegoś frajera. Dobrze że nie byłem nim ja.
Kilkanaście dni spędziliśmy na kotwicowisku w Fort de France i byliśmy ciekawi nowinek z południa wyspy. Gdyby nie mniejsza ilość jachtów na kotwicowisku i Polaków w marinie, trudno byłoby nam zauważyć zmianę pór roku. Tutejszy klimat powoduje, że trudno odróżnić zimę od lata. Z upływu czasu zdałem sobie ostatnio sprawę przecierając podeszwy Crocsów, które dokładnie rok temu kupiłem w Grecji. Przy okazji zauważyłem, że zużywam ni mniej, ni więcej jak jedną parę na dwanaście miesięcy. Kiedy za kilka lat, w świetlicy Mariny Kamień Pomorski przyjdzie pora na pokaz slajdów z wyprawy, po kolorze moich butów łatwo będzie odgadnąć, który rok rejsu przedstawia dana fotografia. Pierwszy rok przechodziłem w białych Crocsach, które na Sputniku II zostawił żeglujący z nami Mateusz Stańczak. Drugie – szaro-zielone – kupiłem na greckim Kosie, gdzie pracowałem jako skipper. Trzeci rok naszej eskapady będzie… malinowy!
– No teraz to przesadziłeś! – skomentowała rozbawiona Karolina, widząc nową parę najmniej seksownych butów świata, w których dumnie wyszedłem ze sklepu, przy którym zatrzymaliśmy się po drodze do Muzeum Bananów.
– No co, nie zapominaj, że jesteśmy na Martynice, czyli ostatniej wyspie przed końcem świata. Ledwo znalazłem rozmiar. Kolor miał już najmniejsze znaczenie.
– Tijoni buti tati! – krzyknął Bruno, zaraz po przebudzeniu się w samochodowym foteliku wypożyczonego auta, zauważając zmianę na moich stopach.
Bruno poczynił ostatnio ogromne postępy w nauce mowy. Czasem co prawda trzeba się dobrze zastanowić, by zrozumieć co stara się powiedzieć, ale za to nie ma on żadnych zahamowań przed podejmowaniem nieustających prób powtarzania wszystkiego co słyszy i komentowania tego co widzi.
– Saka pyma! – krzyczał przez kilka kolejnych dni, kiedy razem z mamą mijał witrynę jednego ze sklepów w marinie. Pomiędzy pamiątkowymi koszulkami z Martyniki, okularami słonecznymi, kostiumami kąpielowymi i innym dziadostwem, na wystawie leżał sobie duży, zabawkowy statek. Pewnego dnia Karolina zatrzymała się przed tym butikiem, by porozmawiać ze znajomymi Czechami. Bruno niepostrzeżenie wykorzystał okazję i wbiegł do środka, wychodząc po chwili z kolorowy, plastikowym statkiem pod pachą.
– Saka pyma! – czyli „statek płynie” – zawołał dumnie. Upomniany przez mamę wrócił do środka z banknotem w ręku i wyszedł ponownie jako szczęśliwy właściciel swojego pierwszego statku.
Przełom maja i czerwca to na Karaibach początek głównego sezonu zbiorów mango. Ten pochodzący z Azji owoc doskonale przyjął się na wyspach i występuje tu w tak licznych odmianach, że trudno nam czasem połapać się w ofercie lokalnych sprzedawców. Stragany uginają się pod ciężarem wielu szlachetnych krzyżówek, a pobocza dróg zasypane są zdziczałymi mango, których nikt nie ma nawet ochoty zbierać. Prawdziwym królem owoców Martyniki jest jednak banan. Jego plantacje zajmują tu największą powierzchnię spośród wszystkich upraw, a ich znaczenie gospodarcze jest ogromne. Przeciętny Europejczyk myśląc o bananie wyobraża sobie zazwyczaj żółty owoc o długości około dwudziestu centymetrów, jaki na co dzień kupuje w supermarkecie, nie zdając sobie sprawy z tego, że ma do czynienia tylko z jedną z około tysiąca odmian tej rośliny znanych botanikom. Do lat pięćdziesiątych XX wieku na europejskich rynkach królowała odmiana Gros Michel, która została zdziesiątkowana przez grzyby i została zastąpiona bananem Cavendish, do dziś dominującym na naszych stołach. Niewielu konsumentów wie, że Cavendish był początkowo uprawiany jako karma dla świń i o jego sukcesie wcale nie zadecydowały walory smakowe czy aromatyczne ale łatwość uprawy, transportu i odporność na choroby. Tym sposobem spośród około 300 rodzajów spożywczych bananów uprawianych na świecie, ze względu na wygodę producentów, importerów i sprzedawców, przeciętnemu klientowi z Europy czy Ameryki północnej oferuje się tylko jedną, wcale nie najsmaczniejszą odmianę.
