Sputnikiem dookoła Ziemi – miasto w mangrowcu

0
657

W wodnym mieście usadowionym w głębi zatoki mangrowej dzień zaczyna się chwilę po wschodzie słońca, gdy pierwsze białe czaple zrywają się ze swoich gniazd i wyruszają na żer. Z piekarni w marinie roznosi się po okolicy zapach świeżo pieczonych bagietek, a na wielkim kotwicowisku słychać warkot silników od pontonów, którymi zaspani mieszkańcy jachtów wyruszają do pracy, lub dowożą swoje pociechy do szkół. Kawiarnia na kei odsługuje pierwszych klientów spragnionych kofeiny i Internetu. Tylko rybacy zdają się być jak zwykle o krok do przodu ze swoim połowem wymagającym jeszcze wcześniejszej pobudki. Z nadejścia dnia najmniej zadowolone są kraby ziemne, zmuszone do wycofania się do jam, wydrążonych w przybrzeżnych trawnikach jak kretowiska.

Moja droga do pracy jest łatwa. Przeskakujący nad mangrowcem pasat popycha mój kajak w odległy o kilkaset metrów kąt mariny, gdzie stoi jacht, który remontuję. Witam się z czaplami sunącymi tuż nad wodą. Wieczorem znów się tu spotkamy, ale tym razem zmęczony i głodny będę walczył z przeciwnym wiatrem w drodze na Sputnika II, a najedzone ptaki przelecą nade mną z gracją i żołądkami pełnymi ryb i skorupiaków. One wylądują w swoich gniazdach zbudowanych gęsto na jednym upatrzonym krzaku, a ja wrócę na jacht zacumowany przy pontonie wśród setek innych łodzi. Powrót czapli wywołuje rwetes na skraju mangrowca. Najlepsze drzewo pełne jest gniazd i nigdy nie zaszkodzi ogłosić swojego powrotu, na wypadek gdyby inny lokator postanowił zmienić lokal na wygodniejszy. W kolonii żeglarskiej sprawy wydają się z pozoru bardziej poukładane. Jachty stoją na ponumerowanych miejscach wymagających wcześniejszej rezerwacji, a największy rwetes na naszym pontonie wywołuje mały Bruno wypatrujący taty wracającego z pracy. Cóż to za radość, gdy zza rogu wyłoni się żółty kajak z żółtymi wiosłami, na którym można przepłynąć się z tatą wzdłuż sąsiednich jachtów, zanim cała rodzinka zasiądzie w końcu do obiadu!

W rytm codziennego życia żeglarskiego osiedla wpisane są też spontaniczne spotkania i rozmowy z przyjaciółmi i sąsiadami z innych łodzi, podczas których odbywa się zwyczajowa wymiana cennych informacji i mało istotnych, ale niezwykle ciekawych plotek.
– Cześć Mateusz, zapraszam na pokład. Dopiero wstaliśmy, bo mieliśmy gorącą noc. Nad ranem był pożar na sąsiednim katamaranie. Podpalenie. – Oznajmił mi na powitanie Raymond, właściciel jachtu na którym pracowałem.
– No to mieliście szczęście, że w porę go ugaszono. Pół mariny mogło pójść z dymem. Myślałem, że jest tu całkiem bezpiecznie.
– Bo jest, ale wiesz, w tym porcie nie brakuje też wariatów i alkoholików. W zasadzie chyba nie ma całkiem normalnych ludzi w tej cygańskiej kolonii. Facet mył nago rower w toalecie knajpy Mango Bay, a właściciel katamaranu zwrócił mu dyskretnie uwagę, że to nieodpowiednie miejsce i ubranie na takie zabiegi. Wtedy tamten zagroził mu po hiszpańsku śmiercią i do wieczora chodził za nim, aż dowiedział się z którego gość jest jachtu. Potem siedział na kei przed jachtem i do nocy bawił się zapalniczką.  Wszyscy myśleli, że żartuje, ale nad ranem podpalił łajbę. Na szczęście nikomu nic się nie stało, a wariata zamknęli. Cały czas krzyczał coś hiszpańsku, ale ostatecznie okazało się, że to Czech.

