Ponowny przeskok z Afryki do Europy zajął nam trzy dni. Przy słabym wietrze musieliśmy nieźle się nagimnastykować, żeby utrzymać poprawny kurs i uniknąć kolizji z ogromną ilością statków przecinających pod kątem prostym nasz kurs. W takiej sytuacji po raz kolejny nieocenioną pomocą okazał się system AIS Raymarine od Jurka z Eljachtu, który w porę ostrzegał przed ewentualną kolizją. Czasem wystarczyło minimalnie zmienić kurs lub na chwilę włączyć silnik, żeby bezpiecznie minąć kilka jednostek na raz. W nocy, gołym okiem trudno precyzyjnie określić kurs, prędkość i wielkość mijanego statku i bez pomocy elektroniki trzeba unikać zderzenia z większym marginesem bezpieczeństwa, co zmusza załogę do sporej ilości manewrów i znacznie bardziej męczy.
U wybrzeży Hiszpanii po raz pierwszy od ponad miesiąca niebo zaczęło wróżyć deszcz.
– W końcu! Może wreszcie uda się spłukać sól nagromadzoną w żaglach i takielunku. Ostatnio padało, kiedy Mateusz wsiadał w Lizbonie.
– Lepiej niech nie pada! Muszę się opalić, bo wszyscy pomyślą, że tylko siedzieliśmy w knajpach i piliśmy piwo. Jak się jeszcze okaże, że aparaty zaświetliły wszystkie filmy, to na pewno nikt nie uwierzy w tą wyprawę. – Dorzucił Michał, który kombinował, jak przejąć od nas wszystkie wachty dzienne i przyjąć cały ultrafiolet i podczerwień na klatę.
Po chwili zaczęło padać i błyskać, ale zamiast oczekiwanego orzeźwiającego deszczu na nowiutkie żagle Sputnika II spłynęła z nieba ruda maź, która dokładnie spaskudziła każdy ich szew i wdarła się w każdy zakamarek takielunku i pokładu jachtu.
– Cholerny afrykański pył z Sahary! Co za paskudztwo! Nigdy tego nie doczyszczę. A takie były białe… Muszę napisać do chłopaków z Sail Service, może podpowiedzą jakiś sposób na doprowadzenie tego do porządku. W każdej marinie zazdrościli mi tych żagli. Masakra!
Okazało się, że zmiana pogody, która nas złapała, oznaczała trwałą odmianę. Od tej pory mogliśmy już zapomnieć o przewidywalnej aurze. Mimo stale wysokiej temperatury, każdy dzień przynosił przynajmniej kilka scenariuszy i trzeba było wrócić do wróżenia z chmur i barometru.
Jakieś trzydzieści mil przed Cartageną na naszym kursie pojawiła się ognista łuna.
– Zmiana wachty! Jest ciemno jak cholera, strasznie nosi na fali, ale dokładnie na kursie coś się chyba pali więc wystarczy sterować na ten ogień dopóki nie zgaśnie. Ale kontrolujcie kompas bo nie wiem, czy namiar się nie zmieni. To może być coś na lądzie albo statek, chociaż nie słychać na UKF o żadnym pożarze. W razie czego wołajcie. Idę spać.
Nad ranem sytuacja się wyjaśniła.
– No kapitanie, wszystko już wiem. Cały czas wołał nas wielki smok! To ogień z komina w porcie przed Cartageną. Mają tu dźwigi podobne do gdańskich i inne piękne instalacje portowe. Właśnie coś takiego chciałem sfotografować. Musimy tam pójść na piechotę i zrobić sesję. Najlepiej o świcie.
– Szlaga! Chyba cię pogięło! To jest jakieś osiem kilometrów z buta od mariny. Sam sobie idź w tym upale! – Zaprotestował Komar.
– Ja też to chrzanię. Upał jest cały czas! Moje baterie pozwolą mi najwyżej zwiedzić starówkę i wypić zimne piwko o zmierzchu. To nie jest pogoda do łażenia po jakichś pustynnych górach bez kawałka cienia. – Dodałem.