O prawdziwej różnorodności króla owoców można się przekonać odwiedzając znajdujące się na wschodnim wybrzeżu wyspy muzeum, dedykowane w całości bananowi.
Tutejsze muzeum to nie marmurowy gmach, zapełniony gablotami pełnymi skamieniałych lub zasuszonych bananów, ale eksperymentalna plantacja z przyległym do niej niewielkim pawilonem, w którym znajduje się stała ekspozycja popularyzująca wiedzę na temat historii i współczesności banana. Spacerując pośród tablic informacyjnych, w przystępny i atrakcyjny sposób przekazujących sporą dawkę wiedzy i ciekawostek, można degustować owoce pochodzące ze znajdującego się kilka metrów dalej ogrodu. Uprawia się w nim około pięćdziesięciu gatunków bananów, znajdujących się na różnych etapach rozwoju, od kiełkujących bulw, poprzez kwitnące kwiaty, aż do dojrzewających owoców.
Nam najbardziej smakowały krótkie i grube, czerwone banany o lekko kwaskowatym posmaku i bardzo słodkie, żółte owoce o długości palca wskazującego. Można tam również znaleźć tak ciekawe gatunki jak miniaturowe, filetowe banany ozdobne, indonezyjskie banany o zrośniętych kiściach w kształcie dysku, czy małe, dzikie owoce pełne pestek, od których wywodzi się 150 uprawnych odmian deserowych i 150 uprawnych odmian bananów do gotowania, czyli plantanów.
Trudno dokładnie określić, kiedy zaczęto uprawiać banany. Odkrycia archeologiczne wskazują, że ich ojczyzną są tereny dzisiejszej Malezji, Indonezji i Filipin, gdzie pierwsze uprawy mogły powstać już 8000 lat p.n.e.
Uważa się, że z południowo-wschodniej Azji banan zawędrował do wschodniej Afryki. Stamtąd arabskie podboje zaniosły go aż do Hiszpanii, na Kanary i na zachodnie wybrzeże Afryki, skąd wraz z portugalskimi i hiszpańskimi odkrywcami pożeglował na Karaiby i dalej do Ameryki Środkowej. Teoria ta bywa jednak podważana, bo dziwnym trafem Magellan i inni podróżnicy jego czasów znajdowali dzikie bananowce no nowo odkrywanych wybrzeżach Ameryki Południowej. Mogły tam co prawda dotrzeć z Indianami zaraz potem, jak zostały przywiezione na Karaiby przez pierwszych kolonizatorów, ale wydaje się to raczej mało prawdopodobne.
Obszar wiedzy dotyczącej współczesnych problemów uprawy i handlu bananami jest ogromny. Kwestie ekologiczne, społeczne i ekonomiczne związane z tym biznesem to osobne tematy na wiele lat uważnych studiów. Z przeciętnym zjadaczem bananów chcielibyśmy jednak podzielić się choć kilkunastoma ciekawostkami, które wynieśliśmy z Muzeum Bananów na Martynice.
Czy wiedzieliście że?
