Za zgodą Jerzego Kulińskiego www.kulinski.navsim.pl
W poprzednim newsie była mowa o stopniowaniu trudności, a konkretnie o drugim stopniu tej żeglarskiej przygody. Ważne jest jednak aby mieć wyraźny cel przed oczyma, czyli określenie dokąd zmierzamy. A więc pora na przedstawienie zimowego załogowego rejsu poprowadzonego przez znanego zawodnika regatowego, czołowego uczestnika gotlandzkiej bitwy – Jacka Chabowskiego.
Od razu uprzedzam, nie było łatwo i jak sam Jacek przyznaje – udało się dzięki łaskawości samego Pana Boga.
Każdy dobry news powinien być „podparty” przynajmniej jedną fotografią. Tym razem Jacek fotografii nie dostarczył, co pozwoliło mi na wklejenie mojej starej fotki pstrykniętej 30 lat temu. To fotka z odwiedzonego przez Jacka Vigo – jacht „PILLABAN” (Łobuz) zacumowany w baseniku Real Club Nautico.
Dla Jacka i Załogi wyrazy uznania !
Swiętujcie umiarkowanie !
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
———————————————–
Witaj Don Jorge,
Tak mi się znowu poszczęściło, że mogłem żeglować, gdy nasze łódki na swoich łożach jeszcze śpią. Tym razem rejs rozpoczął się w Porto, w Portugalii. Rozpoczął się, ale „przymusowym” zwiedzaniem miasta przez dwa dni. Miałem wrażenie, że Atlantyk trochę się nam przygląda i zastanawia wpuścić ich czy nie. Trzeciego dnia spinamy pośladki i ruszamy. „Nie, nie tak panowie” zdaje się mówić. Wiatr północny każe odchodzić na szerokie wody, a Atlantyk zaprasza do zabawy.
Pod koniec drugiej doby, gdy po wodzie nabiliśmy już trochę mil, pozycja geograficzna jakby się zawiesiła, a o gorących posiłkach można tylko marzyć. Zmiana decyzji zawijamy do Vigo.Potrzebne to było. Sen „na twardym”, znaczy nie rozkołysanym i nie tłukącym niemiłosiernie w kadłub, szybko regeneruje i morale w załodze szybko rośnie. Chwytamy byka za rogi i następny przeskok już do La Coruny. Ładna marina, ładna okolica i proszę, nie wiedziałem o tym, że jest tam najstarsza latarnia morska na świecie.
Kolejnego dnia kilka godzin dla łódki, w tym rozwiązywanie problemu zapchanego szamba. Znacie to? Większość zna, wiem o tym. Jest nadzieja, bo to pierwszy port w Hiszpanii, który ma sprawną pompę do odsysania fekaliów. Myślę sobie opróżnimy i ruszamy na Biskaje. „Chcesz rozbawić Pana Boga? Opowiedz mu o swoich planach”. Obsługa mariny, owszem chętna do pomocy, ale wypompują nam to i owo ale jak…. będzie wysoka woda, znaczy za sześć godzin, bo przy tym stanie wody, to pompa nie da rady. Mogę sobie planować rejs analizując pogodę, pływy i prądy, a tu proszę, takie oto sprawy decydują kiedy za główki wypłynąć. Załodze nie trzeba za dużo tłumaczyć, bo okolica ładna i chyba cały czas w tyle głowy, że jak wyjdziemy, to już tylko ona, Zatoka Biskajska.
Basenik Real Club Nautico de Vigo – 30 lat temu. Film ORWO COLOR.
.
Wieczorem ruszamy, prognoza w okolicach piątki, wiatr północno wschodni. Tuż po północy nawet grota sztormowego trzeba było refować. Dajemy radę, wpadamy w rytm i czasami siedząc w kącie, w mesie zastanawiam się nad tym, kto ma trudniej, ci co na wachcie w kokpicie, czy ci co w kambuzie?