Pomysł wyprawy praktycznie upadł i postanowiliśmy skoncentrować się zwiedzaniu starożytnej części miasta. Było co oglądać. Są tu fragmenty budowli Kartagińskich sprzed ponad dwóch tysięcy dwustu lat, nieźle zachowane ruiny teatru rzymskiego z pierwszego wieku przed naszą erą, forum romanum i wiele innych późniejszych zabytków.
Koniecznie chcieliśmy doświadczyć legendarnej akustyki amfiteatru zbudowanego dla bawienia sześciu tysięcy widzów. Ku pełnemu zaskoczeniu niemieckich emerytów, oddzielone dwoma tysiącami lat, kultury polska i rzymska połączyły się na chwilę, kiedy z gardła Michała wybrzmiały donośnym głosem pierwsze strofy Pana Tadeusza.
– To rzeczywiście działa. Sprytnie to wykombinowali ci rzymianie. Nie kłamali na lekcjach polskiego, wyraźnie słychać każde słowo. Szlaga! Możesz wracać! – Podsumowała jachtowa loża szyderców, która zasiadła wygodnie na wysokich stopniach Summa Cavea.
Następnego dnia ruszyliśmy w kierunku Balearów. Wiatru znowu brakowało więc ponad dwie doby kołysaliśmy się w krystalicznie czystej toni. Czasami nawet całkowicie stawaliśmy w miejscu.
– Wyciągajcie maski do nurkowania! W życiu nie widziałem takiej wody. Kiedy się stanie plecami do słońca to w toni widać własny cień otoczony rozproszoną poświatą.
Pierwszy wskoczyłem do morza o głębokości sięgającej kilometra. W pierwszej chwili prawie spanikowałem, bo nie potrafiłem odnaleźć się w tym zupełnie nowym dla mnie wymiarze, w którym wzrok nie mógł złapać żadnego punktu odniesienia. Widoczność zdawała się nie mieć żadnych ograniczeń. Obróciłem się powoli i zobaczyłem surrealistyczną sylwetkę jachtu szybującego gdzieś nade mną w tym bezkresie. Powoli zacząłem przeczesywać wzrokiem niezmierzony błękit i szukać jakichś punktów zaczepienia. Woda o temperaturze prawie trzydziestu stopni stawała moim naturalnym środowiskiem i po chwili zacząłem dostrajać swoje zmysły oraz dostrzegać coraz więcej. W różnej odległości pojawiały się delikatne, prawie zupełnie przezroczyste, ale kolorowo zabarwione istoty o wymyślnych kształtach. Niektóre podobne do długich wstążek nakrapianych fosforyzującymi plamkami, inne wyglądające jak dziwne egzotyczne kwiaty z odrobią pigmentu. Jeszcze inne wyglądały jak przezroczyste, poskręcane rurki.
– Wskakujcie po kolei. Witamy w kosmosie. Tylko uważajcie na ledwo zauważalnych meduzopodobnych kosmitów. Niektórzy z nich mogą nie lubić gości i boleśnie poparzyć.
Po kolei zanurzaliśmy się w morzu. Każdy w pierwszej chwili bał się puścić rufy jachtu. Doskonała widoczność zdawała się wywoływać strach podobny do lęku wysokości. Brakowało tylko delfinów, które akurat teraz trzymały się od nas z daleka.
Przejrzystość wody tylko nieznacznie pogorszyła się kiedy rzucaliśmy kotwicę przy głównej plaży Ibizy. Trawa morska, która pokrywa większą część dna wokół wyspy znajduje się pod ochroną, więc aby zakotwiczyć, należy szukać w szmaragdowej toni świecących jasnym błękitem plam piachu. Przy słonecznej pogodzie nie stanowi to żadnego problemu. Nurkowanie w takiej scenerii to dla mnie jeden z najbardziej przekonywujących argumentów za odwiedzeniem Balearów.