– bananowiec nie jest drzewem, ale największą na świecie byliną (jak pokrzywa, kapusta czy cebula) dorastającą nawet do 15 metrów wysokości,
– po ryżu, pszenicy i kukurydzy, banan jest najpopularniejszą rośliną uprawną na świecie. Aż 90% zbiorów jest jednak konsumowana na miejscu w biednych krajach, gdzie banan stanowi podstawę wyżywienia,
– przeciętny Europejczyk zjada ok 12 kg, czyli prawie 100 sztuk bananów rocznie,
– strawienie banana zajmuje 1 godzinę i 40 minut, podczas gdy strawienie tej samej ilości ziemniaków zajmuje nam 3 godziny i 30 minut,
– owoce gujawy lub jabłka podczas dojrzewania wytwarzają etylen, który przyspiesza dojrzewanie bananów. Przechowywanie tych owoców razem powoduje, że banany dojrzewają szybciej,
– górskie banany uprawiane na wysokości powyżej 600 metrów są słodsze od tych z nizin,
– w latach pięćdziesiątych na Martynice produkowano bananową mąkę i kaszkę dla niemowląt,
– w Etiopii i Indiach jada się serce łodygi bananowca, a w krajach Bliskiego Wschodu z jego kwiatów przyrządza się smaczną sałatkę,
– Indie są największym na świecie producentem bananów ale żadna część tej produkcji nie idzie na eksport,
– po każdym zbiorze bananów idących na eksport, około 15% owoców odrzuca się i przeznacza na karmę dla zwierząt,
– bananowiec potrzebuje 15 do 20 litrów wody dziennie,
– banany uprawiane na francuskich Karaibach opryskiwane są 10 razy do roku, a te uprawiane w krajach Ameryki Środkowej nawet 50 razy w ciągu roku,
– w Indiach z włókien bananowca wytwarza się delikatny jedwab, uchodzący za tkaninę luksusową, w Kongo produkowana jest bananowa whisky, w wielu krajach Afryki popularne jest bananowe piwo, Japończycy wytwarzają bananowy papier, a specjalnością Saint Lucii jest bananowy keczup,
– typowy bananowiec transportuje do Europy 340000 kartonów bananów w 550 kontenerach
– wewnętrzna strona skórki banana łagodzi ukąszenia komarów,
Po powrocie do Europy na pewno będzie nam brakowało bananowej różnorodności, dostępnej tu jest na każdym targowisku. Szczególnie tęsknić będziemy za plantanami, które kilka razy w tygodniu smażymy na maśle i podajemy jako dodatek do wszelkich dań.
Z Muzeum Bananów ruszyliśmy na spotkanie kolejnej przygody, o której po cichu marzyłem od dawna.
Kilkanaście lat mojego żeglarstwa przypadło na intensywną zażyłość z windsurfingiem, która zaczęła się w 1994 roku. Potem wróciłem do jachtów i stopniowo skoncentrowałem się na żeglarstwie wyprawowym, ale zawsze miałem ogromną ochotę spróbować surfingu na fali, który w bałtyckich warunkach jest praktycznie niemożliwy. Podczas wyprawy „Sputnikiem dookoła Ziemi” kilkukrotnie mijaliśmy miejsca, gdzie surfing da się uprawiać, jednak zawsze albo brakowało nam czasu, żeby zostać tam dłużej, albo nie było możliwości zdobycia odpowiedniego sprzętu, albo ostatecznie po pokonaniu pierwszych dwóch trudności nie było dobrej fali. Gdy dowiedziałem się, że na Martynice jest kilka plaż odpowiednich do surfowania, postanowiłem podejść do sprawy poważniej. Podczas naszej wycieczki objazdowej po wyspie dotarliśmy na Półwysep Caravelle. Właśnie tutaj znalazłem jedyny na wyspie sklep z używanymi deskami, znajdujący się kilkaset metrów od „najłatwiejszej” plaży Martyniki.
– Jaką dechę byś mi polecał? – zapytałem niskiego, barczystego sprzedawcy.
– Do nauki najlepsza byłaby długa deska, ale po pierwsze nie mam żadnej na sprzedaż, a po drugie jeśli się już czegoś nauczysz, to szybko będziesz chciał się przesiąść na krótką. Tutaj mam dwie mniejsze deski, które mogą być dla ciebie trochę trudne, ale za to starczą ci na dłużej. Ta biała jest lokalnej produkcji. Specjalny kształt na niskie i krótkie fale, ale trochę delikatna. Żółta jest mocna. Epoksyd. Klasyczny kształt, nadaje się na duże fale ale trzeba się na niej sporo namachać rękami.
Spojrzałem na szerokie ramiona sprzedawcy i zrozumiałem, że wie o czym mówi.
– Dobra, biorę żółtą. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Gdzie jest zjazd na plażę?
– W lewo i cały czas w dół. Ostatnio nie ma zbyt dobrych warunków. To nie jest właściwy sezon ale możesz próbować. Miłej zabawy!
Plaża okazała się trudniejsza niż wynikało to z internetowych rekomendacji, które wcześniej sprawdzałem. Po pierwsze by dostać się do głębokiej wody trzeba było nie uszkadzając siebie i sprzętu przeskoczyć nad koralowym progiem znajdującym się tuż pod powierzchnią kilka metrów od brzegu, następnie należało pokonać silne przeciwne prądy i nurkować z deską pod łamiącymi się gęsto grzywaczami, by znaleźć się w miejscu, gdzie można próbować złapać fale, które w tym czasie nie specjalnie nadawały się do ślizgów. Samo dotarcie w strefę gdzie zabawa powinna się zaczynać wyciągnęło ze mnie większość sił, a kilkukrotny nokaut i powtarzanie całej operacji od początku wyczerpały mnie zupełnie. Szybko zdałem sobie sprawę, że po pierwsze moja kondycja pływacka jest prawie zerowa, a po drugie wcale nie jestem w miejscu odpowiednim dla początkujących. Po dwóch godzinach beznadziejnej walki, ze zdartymi do krwi sutkami i piekącymi oczami wróciłem na brzeg.
– Co? Wcale nie jest tak łatwo?
– Karolina! Jest strasznie! Dziwne, że ktoś wpadł na pomysł, by uprawiać tu surfing. Może przy lepszej fali będzie lepiej. Jutro ma więcej wiać, więc pojedziemy do Basse-Pointe. Tam jest mniejsza plaża i klify, ale podobno to najlepsze miejsce na Martynice.
Na Basse-Pointe byłem już wcześniej w ramach rozeznania i szczerze mówiąc od początku zastanawiałem się jak można tam w ogóle surfować? W miarę dobra atlantycka fala wpadająca na krótkie wypłycenie rozbija się tu dokładnie u stóp pionowego, bazaltowego klifu. Plaża obok to stromo opadający brzeg, w stu procentach zarzucony półmetrowymi i metrowymi kamieniami, a jedyne łagodne zejście do wody to rybacki slip schowany tuż na falochronem zbudowanym z wielkich głazów, na których przenigdy nie chciałbym wylądować.
Bez zasięgnięcia języka lokalnych surferów nie odważyłbym się w ogóle wchodzić tam do wody, ale szczęśliwym trafem kilku z nich spotkałem akurat na miejscu.
– Cześć! Jestem tu pierwszy raz i nie znam wody. Możesz mi powiedzieć jak tu surfujecie?
– Witaj bracie! Fala nie jest najgorsza tylko trudno się do niej dostać. Nie jest łatwo, ale możesz spróbować na kilka sposobów. Po pierwsze możesz spokojnie zejść po slipie, a potem wiosłować dookoła falochronu pod falę i prąd, aż znajdziesz się poza najgorszym przybojem, ale to cholernie męczące i będziesz musiał wykonać sporo „psich nurów” pod grzywaczami. Ja preferuję ostrożne zejście po kamieniach. Trzeba cholernie uważać, bo fala zbija z nóg i możesz od razu wylądować na głazach kasując sprzęt, ale jak wiesz kiedy skoczyć dalej, to powinno się udać. Jest jeszcze trzeci sposób, ale tylko ten młody się na niego decyduje. Przypatrz mu się dobrze to zobaczysz. Skacze z falochronu prosto na cofającą się falę i od razu jedzie kilkanaście metrów do przodu. Ale jak tego spróbujesz i się przeliczysz, to wracasz prosto na falochron. Nie polecam.
Zarówno zejście po kamieniach jak i skok z falochronu okazały się poza zasięgiem moich umiejętności. Pozostał mi tylko rybacki slip i nieustające machanie łapkami. Raz nawet udało mi się minąć falochron i zjechać na brzuchu pod sam klif, ale po godzinie walki znów opadłem z sił.
– No dobra Karolinko, dwa zero dla Neptuna. Po pierwsze Martynika wcale nie jest dobrym miejscem do nauki surfingu, a po drugie brakuje mi kondycji. Wracamy do Le Marin. Od jutra rozpoczynam treningi. Żeby przebić się przez ten przybój trzeba mieć cztery konie mechaniczne w ramionach.
Tym sposobem mój tygodniowy rozkład jazdy wzbogacił się o kilka porannych treningów, polegających na porannym skoku za burtę z deską pod pachą i pływackim sprincie na stopniowo wydłużającym się dystansie kilkuset metrów.
Kiedy w końcu nadejdzie moja fala, będę na nią gotowy.
P.S. Pozdrowienia dla windsurferów z Wrzos Point!
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Le Marin, Martynika 17.06.2016 r.