Żeglarstwo pełną gębą, nie błękitno wodne – lagunowe. W dzień mamy gości w postaci delfinów, w nocy przedstawienie obiektów spadających z nieba. Warto się pomęczyć. Bezcenne i nie do zapomnienia. Załoga wpada w rytm i trzeciego dnia pojawia się ciepły obiad, kolejnego to już nawet dwudaniowy. Czwartego dnia kierunek wiatru nie chce nas za wszelką cenę dopuścić w okolice Brestu. Żeglarsko sobie poradzimy ale pojawia się zagrożenie epidemiologiczne. Siedmiu chłopa piątą dobę, z ograniczoną przez ilość słodkiej wody higieną. Postanawiamy odpalić silnik i końcówkę podjechać trochę na skróty. Cumujemy w nocy i już po założeniu cum chwila jak zatrzymana w kadrze. Zrobiliśmy Biskaje i nawet nie wiemy jak to szybko zleciało. Dużo radości i wcale nie chce się spać. NIemiłosiernie długo przeciągamy wizyty pod prysznicami. W Breście część załogi schodzi z pokładu, bilety kupione wcześniej, trudno, trzeba wracać. W okienku prądowo – pływowym, w ograniczonym składzie przeskok do następnego portu. Trochę na żaglach, ale termin goni i odpalamy silnik. Nocna monotonia dieslowa zostaje nagle przerwana. Co się stało? Wyskakuję do kokpitu – sieci, siedzimy w sieciach. Bez rozpisywania się, wygląda nieciekawie. Wkręciła się lina idąca bezpośrednio do siatki leżącej na dnie. Nie można jej tak łatwo sięgnąć. Pojawia się kuter rybacki, krąży i konsultujemy co można zrobić. Widzę oczami wyobraźni, że szyper wzrusza ramionami i musi do roboty wracać. Nagle do rozmowy włącza się SAR i cóż nie ma wyjścia, wiatr rośnie, łódka rufą do fali, prosimy o pomoc. Akcja szybka, energiczna, momentami brutalna, ale udaje się linę odciąć.
Holowanie do najbliższego portu, wysoki rachunek i jeszcze nurka trzeba ściągnąć. Sprawdźcie swoje polisy czy obejmują takie akcje. Tania nie jest. Nowa załoga na burcie i ruszamy w paszczę Kanału Angielskiego. Jest żeglarstwo, jest pogoda, jest fan. Znowy coś musi nam urozmaicić naszą wyprawę. Tym razem francuski Coast Guard chce koniecznie nas bliżej poznać. Nie ma problemu, nie mamy nic do ukrycia. Niby wszystko w porządku, ale przytrzymali nas na morzu sześć godzin. Z wypełnianiem protokołów po przeprowadzonej rewizji włącznie. Albo nadgorliwość albo brak wyników i konieczność wykorzystania jakiejś części druków kontrolnych. Jak się okazało służby francuskie bardzo lubią takie zabawy, bo w każdym kolejny porcie kontrole bardzo szczegółowe. W ostatnim francuskim puszczają mi trochę nerwy mówię, a właściwie wykrzykuję, że czujemy się prześladowani i dyskryminowani. Odpuścili. Ostatni etap do Amsterdamu. Przejście okolić Calaise w baksztagu na silnym prądzie. 32 stopowa Bavarka, pomyka leciutko nad dnem w okolicach 10 knotów. Tańcząca na fali J. Za chwilę siedzę z nosem w ploterze przez 18 godzin – przecinanie torów podejściowych do Antwerpii, później Rotterdamu i podejście do Amsterdamu – niezła zabawa podobna do strzelanek komputerowych, z tą różnicą, że żyć na podmiankę nie mamy i „kilerzy” są całkiem realni i po kilkaset metrów długości mają. Chciałoby się powiedzieć Amsterdam nocą ale muszę jednak wyjaśnić, że tak, ale z perspektywy kanału portowego. Nad ranem żegnam załogę i ruszam do domu.
Żeglowanie rzecz piękna ale i powroty do domu mają swój niepowtarzalny urok. Powoli wszystko mi się układa w jakąś całość. Powtarzam swoją wyobraźnią wszystkie przygody, sytuacje, czasami trochę nerwowe manewry, chwile zmęczenia i przesilenia towarzyskie. To wszystko, w odpowiednich dawkach jest potrzebne aby takie przygody miały smak. Jadę już wygodnie do domu i zastanawiam się jaki z tego rejsu wniosek wyciągnąć. Mam – nie pierwszy raz się o tym przekonuję, że żeglarstwo na ludziach stoi i jak się spotka na pokładzie tych właściwych, to może być tylko super.
– pozdrawiam
Jacek Chabowski
—————————
PS. Pisząc to słucham motywu przewodniego autorstwa Michała Lorenca z filmu „Różyczka” i prawie się wzruszam.