Le Marin jest miejscem wyjątkowym. Mangrowiec, który od tysięcy lat porasta płytkie i bagniste brzegi głębokiej zatoki stworzył specyficzny ekosystem. Swój dom znalazły tu liczne gatunki krabów wodnych, ziemnych i drzewnych, a wysoko w koronach gniazda wiją egzotyczne ptaki, których śpiewy rozbrzmiewają przez całe dnie. W płytkiej, mętnej wodzie często widać kotłowaninę oznaczającą walkę na śmierć i życie. To mureny, barakudy albo inne stwory polują na drobnicę, chociaż gruba zwierzyna też powinna czuć respekt podwodnymi drapieżcami. Kilka miesięcy temu w zatoce po drugiej stronie wyspy sfilmowano krokodyla o długości około trzech metrów! Rybacy mówili o nim już od jakiegoś czasu. Nie wiadomo skąd się wziął i czy jest sam, ale na pewno doskonale czuje się w zielonej gęstwinie poplątanych korzeni, rozciągających się wzdłuż brzegów, w pasie o szerokości nawet kilku kilometrów.

W wolnych chwilach wsiadamy z Karoliną i Brunem do kajaka i penetrujemy znajdujący się tuż obok naszego jachtu kanał przecinający mangrowe zarośla. Wystarczą nam trzy minuty wiosłowania by znaleźć się w sercu pierwotnej gęstwiny przypominającej jeden żywy i inteligentny organizm. Trudno oprzeć się takiemu wrażeniu. Kilka podstawowych gatunków tworzących las mangrowy wykształciło niezwykłe przystosowania do życia w słonym środowisku znajdującym się w strefie pływów. Nie bardzo wiadomo gdzie kończy się jedno drzewo a zaczyna następne. Jeden gatunek potrafi wytworzyć kilka rodzajów pnączy i korzeni, wyspecjalizowanych do pobierania pokarmu z dna, oddychania, podpierania się, stabilizacji, czy odsalania i magazynowania wody wewnątrz organizmu. Długie, kiełkujące jeszcze na drzewach nasiona są idealnie przystosowane do misji podboju morskich wybrzeży strefy tropikalnej. Wydają się być automatyczną kapsułą kolonizacyjną wyposażoną w prosty, ale niezwykle skutecznie działający komputer pokładowy. Nasiono, które wpadnie do wody i odpłynie z prądem może podróżować w pozycji horyzontalnej dłużej niż rok. Gdy znajdzie się na płyciźnie o dogodnym podłożu potrafi szybko ustawić się w pionie i zakotwiczyć ostrym końcem w dnie. Jeżeli okaże się, że miejsce lądowania nie jest wystarczająco dobre, proces da się odwrócić, a kapsuła może wraz z kolejnym przypływem odpłynąć dalej, w poszukiwaniu lepszych warunków.

Autor scenariusza filmu „Życie Pi” musiał dobrze znać życie w mangrowcu tworząc oniryczną wizję mięsożernej wyspy zamieszkanej przez miliony surykatek. Sen bohatera filmowego miał prawo rządzić się swoimi prawami. W rzeczywistości bagienne zarośla zamieszkują miliony sprawnie wspinających się po pnączach krabów, które zafascynowały Bruna, a prawdziwy mangrowiec nie zjada żywcem swoich ofiar, chociaż wiele zabłąkanych jachtów i żeglarzy znalazło tu swoją ostatnią przystań.

– Le Marin to świetne miejsce, ale musisz wiedzieć kiedy stąd uciec. W przeciwnym razie możesz już na zawsze pozostać w mangrowcu. Pełno jest jachtów, które dosłownie wrosły w zarośla, a niektórzy żeglarze zmarnowali tu wiele lat i nigdzie już nie popłyną. Życie jest tu łatwe i przyjemne, zarośla dają dobrą osłonę przed huraganami, a rum tani jak nigdzie. Niektórzy po prostu umierają na swoich wrakach ze starości. Bardzo łatwo tu zostać i trudno się stąd wyrwać. – Swoimi spostrzeżeniami podzielił się Mariusz podczas jednego ze spotkań przy winie.

Mariusz i Kelly spędzili kilka lat pracując i przygotowując swój nowy jacht to wyprawy na Pacyfik. W obawie przed wrośnięciem w zarośla pojęli niedawno decyzję o rychłym starcie. Trzymamy kciuki za ich plany. Teraz nasza kolej na ryzykowną, ale mogącą się opłacić grę o nową łajbę.

Przypływając na Martynikę obawiałem się o znalezienie pracy dającej szansę na rozsądny zarobek, ale okazało się, że z pomocą przyjaciół dosyć szybko udało mi się złapać pierwsze fuchy.

Przez pierwsze tygodnie udawało mi się nawet rozsądnie dzielić swój czas na pracę i odpoczynek. Na jacht wracałem tuż po siedemnastej, a w weekendy żeglowaliśmy Sputnikiem II na znajdujące się nieopodal kotwicowiska ze szmaragdową wodą, białymi plażami i palmami kokosowymi. Bruno z radością i odwagą pluskał się w ciepłym morzu, a na miękkim piachu wykonywał pierwsze samodzielne kroki. Wieczorami wymienialiśmy ze znajomymi codzienne informacje na temat życia w żeglarskim miasteczku i słuchaliśmy koncertów w tawernie na kei.

Kiedy pracowałem, Karolina penetrowała okoliczne zaułki, odkrywając kolejne niezwykłe miejsca i wpraszała się z Brunem między innymi na lokalne zajęcia rytmiki dla dzieci, przy muzyce klasycznej.
Bruna odwiedzała stara kumpela Jana, z niemieckiego Finn jachtu spotykanego już od wybrzeży Maroko. Nie mam pojęcia jaki wspólny język znalazł kilkunastomiesięczny chłopczyk i jedenastoletnia dziewczynka, ale dogadywali się ze sobą doskonale, a Bruno nauczył się kilku niemieckich słów.
Remont łajby Raymonda musiałem przerwać po trzech tygodniach, bo okazało się, że jestem potrzebny w warsztacie Kashmira, specjalizującym się w spawaniu stali nierdzewnej.
– W pierwszym warsztacie, do którego zabrali moją bramę na solary i reling zabrali się za robotę jak rzeźnicy! Obtłukli wszystko młotami na betonie, a spawy wyglądają jak porąbane maczetą. Zabroniłem im dalszej pracy i zleciłem robotę Kashmirowi. Ma lepszą opinię, ale brakuje mu wolnych mocy przerobowych. Załatwiłem to tak, że ty wykonasz tą robotę w jego warsztacie. Może nawet będzie szansa na stałą pracę u niego. Wchodzisz w to? – Wyszedł z niespodziewaną propozycją Heniu, który znalazł się w potrzebie.

– Planowałem zostać skipperem, ale Francuzi nie chcą zatrudniać obcokrajowców to tej roboty, więc biorę co jest. Spawałem nierdzewkę w moim warsztacie nieopodal Mariny Kamień Pomorski, więc dam radę. To może być ciekawa opcja na dłużej. Muszę tylko skończyć pracę u Raymonda. Dobrze płacił, ale jeżeli dostanę więcej to czemu nie?
Pierwsze spotkanie z Kashmirem wywołało u mnie mieszane uczucia.
– Słuchaj, dla mnie najważniejsza jest pozytywna energia w pracy. Musi być dobra atmosfera, ale wiesz, życie jest krótkie i dlatego musimy ciężko pracować. – Przywitał mnie właściciel zakładu.
Rozejrzałem się po garażu w którym miałem spędzić najbliższe dni. Dawno nie widziałem takiego bałaganu. Fragmenty nieudanych lub niedokończonych konstrukcji tworzyły bezładną stalową plątaninę, niekompletne narzędzia walały się wszędzie, stoły spawalnicze przykryte krzywymi sklejkami o różnych wysokościach stały w kałuży wody cieknącej z kranu, a z charczącego radyjka naśladujący Boba Marleya rastaman przekonywał o tym, że w Babilonie źle się dzieje.

Intuicja i doświadczenie podpowiadały mi, że to wcale nie w Babilonie należy szukać źródeł problemów, a w zastanych warunkach trudno będzie wykonać porządną pracę, ale postanowiłem dać Kashmirowi szansę. Poza tym Heniu potrzebował swoich konstrukcji na wczoraj. Podjąłem wyzwanie. Jako dyplomowany inspektor BHP udawałem, że nie widzę całej serii zagrożeń, kwalifikujących tą norę do natychmiastowego zamknięcia i po asekuracyjnych negocjacjach z Raymondem, który zgodził się na tygodniową przerwę w pracy na jego jachcie, rozpocząłem nierówną walkę.

Na samym początku poświęciłem weekend, by przekonać się, że pozostawiony samotnie na polu bitwy nie mogę znaleźć kluczy i wierteł, a żadna z trzech wiertarek nie działa. Od poniedziałku warsztat odwiedzali wszyscy przyjaciele i znajomi szefa, oprócz niego samego, tworząc dodatkowo sztuczny tłum i rażąc się wzajemnie prądem z trzech spawarek pracujących jednocześnie przy małym stole stojącym w kałuży. Pod koniec dnia uciekałem z warsztatu na widok Włocha, który wespół z Hiszpanem spuszczali benzynę z silnika zaburtowego naprawianego tuż obok spawającego Francuza. We wtorek stwierdziłem, że Kashmir w ogóle nie posiada kilku specjalistycznych narzędzi, pozwalających na precyzyjną pracę ze stalą nierdzewną, a w połowie tygodnia odkryłem zupełny brak spawarek, które pod osłoną nocy wyjechały razem z kilkoma pozostałymi elektronarzędziami do pracy w terenie. Do końca tygodnia wykonywałem liczne małe zlecenia szefa, nie pozwalające mi zająć się właściwym zadaniem. Zlecenia te zaraz po wykonaniu cięliśmy na złom, bo właściciel firmy wykonał błędne projekty. W czwartek zostałem poproszony o dodatkową pracę w nocy, której odmówiłem, ze względu na brak wiary w jakikolwiek jej sens. W piątek udało mi się wreszcie wyrwać kilka godzin na bramę pod solary dla Henia i tuż przed północą skończyłem tą połowę zamówienia. Nie byłem w pełni zadowolony z efektu końcowego, ale jak na warunki bojowe wyszło jako – tako.

– Przykro mi Heniu, ale obawiam się, że nie podejmę się wykonania kosza rufowego. Nie potrafię pracować w tym burdelu. Marnuję tu mnóstwo czasu i energii, a efekty nie są takie, jak bym sobie tego życzył. To nie jest warsztat. To strefa wojny. Nie wieżę też w godziwą zapłatę, bo od dwóch dni proszę o pieniądze, których ten biznes raczej nie generuje. – Oznajmiłem w sobotę zatroskanemu przyjacielowi.
Sobotnie słońce zachodziło powoli nad zachodnim brzegiem zatoki. Zaraz po jego zniknięciu swój codzienny koncert rozpoczęły malutkie drzewne żabki, których do tej pory nie udało mi się zobaczyć, za to ich piękny śpiew słyszałem codziennie i myliłem początkowo z nawoływaniem jakichś tajemniczych nocnych ptaków. Mój były szef nie odbierał telefonu, a ja wcinałem smażone plantany, zadowolony z wyzwolenia się z babilońskiej niewoli.

Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.

Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team

Le Marin, Martynika 06.02.2016 r.

Komentarze