– Jak już jesteśmy na Ibizie to koniecznie musicie odwiedzić tutejsze kluby. Mamy do wyboru lokale, do których wejście kosztuje kilkaset euro i gdzie spotykają się celebryci, albo dyskoteki na plaży, gdzie wjazd jest gratis i impreza trwa prawie całą dobę i gdzie można spotkać zaćpanych świrów, którzy przylecieli na jeden weekend z całej Europy. Ja wolę plażę, bo tam mogą wyjść niezłe foty.
– Ta… a nas stać na stolik koło loży Paris Hilton. Wiadomo że plaża!
Wybraliśmy lokal, nad którym lądują odrzutowce pasażerskie. Tutaj zabawa naprawdę trwa non-stop. Przed wejściem lepiej jednak dobrze się znieczulić. Przynajmniej po to, żeby nie czuć smrodu piachu przesyconego moczem, potem i rozlanym alkoholem, który nie ma kiedy wyparować. Grali nawet nieźle, ale zmyliśmy się po jakichś trzech godzinach po tym, jak najpierw Komara a potem mnie wrzuciła do basenu ważąca ze sto kilo czarnoskóra „królowa” parkietu.
Kiedy wróciliśmy na jacht nie mogłem się powstrzymać przed nocnym nurkowaniem z wodoodporną latarką Michała. W snopie ledowego światła świat morskiej trawy wyglądał jeszcze bardziej pociągająco.
Ibiza to jednak nie tylko imprezy przy dźwiękach muzyki elektronicznej. Niesamowite wrażenie robi stare miasto, otoczone potężnym murem obronnym, którego zwiedzanie zajęło nam kolejny dzień. Nie zdążyliśmy niestety wyruszyć wgłąb wyspy, by odkryć piękno jej przyrody, ale tą atrakcję zostawię sobie na kolejną wizytę, którą planuję w przyszłym sezonie.
Michał miał zaplanowany lot z Majorki więc tam skierowaliśmy dziób Sputnika II. Trwająca dobę przeprawa kilka razy podniosła nam mocno poziom adrenaliny. Pierwsza burza dopadła nas kilka mil po starcie.
– Żagle w dół! Błyskawicznie! Trzeba je mocno przywiązać. Podajcie sztormiaki i kamizelki.
– Niepokoi cię ta chmura? Widziałeś już takie coś?
– No właśnie nie widziałem i dlatego mnie niepokoi, ale jak coś wygląda tak źle to musi być złe.
Od zachodu błyskawiczne przesuwała się w naszą stronę obrzydliwa chmura, która wyglądała jak jak ogromna, brudna szmata koloru fioletowo-szmaragdowego, którą ktoś przed chwilą wyjął z burej kałuży i przeciągał jak kurtynę po niebie kilka metrów nad wodą. Pioruny i ściana wiatru z deszczem uderzyły jednocześnie. Zdążyłem ustawić jacht rufą do wiatru i mimo braku żagli ruszyliśmy z kopyta pod naporem szkwału. Kiedy fala zaczęła rosnąć, pojawiły się problemy ze sterownością i jacht ustawiał się bokiem do wiatru. Wtedy wicher z łatwością kładł go w silny przechył. Uruchomiłem silnik i dałem pół naprzód. Wystarczyło. Cała zabawa trwała niespełna godzinę, ale od tej pory pioruny waliły przez całą dobę dookoła nas i jeszcze kilka razy musieliśmy wykonywać podobne uniki, nim o świcie zakotwiczyliśmy w osłoniętym fiordzie Cala Es Camp de Mar na Majorce.
Rano w strugach deszczu ale przy sprzyjającym wietrze ruszyliśmy w stronę północnego wybrzeża wyspy. Ja sterowałem, Komar cały dzień malował w mesie mimo bujania, które wielu przyprawiłoby o chorobę morską. W pewnej chwili zadzwonił telefon.
– Wywołałem materiał. Jest dobrze! Stuletni stereoskopowy aparat pozaświetlał niektóre klatki ale reszta materiału jest super. Opłacało się oklejać taśmą obudowę. Pomyślnych wiatrów!
