„Z bliska tajemniczy archipelag przypominał Wyspę Czaszek z filmów o King Kongu.”
Głos, który opowiada o tym przez telefon satelitarny łamie się i drży. Nie wiem, czy to kwestia emocji, czy dzielących nas tysięcy kilometrów.
„Gęsta mgła pokrywała imponujący wulkan na horyzoncie. Nie było portu, więc musieliśmy zakotwiczyć około ćwierć mili od brzegu.”
Do kogo należy głos? Do Amory’ego Rossa, reportera pokładowego drużyny Alvimedica. Trzy lata temu Ross był także reporterem na jachcie Puma.
I niezły z niego gawędziarz. Dlatego właśnie go zatrudniliśmy – dwukrotnie.
„To było po 17 dniach wyścigu, prawie 3 lata temu, kiedy jako pierwsi okrążaliśmy Fernando de Noronho. Nagle nasz maszt zawiódł – pękł na trzy części, a całe ożaglowanie spadło na dół, na nas.” – kontynuuje. Poziom adrenaliny rośnie: „Po upewnieniu się, że nikt nie ucierpiał, naszym priorytetem było ratowanie żagla na tyle, na ile mogliśmy. Po tym zaczęliśmy sobie zdawać sprawę z powagi sytuacji.”
Bez dwóch zdań. Sytuacja była poważna. Po uruchomieniu procedur awaryjnych i sprawdzeniu systemu satelitarnego, nawigator Tom Addis mógł tylko potwierdzić to, o czym reszta kolegów z zespołu myślała. „Byliśmy bezradni na środku południowego Atlantyku.” – mówi Amory głęboko wzdychając. – „Prawie dokładnie 2000 mil od Ameryki Południowej i 2000 mil od RPA. Odtąd to kwestia życia i śmierci.”
Obecnie zespół Avimedica przemieszcza się wokół strefy lodu na 42° szerokości południowej. To pierwszy raz, kiedy Amory znajduje się w tej części świata od pamiętnego dnia – można więc mu wybaczyć tę chwilę refleksji.
„Pamiętam, że Tom powiedział nam o samotnej wyspie, 750 mil stąd – o miejscu, o którym nikt z nas nie słyszał, nawet nie spodziewał się, że tam jest.” – chichocze Ross. – „To była Tristan da Cunha, najbardziej odległa wyspa na świecie.”
Nie mieli wyboru. Jedzenie się kończyło, na pomoc trzeba było czekać dni, albo i tygodnie, więc musieli znaleźć tę wyspę. Ruszyli wiedząc, że kierują się na terytorium, którego nie ma na mapach. No, może nie zupełnie – tu kłaniają się uroki technologii.
„Czytaliśmy o tamtym miejscu, kiedy tam płynęliśmy.” – wyjaśnia Amory. „Do połowy lat 40-tych używano ziemniaków jako waluty, wyspa miała 260 mieszkańców, występowało 7 lub 8 nazwisk – było oczywiste, że to będzie dość wyjątkowe doświadczenie. Kiedy dotarliśmy, łódź policyjna z dwoma osobami na pokładzie wypłynęła nam na przeciw – później się dowiedziałem, że to wszyscy policjanci na tej wyspie.
Wyspa jest niesamowitym miejscem, zapomnianym przez świat, nieprzystającym do głównego nurtu społeczeństwa i codziennego rytmu życia. Są tylko dwa kanały telewizyjne – i trzy komputery – aby utrzymać kontakt z cywilizacją.
Niemniej jednak, żeglarze mieli co robić – grali w golfa, odwiedzali lokalną szkołę, urządzali piesze wędrówki na 7000 metrowy szczyt Królowej Marii, którego wierzchołek pokrywa śniegowa czapa. Po pięciu dniach na ratunek zjawił się kontenerowiec.
„W ciągu kilku godzin załadowaliśmy jacht na pokład i pożegnaliśmy się. Następnym celem było Cape Town. Wróciliśmy do gry.” – wspomina Amory.
W sumie, mimo opóźnień, powstałych szkód i rozczarowania, wizyta miała pozytywne strony? „Bez wątpienia.” – mówi. – „To był doskonały przykład tego, co może stać się podczas tego wyścigu. Przygoda, która wyciąga cię ze strefy komfortu na skraj możliwości, i nie tylko. Uczestnicząc w wyścigu zawsze chcesz wygrać, to oczywiste, ale doceniam stempel z Tristan da Cunha w paszporcie – w końcu nie jest łatwo go zdobyć.”
A co z trofeum? Ross chichocze: „Cóż, jest jeszcze ten rok…”
Oddech zmienia się w parę na zimnym powietrzu, policzki zaczerwienione, dłonie przemoczone od zimnej morskiej wody. Żeglarze noszą kominiarki, czapki, kołnierze z neoprenu.
Oto Ocean Południowy. Wiatr wieje tu silniej. Wysokie fale wdzierają się ciągle na pokład. Temperatura powietrza i wody wynosi około 10° C. Wszystko tu jest głośniejsze, intensywniejsze, trudniejsze. To „ryczące czterdziestki”. Sam fakt żeglowania w tak silnych wiatrach zachodnich, poniżej 40° szerokości geograficznej południowej sprawia, że zawodnicy są szczęśliwi. Naprawdę szczęśliwi.
„Tam jest niesamowicie.” – uśmiecha się Tom Johnson, jeden z młodych żeglarzy na pokładzie Vestas Wind. Tom zwykle nie mówi wiele, ale widząc Ocean Południowy, przełamuje się. – „Jest trochę pochmurno, szaro i zimno, ale wielkość fal jest niesamowita, wiatr dobry, jacht płynie szybko. To całkiem przyjemne.” – jednak ten rodzaj żeglarstwa ma swoją cenę.
„To trochę tak, jakbyś siedział w zmywarce do naczyń i ktoś ją włączył.” – opisuje Adil Khalid z Abu Dhabi Ocean Racing. – „Wszędzie, gdzie nie spojrzysz, jest woda, a fale wciąż uderzają. Nie można nawet wstać, kiedy taka w ciebie uderzy. Są tak ciężkie jak strumień z węża strażackiego.”
Na pokładzie Dongfeng, chińscy żeglarze Wolf i Horace dzielą się jedną kurtką, aby uniknąć wychłodzenia. Buty Stefana Coppersa z Team Brunel mają niewłaściwy rozmiar, Antonio Cuervas-Mons pożycza ubrania przeciwdeszczowe od kolegów, bo jego własne się podarły.
Hiszpańska załoga pod dowództwem Ikra Martineza oszczędzała ostatnie saszetki kawy na te mroźne dni. A będą jej potrzebować, bo to nie koniec gry.
2 listopada, godz. 11.20 naszego czasu:
Abu Dhabi Ocean Racing
Dongfeng Race Team
Team Brunel
Team Vestas Wind
Team Alvimedica
Team Mapfre
Team SCA
Zdjęcia: Corinna Halloran, Yann Riou, Amory Ross, Matt Knighton, Brian Carlin
Tłum. Izabela Kaleta
Źródło: www.volvooceanrace.com