Przenocowaliśmy na kotwicowisku w uroczej wiosce Sant Elm na przeciwko wyspy Dragonera, by kolejnego dnia dotrzeć do naszego celu – miasteczka Port de Sóller u stóp gór Tramuntana, które wyrastają z morza do wysokości tysiąca czterystu metrów.
Od początku planowaliśmy udać się stąd na górską wyprawę, ale pierwsze dwa dni zmuszeni byliśmy pozostać na dole. Chwilę po zakotwiczeniu rozpętała się gwałtowna burza, która uruchomiła wyschniętą rzekę Torrent de Biniaraix. Wciągu kilkunastu minut cała zatoka zamieniła się w błotnistą sadzawkę. Woda niosła też nagromadzone przez całe lato pędy trzciny cukrowej, liście i śmieci. Następny dzień miał być niewiele lepszy więc postanowiliśmy przeznaczyć go na pranie i porządki na jachcie.
We wtorek rano przeprawiliśmy się kajakiem na brzeg i poszliśmy do pralni. Kiedy po godzinie wracaliśmy z plecakami pełnymi pachnących ubrań dokonałem po raz kolejny niemiłego odkrycia.
– No nie… znowu za….li kajak!
– No co ty? To na pewno to miejsce?
– Na pewno! Szlag by to trafił! Ludzie zostawiają tu pontony z silnikami i nikomu nic nie ginie a mam znowu podp…….li cholerny kajak! Nie w Maroko, nie w Portugalii tylko znowu w Hiszpanii i do tego na Majorce, która słynie z bezpieczeństwa. To musiało być przed chwilą. Ruszaj wzdłuż plaży w tamtą stronę i rozglądaj się dookoła a jak lecę w drugą.
Błyskawicznie przeczesaliśmy plażę i zaplecza okolicznych lokali. Nic. Zadzwoniłem na policję, ale polecono mi zgłosić się na posterunek w mieście odległym o kilka kilometrów. Beznadzieja.
Pogoda na środę zapowiadała się doskonała. Od rana wyruszyliśmy na szlak. Po drodze zdobyliśmy niezłą mapkę pieszych tras i postanowiliśmy wejść na przełęcz Portell de sa Costa znajdującą się na wysokości około tysiąca metrów. Mieliśmy apetyt na najwyższy szczyt Balearów Puig Major o wysokości 1445 metrów, ale tylko ja miałem odpowiednie buty, które dostałem kiedyś w prezencie od przyjaciół leśników. Poza tym taka wycieczka wymagałaby prawdopodobnie rozbicia biwaku gdzieś po drodze a nie mieliśmy ze sobą namiotu.
Trasa, którą wybraliśmy okazała się na miarę naszych możliwości. Najpierw szlak wił się między gajami oliwnymi i cytrusowymi, rosnącymi na starożytnych tarasach układanych z kamieni przez setki pokoleń Majorkańczyków. Ponad tarasami zaczęły się nagie skały. Ten odcinek do złudzenia przypomina wspinaczkę po tatrzańskich szlakach. W końcu dotarliśmy na nagą przełęcz, nad którą hula wiatr i dominuje wyzywająca bryła Puig Major. Była godzina piętnasta, nie mieliśmy szans wejść wyżej i wrócić przed nocą.
W drodze powrotnej regenerowaliśmy siły posilając się zdziczałymi figami, granatami, pomarańczami, cytrynami, migdałami, strąkami drzewa świętojańskiego, winogronami i orzechami włoskimi.
– Tu jest prawdziwy raj! Za miesiąc będą jeszcze awokado, kaki, mandarynki i diabli wiedzą co jeszcze. Niemcy dokonali cudu zajmując połowę wyspy bez wojny. Koniecznie muszę tu wrócić z Karoliną i dokładnie zbadać okolicę.
Po powrocie na jacht i prysznicu natychmiast zapadliśmy z sen. Rano ruszyliśmy w stronę Barcelony, gdzie czeka nas kolejna zmiana załogi.
.
.
.
.
Rejs „Sputnikiem dookoła Ziemi” wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Lyofood, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Za zgodą: