Za zgodą Jerzego Kulińskiego
Tak sobie pomyślałem – czy tytułowe „dylemata” zasługują na rozważania? „Tonaż” ryb złowionych na wędki w statycznym ujęciu to nawet nie promile. O taklich wielkościach chemicy przeprowadzający analizy ilościowe różnych substancji mówią – „wartości śladowe”. Czyli o wędkowaniu w ogóle, a z jachtu w szczególności – wydaje mi się, że można mówić (przy kawie) jako o czymś takim – co wypada, czy nie wypada. Jest zima, Jarek Czyszek, jak ten bocian zimujący w Egipcie – ściągnął z dzieckiem do Pucka.
Tak się przypatruję fotografii i mam kolejnego „wątpia”. Jaki ten Jarek lekkomyślny – daje dziecku bawić się nożem.
A tak naprawdę, poważnie to news ten jest pretekstem do przedstawienia Czytelnikom SSI uroków żeglugi po wodach dalekiej Północy.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
————————————————
Mój Boże!
„….Zapisy połowów wędkarskich w urzędowym dzienniku celem przedłożenia organowi właściwej władzy, w niektórych krajach…”
Co kraj to obyczaj, które to obyczaje poznaje się podróżując po owych krajach, ewentualnie pozostając w jednym kraju w międzynarodowym towarzystwie, które rozpoznajemy poprzez ich obyczaje. Najlepiej poznamy te obyczaje w egzotycznym jakimś miejscu – przebywając w zróżnicowanej narodowo grupie badaczy przyrody. W przypadku, który przychodzi mi do głowy, akurat biologów morskich badających, w swoim czasie, zwyczaje nielotów antarktycznych, które w licznych koloniach zamieszkują subantarktyczną wyspę Księcia Jerzego, gdzie liczne instytucje naukowe, z całego świata, pobudowały swoje obserwatoria, do obswerwowania pingwinów również. Wszyscy tam sobie międzynarodowo obserwowali rozwrzeszczaną kolonie, robiąc liczne notatki i spstrzeżenia.
Kłopot był w identyfikacji ptaków, bo osobników tysiące, a wszystkie takie same. Nie bardzo było wiadomo czy wnioski naukowe będą słuszne, czy przypadkiem jednego osobnika nie policzyło sie po kilka razy jako kilka ptaków… Pragmatyczni Amerykanie ruszali obserwować kolonię z puszką farby olejnej w spraju, którą znaczyli poszczególne ptaki. Jeszcze bardziej pragmatyczni Niemcy, z NRD, wbili w grunt kilka palików , połączyli je, przywiezionym z kraju, drutem kolczastym i w ten sposób stworzyli niewielki Konzentracionslagier dla pingwinów, w którym mogli się oddać swej pasji badawczej do woli.
Jeżeli kolega Marek Zwierz twierdzi, że są kraje gdzie administracja wymaga sprawozdawczości wędkarskiej, to ja mu wierzę.
Z wędkarstwem wzajemnie i czasami nierozerwalnie połączonym z jachtem spotkałem się już w początkach swojego żeglowania, kiedy często gęsto piłujac na wiatr, tak by pozbawinym silnika Nefrytem zmieścić sie pomiędzy głowki helskiego portu zrywaliśmy, z kolegami, gesto wokoło czerwonej zarzucone żyłki na grunt do połowu fląder. Falohrony helskie nie miały wówczas tej gwiazdoblokowej podsypki i można było łowić wprost z mola. Z zachodniego, bo południowe było obsadzone przez WOP i tam bez narażania się na serię z kałacha nie wolno było podchodzić. Co innego molo zachodnie, tam panowała wolność łowienia, jak zresztą siadania i spacerowania po głowicy falochronu, także skakania z niego na główkę do Zatoki, co było ulubioną letnią zabawą helskiej młodzieży. Nikt się nikogo nie czepiał, nie żądał żadnych sprawozdań i nie sugerował mandatów. Połowy wędkarskie były czysto hobbistyczne, dla samej przyjemności wędkowania, bo ryby w miasteczku w owych czasach było, z licznych kutrów (w niedzielę, bo w niedzielę ówcześni rybacy nie pracowali, można było po zacumowanych longside kutrach suchą nogą przejść z jednego portowego nabrzeża na drugie) było w bród i za bezcen. Z połowami wędkarskimi „dla chleba” spotkałem się dopiero pod koniec ubiegłego wieku w Kłajpedzie, gdzie podobnie jak w Helu, z głowicy zachodniego falochronu zwieszały się liczne żyłki wędkarskie. Falochron znacznie wyższy, skołtuniony jakimiś kęsami betonowymi bezładnie zsypanymi do wody jako ochrona przed falowaniem, na takich głazach balansujące niepewnie ludzkie figurki i nasz jachcik rodzinny z wiatrem, ze słońcem i falą wpadający pod żaglami na spokojny akwen awentportu. Zerwałem tam przypadkiem i niechcący kilka żyłek na co, w odróżnieniu od Helu, złego słowa nie usłyszałem od milczących postaci, niewielkich bardzo na tle tego olbrzymiego, wyniesionego nad wodę falochronu.
Tam też grupa małoletnich, chyba rybaków, bo łowili ryby w basenie portowym za pomocą wleczonej ręcznie sieci, stała się przyczyną frustracji mojego najmłodszego, ośmioletniego wówczas syna, który generalnie mając łatwość werbalnego kontaktu ze wszystkimi, których w swym dotychczasowym życiu spotkał, pomaszerował śmiało w kierunku grupki półnagich, zajętych połowem, niemal rówieśników. Ponieważ jednak mówił tylko po polsku, a nieubrane dzikusy akurat tylko po rosyjsku, to potraktowali go jak UFO z innego świata co w perspektywie kilkudniowej zmusiło nas do opuszczenia Litwy, bo się dziecku nie podobało do tego stopnia, że odmówił jedzenia nie tylko litewskiego chleba kupionego w supermarkecie, marki LIDL ale też litweskich ryb, kupionych na targu w środku miasta, dokąd trafiały wprost z tego wyniosłego falochronu. Nie wiem jak tam ze sprawozdawczością wędkarską na Litwie, ale nikt nikogo się nie czepiał i niczego nie sprawdzał, w przeciwieństwie do wędkarzy z nabrzeży puckiego porciku, co to normalnie drzemie sobie w cieniu gotyckiej fary i jedyne tam życie to tylko od owych wędkarzy i licznych kontroli ich kontrolujących.
„….Zapisy połowów wędkarskich w urzędowym dzienniku celem przedłożenia organowi właściwej władzy, w niektórych krajach…”
Co kraj to obyczaj, które to obyczaje poznaje się podróżując po owych krajach, ewentualnie pozostając w jednym kraju w międzynarodowym towarzystwie, które rozpoznajemy poprzez ich obyczaje. Najlepiej poznamy te obyczaje w egzotycznym jakimś miejscu – przebywając w zróżnicowanej narodowo grupie badaczy przyrody. W przypadku, który przychodzi mi do głowy, akurat biologów morskich badających, w swoim czasie, zwyczaje nielotów antarktycznych, które w licznych koloniach zamieszkują subantarktyczną wyspę Księcia Jerzego, gdzie liczne instytucje naukowe, z całego świata, pobudowały swoje obserwatoria, do obswerwowania pingwinów również. Wszyscy tam sobie międzynarodowo obserwowali rozwrzeszczaną kolonie, robiąc liczne notatki i spstrzeżenia.
Kłopot był w identyfikacji ptaków, bo osobników tysiące, a wszystkie takie same. Nie bardzo było wiadomo czy wnioski naukowe będą słuszne, czy przypadkiem jednego osobnika nie policzyło sie po kilka razy jako kilka ptaków… Pragmatyczni Amerykanie ruszali obserwować kolonię z puszką farby olejnej w spraju, którą znaczyli poszczególne ptaki. Jeszcze bardziej pragmatyczni Niemcy, z NRD, wbili w grunt kilka palików , połączyli je, przywiezionym z kraju, drutem kolczastym i w ten sposób stworzyli niewielki Konzentracionslagier dla pingwinów, w którym mogli się oddać swej pasji badawczej do woli.
Jeżeli kolega Marek Zwierz twierdzi, że są kraje gdzie administracja wymaga sprawozdawczości wędkarskiej, to ja mu wierzę.
Z wędkarstwem wzajemnie i czasami nierozerwalnie połączonym z jachtem spotkałem się już w początkach swojego żeglowania, kiedy często gęsto piłujac na wiatr, tak by pozbawinym silnika Nefrytem zmieścić sie pomiędzy głowki helskiego portu zrywaliśmy, z kolegami, gesto wokoło czerwonej zarzucone żyłki na grunt do połowu fląder. Falohrony helskie nie miały wówczas tej gwiazdoblokowej podsypki i można było łowić wprost z mola. Z zachodniego, bo południowe było obsadzone przez WOP i tam bez narażania się na serię z kałacha nie wolno było podchodzić. Co innego molo zachodnie, tam panowała wolność łowienia, jak zresztą siadania i spacerowania po głowicy falochronu, także skakania z niego na główkę do Zatoki, co było ulubioną letnią zabawą helskiej młodzieży. Nikt się nikogo nie czepiał, nie żądał żadnych sprawozdań i nie sugerował mandatów. Połowy wędkarskie były czysto hobbistyczne, dla samej przyjemności wędkowania, bo ryby w miasteczku w owych czasach było, z licznych kutrów (w niedzielę, bo w niedzielę ówcześni rybacy nie pracowali, można było po zacumowanych longside kutrach suchą nogą przejść z jednego portowego nabrzeża na drugie) było w bród i za bezcen. Z połowami wędkarskimi „dla chleba” spotkałem się dopiero pod koniec ubiegłego wieku w Kłajpedzie, gdzie podobnie jak w Helu, z głowicy zachodniego falochronu zwieszały się liczne żyłki wędkarskie. Falochron znacznie wyższy, skołtuniony jakimiś kęsami betonowymi bezładnie zsypanymi do wody jako ochrona przed falowaniem, na takich głazach balansujące niepewnie ludzkie figurki i nasz jachcik rodzinny z wiatrem, ze słońcem i falą wpadający pod żaglami na spokojny akwen awentportu. Zerwałem tam przypadkiem i niechcący kilka żyłek na co, w odróżnieniu od Helu, złego słowa nie usłyszałem od milczących postaci, niewielkich bardzo na tle tego olbrzymiego, wyniesionego nad wodę falochronu.
Tam też grupa małoletnich, chyba rybaków, bo łowili ryby w basenie portowym za pomocą wleczonej ręcznie sieci, stała się przyczyną frustracji mojego najmłodszego, ośmioletniego wówczas syna, który generalnie mając łatwość werbalnego kontaktu ze wszystkimi, których w swym dotychczasowym życiu spotkał, pomaszerował śmiało w kierunku grupki półnagich, zajętych połowem, niemal rówieśników. Ponieważ jednak mówił tylko po polsku, a nieubrane dzikusy akurat tylko po rosyjsku, to potraktowali go jak UFO z innego świata co w perspektywie kilkudniowej zmusiło nas do opuszczenia Litwy, bo się dziecku nie podobało do tego stopnia, że odmówił jedzenia nie tylko litewskiego chleba kupionego w supermarkecie, marki LIDL ale też litweskich ryb, kupionych na targu w środku miasta, dokąd trafiały wprost z tego wyniosłego falochronu. Nie wiem jak tam ze sprawozdawczością wędkarską na Litwie, ale nikt nikogo się nie czepiał i niczego nie sprawdzał, w przeciwieństwie do wędkarzy z nabrzeży puckiego porciku, co to normalnie drzemie sobie w cieniu gotyckiej fary i jedyne tam życie to tylko od owych wędkarzy i licznych kontroli ich kontrolujących.
Przygotowując ELTANINa do podróży polarnych spędzałem w porcie dużo czasu i kątem oka widziałem, a to patrol Straży Granicznej, z psem, sprawdzający dowody osobiste poławiających na granicy Unii Europejskiej hobbistów, a to olbrzymią terenówkę Wydziału Rybołówstwa Urzędu Morskiego w Gdyni, a to biało niebieski radiowóz policyjny z funkcjonariuszami sprawdzającymi… Tłumy, bez których normalnie by nudno było, aż trudno uwierzyć, że żadnej obowiązkowej sprawozdawczości wędkarskiej jeszcze u nas nie ma. Bo to do celów naukowych, na przykład, się może przydać.
.
Pamiętam kiedyś w Zatoce Króla Jerzego dryfowaliśmy statkiem badawczym, pośród licznego złomu lodowego pod ołowianym niebem północy, w celach badawczych pod kątem zjawisk fizycznych zachodzących nieustannie, a tajemniczo w zimnych czeluściach Północnego Atlantyku, kiedy raptem wędkarski połów hobbystyczny dał efekt niesamowity w postaci czterech olbrzymich dorszy uczepionych czterech haczyków doczepionych do jednej żyłki. Jakby prąd elektryczny przebiegł raptem przez naukowy żaglowiec, kto żyw rzucił się do wędziska i w krótkim czasie pokład się zasrebrzył od dziesiątków dogorywajacych ryb. Wszelka hierarchia naukowa i okrętowa poszła się paść, dobrze, że oficer wachtowy się oparł, bo kto wie dokąd byśmy zadryfowali, ho, ho. Mechanik okrętowy z elektrykiem zawiązali spółkę. Mechanik łowił i wyciągał ryby z wody, elektryk za pomocą izolowanych kombinerek wyciągał haczyk z rybiego pyska, chwytał dorsza za ogon i walił łbem o stalowy pokład celem ogłuszenia, doktorantka Pamela biegała z dziobu na rufę i z rufy na dziób z trzymetrowym kaszorkiem, nieco przygniatającym jej filigranową postać, w ręce a główny spec badawczy martwił się co też teraz poczną te cztery złączone jedną żyłką dorsze, które mu się przed chwilą, bo Pamela nie dobiegła, urwały i odpłynęły w ciemną toń…
Rada w radę, bo dorsze nigdy przecież, według naukowych ustaleń, nie wchodziły tak głęboko w fiordy, a już zwłaszcza w fiordy tak dalekiej północy, że dalsza już być nie może i gdzie flora podmorska jest tak uboga, że nie daje żyć żadnaj faunie, ot zagadka naukowa godna sprawdzenia poprzez doświadczenie naukowe. Główny badacz hobbysta wymógł na kierownictwie naukowym by w rozpisany na minuty program naukowy wcisnąć jeszcze eksperymentalny połów badawczy w Istfiordzie celem stwierdzenia czy rybi eksodus jest powszechny czy tylko lokalnie ograniczony. Dla dobra nauki, kierownictwo się zgodziło wyznaczając jednak ścisły limit czasowy, że tylko „po drodze”. Ponieważ „po drodze” wypadło o trzeciej nad ranem w związku z tym pole eksperymentu naukowego miało pozostać puste, bo oprócz dwu wachtowych, którzy musieli być z obowiązku, nikogo innego nie udało się na tak wczesno ranny połow namówić. Dostałem od kapitana, na zmianę wachty o północy, polecenie by zaktotwiczyć w miejscu dogodnym i w czasie właściwym obudzić głównego badacza, mieliśmy badać według jego wskazówek. W tak zwanym międzyczasie rozwiało sie dosyć zdecydowanie, jednak równie zdecydowanie zakotwiczyłem na stu metrach głębokości rzucając żelazko na sam czubek podwodnej góry otoczonej głębiną chociaż na rzut kamieniem prawie nieodległą od brzegu typowo dla tych okolic wyniesionego pionową skałą wprost z morza na sześćset metrów w górę.
Niewidoczne teraz bo zaowalowane szaroburą chmurą na pułapie dwustu, mniej więcej, metrów. Zaczęło właśnie padać a wybudowana fala do tego stopnia kołysała, było nie było, trzystutonowym żaglowcem, że wędkarz celem połowu i swobodnego manewrowania oboma ramionami musiał być kurczowo trzymany w pasie, za wododporny płaszcz, przez swojego wiernego drucha, również badacza i równie zapalonego poławiacza ryb, który jednak, w celu utrzymania się ich obu na pokładzie statku, musiał zrezygnować ze swego ulubionego zajecia.
Po kwadransie było po wszystkim, dorszy w Istfiordzie naukowo nie stwierdzono, do wyciągnięcia kotwicy musiałem obudzić dodatkowego marynarza, który z pomocą poręcznego łoma musiał ułożyć w komorze kotwicznej trzysta metrów, na koncu ubłoconego łańcucha, na dokładkę w łapach kotwicy ze stumetrowej głębi wyciagnęlismy na powierzchnię kilku tonowy głaz, który musiał tam spokojnie sobie spoczywać na dnie od czasu ostatniego zlodowacenia, do czasu kiedy go wyciągnęliśmy i potem ponownie zatopiliśmy kilka godzin i trzydzieści kilka mil dalej. Ale to zupełnie inna historia, chociaż bezprzecznie z badaniem biologicznym morza jak najbardziej związana.
Cała przygoda dowodem na to, że naukowcy morsko biologiczni mogą się mylić. To tak samo jak z wielorybami. „Nie ma już wielorybich stad”, to prawda naukowa i potoczna zarazem. Wielorybnicy mówią co innego i działko na wieloryby można dzisiaj zobaczyć już nie tylko w muzeum. Kiedyśmy, z dzieckiem, pod sam koniec ubiegłorocznego już sierpnia, kierując się na południe opuszczali Istfiord na Szpicbergenie, to pożegnał on nas pierwszym tego kończącego się lata zachodem słońca i towarzystwem olbrzymiego, większego od ELTANINa humbaka, który niczym olbrzymi delfin szedł kilkuwęzłową prędkością nam przed dziobem wyginając swe czarne cielsko zwinnym ruchem na sposób wszystkich waleni. I tak śmy sobie razem płynęli po płyciźnie Istfiordradio z przykrytą czapką chmur Ziemią Księcia Karola po prawej ręce, czarną lecz skąpaną w krwawym świetle zachodu i zielonym porostami, bo bliżej, południowego brzegu, widocznego do Bellsundu, po lewej.
Wieloryby
.
Widziałem morze pełne wielorybów. Od horyzontu po horyzont, stado, które przepływało koło burty przez kilka godzin, na wyciągnięcie ręki, na twarz mokrą od wydmuchów, na setki osobników. Daleko w morzu. Daleko od ekologów i publiczności.
Tuż po wyjściu z Tromso, w kierunku na południe, jest sobie przewężenie norweskiego fiordu, zakręt i wyspa, prawie bezludna, kilka domków na prawym, patrząc na południe, brzegu i prąd pływowy, który może osiągnąć znaczną prędkość. Na osłonietej od wiatru wodzie fiordu prąd widać w postaci wygładzeń drobniutkiej fali, smugi białej piany na niebieskiej tafli wody, bo tym razem wszystko działo się w dzień. Szliśmy za jesienią, połowa września, lasy porastające strome brzegi mienią się wszystkimi odcieniami brązów i żółci, atmosfera przejrzysta, chociaż dalej już przyćmiona jesienną mgiełką, słońce ostre i jaskrawe bo samo południe, kilka godzin po opuszczeniu gościnnego portu, gdzie staliśmy prawie przez tydzień. Cisza taka w przyrodzie tylko ta gładka, tu i ówdzie woda, tylko ta smuga piany powyginana niczym wąż jakiś przedpotopowy. Lejek, z początku, szeroki tego przejścia, troszkę więcej niż normalnie obrotów by utrzymać te powrotne cztery średnio węzły. Płyniemy, słoneczko przygrzewa woda niebieska jakby namalowana akwarelą, bliskie brzegi porośnięte mieszanym lasem, gdzie swierki zielone jeszcze a liście już kolorowe bardzo. Tylko prędkość jakoś tak coraz mniejsza, autopilot warczy serwomotorem,m coraz dłużej, coraz głośniej, im mniej węzełków na wyświetlaczu GPSa tym bardziej jakoś nerwowo. Siły natury sprzyjają i wiatr mamy w plecy. Odkręcam ze sztagu genuę i biały, olbrzymi żagiel zasłania już świat cały, po jednej burcie, do przodu. Troszkę się posuwamy, ale wolniutko wolniutko i coraz bliżej najwęższego odcinka teraz już powoli dosłownie i dla naszego jachtu ciasnego przejścia.
Wiatr wydyma żagiel ale niewiele pomaga. Trochę się boję o przekładnię redukcyjną pomiędzy sprzegłem, a wałem śruby, bo przysporzyła nam już ona i wcześniej kłopotów i lepiej jej nie obciążać zanadto. Mimo wszystko przestawiam obroty na wyższe, dziecko podejrzliwie śledzi moje poczynania, ale nic nie mówi. Z prędkością poniżej jednego węzła podchodzimy do przewężenia, blisko prawego brzegu z malowniczymi zabudowaniami gospodarskimi na stromej skarpie. Naraz tworzy się coś dziwnego. Krąg dzikich kaczek nautykanych też osobnikami hodowlanymi korzystając z przeciwprądu na płyciźnie krąży sobie bezczelnie koło ELTANINa. Kiedy przechodzą wzdłuż prawej burty niemal unieruchomionego, mimo wyjącego silnika, normalnie przy takich obrotach nas napędzajacego na sześć, przynajmniej, węzłów, patrzą mi głęboko w oczy i mówią po kolei KWA, KWA KWA następna i wydaje się, że gdyby miały to uchyliłyby kapelusza. Bez wysiłku żadnego sobie krążą tam i z powrotem jak na jakiej gigantycznej karuzeli jawnie sobie kpiąc z naszych mechanicznych wysiłków. Tymczasem temperatura cieczy chłodzącej rośnie, a ciśnienie oleju spada; typowy objaw na chwilę przed zatarciem. Chcę być taki mądry jak kaczki, ale one mają kilka centymetrów zanurzenia, a my trochę więcej, nic sobie nie robią z tuż przybrzeżnych bulgotów i zawirować, a my musimy uważać. To znaczy, ja uważam, a dziecko się sobie wygrzewa na dziobowym pokładzie, bladą facjate wystawiając do słońca tam gdzie go żagiel nie zasłania. Ubraz mocno statyczny, chociaż genua wydęta, obroty najwyższe z możliwych i tylko te ruchome kaczki w nieruchomym krajobrazie…KWA KWA.
Kosztowało mnie to nerwów kiedy w końcu, bez żadnych zewnętrznych objawów łódka ruszyła galopem do przodu, wyprzedzając wiatr, tak, że się genua zaczęła łopotać, ni z gruszki ni z pietruszki. Pojechaliśmy jeszcze kawałek i kiedy słońce ewidentnie zaczęło chowac się za góry uznałem, że dosyć nerwów na teraz i zakotwiczymy na noc, bo Bóg raczy wiedzieć jakie tam jeszcze prądy na nas czekają. Wysp, wysepek, zatok większych i mniejszych w tych północnych fiordach wielki dostatek. Jedyne co limituje postój to głębokość, którą trzeba utrafić na dziesięć do piętnastu metrów najwyżej, żeby sie potem zbytnio z łańcuchem nie szarpać. Zmrok już zapadał, kiedy na gładkiej wodzie podeszliśmy, celem nocnego odpoczynku, do płytkiej zatoczki w pobliżu kilku wysepek z małym jakimś miasteczkiem, czy wioską, za nimi. Radek, jak zwykle, na dziób do kotwicy, ja na manetkach, ale manewr żadny, ani wiatru, ani prądu, woda jak lustro i tylko na ekran echosondy trzeba uważać by go skolerować z elektroniczną mapą, która na monitorze wyświetlana pokazuje zary pobliskiej wysepki. Motor na wstecz, by się powoli zatrzymać, żelazko w wodę, macham reką, że już, chałas łańcucha o blachę kluzy przez chwilę, odstawiam motor i… cisza niesamowita wokół. Od zachodu blade niebo podbite czerwienią słońca schowanego już poniżej horyzontu niewidocznego oczywiście wśród delikatnie na szczytach przysypanych śniegiem gór tworzących nam tutaj brzeg z czterech stron świata na kawałku nieruchomej wody. Od wschodu czerń nocy przetykana tu i ówdzie pierwszymi gwiazdami.
Widziałem morze pełne wielorybów. Od horyzontu po horyzont, stado, które przepływało koło burty przez kilka godzin, na wyciągnięcie ręki, na twarz mokrą od wydmuchów, na setki osobników. Daleko w morzu. Daleko od ekologów i publiczności.
Tuż po wyjściu z Tromso, w kierunku na południe, jest sobie przewężenie norweskiego fiordu, zakręt i wyspa, prawie bezludna, kilka domków na prawym, patrząc na południe, brzegu i prąd pływowy, który może osiągnąć znaczną prędkość. Na osłonietej od wiatru wodzie fiordu prąd widać w postaci wygładzeń drobniutkiej fali, smugi białej piany na niebieskiej tafli wody, bo tym razem wszystko działo się w dzień. Szliśmy za jesienią, połowa września, lasy porastające strome brzegi mienią się wszystkimi odcieniami brązów i żółci, atmosfera przejrzysta, chociaż dalej już przyćmiona jesienną mgiełką, słońce ostre i jaskrawe bo samo południe, kilka godzin po opuszczeniu gościnnego portu, gdzie staliśmy prawie przez tydzień. Cisza taka w przyrodzie tylko ta gładka, tu i ówdzie woda, tylko ta smuga piany powyginana niczym wąż jakiś przedpotopowy. Lejek, z początku, szeroki tego przejścia, troszkę więcej niż normalnie obrotów by utrzymać te powrotne cztery średnio węzły. Płyniemy, słoneczko przygrzewa woda niebieska jakby namalowana akwarelą, bliskie brzegi porośnięte mieszanym lasem, gdzie swierki zielone jeszcze a liście już kolorowe bardzo. Tylko prędkość jakoś tak coraz mniejsza, autopilot warczy serwomotorem,m coraz dłużej, coraz głośniej, im mniej węzełków na wyświetlaczu GPSa tym bardziej jakoś nerwowo. Siły natury sprzyjają i wiatr mamy w plecy. Odkręcam ze sztagu genuę i biały, olbrzymi żagiel zasłania już świat cały, po jednej burcie, do przodu. Troszkę się posuwamy, ale wolniutko wolniutko i coraz bliżej najwęższego odcinka teraz już powoli dosłownie i dla naszego jachtu ciasnego przejścia.
Wiatr wydyma żagiel ale niewiele pomaga. Trochę się boję o przekładnię redukcyjną pomiędzy sprzegłem, a wałem śruby, bo przysporzyła nam już ona i wcześniej kłopotów i lepiej jej nie obciążać zanadto. Mimo wszystko przestawiam obroty na wyższe, dziecko podejrzliwie śledzi moje poczynania, ale nic nie mówi. Z prędkością poniżej jednego węzła podchodzimy do przewężenia, blisko prawego brzegu z malowniczymi zabudowaniami gospodarskimi na stromej skarpie. Naraz tworzy się coś dziwnego. Krąg dzikich kaczek nautykanych też osobnikami hodowlanymi korzystając z przeciwprądu na płyciźnie krąży sobie bezczelnie koło ELTANINa. Kiedy przechodzą wzdłuż prawej burty niemal unieruchomionego, mimo wyjącego silnika, normalnie przy takich obrotach nas napędzajacego na sześć, przynajmniej, węzłów, patrzą mi głęboko w oczy i mówią po kolei KWA, KWA KWA następna i wydaje się, że gdyby miały to uchyliłyby kapelusza. Bez wysiłku żadnego sobie krążą tam i z powrotem jak na jakiej gigantycznej karuzeli jawnie sobie kpiąc z naszych mechanicznych wysiłków. Tymczasem temperatura cieczy chłodzącej rośnie, a ciśnienie oleju spada; typowy objaw na chwilę przed zatarciem. Chcę być taki mądry jak kaczki, ale one mają kilka centymetrów zanurzenia, a my trochę więcej, nic sobie nie robią z tuż przybrzeżnych bulgotów i zawirować, a my musimy uważać. To znaczy, ja uważam, a dziecko się sobie wygrzewa na dziobowym pokładzie, bladą facjate wystawiając do słońca tam gdzie go żagiel nie zasłania. Ubraz mocno statyczny, chociaż genua wydęta, obroty najwyższe z możliwych i tylko te ruchome kaczki w nieruchomym krajobrazie…KWA KWA.
Kosztowało mnie to nerwów kiedy w końcu, bez żadnych zewnętrznych objawów łódka ruszyła galopem do przodu, wyprzedzając wiatr, tak, że się genua zaczęła łopotać, ni z gruszki ni z pietruszki. Pojechaliśmy jeszcze kawałek i kiedy słońce ewidentnie zaczęło chowac się za góry uznałem, że dosyć nerwów na teraz i zakotwiczymy na noc, bo Bóg raczy wiedzieć jakie tam jeszcze prądy na nas czekają. Wysp, wysepek, zatok większych i mniejszych w tych północnych fiordach wielki dostatek. Jedyne co limituje postój to głębokość, którą trzeba utrafić na dziesięć do piętnastu metrów najwyżej, żeby sie potem zbytnio z łańcuchem nie szarpać. Zmrok już zapadał, kiedy na gładkiej wodzie podeszliśmy, celem nocnego odpoczynku, do płytkiej zatoczki w pobliżu kilku wysepek z małym jakimś miasteczkiem, czy wioską, za nimi. Radek, jak zwykle, na dziób do kotwicy, ja na manetkach, ale manewr żadny, ani wiatru, ani prądu, woda jak lustro i tylko na ekran echosondy trzeba uważać by go skolerować z elektroniczną mapą, która na monitorze wyświetlana pokazuje zary pobliskiej wysepki. Motor na wstecz, by się powoli zatrzymać, żelazko w wodę, macham reką, że już, chałas łańcucha o blachę kluzy przez chwilę, odstawiam motor i… cisza niesamowita wokół. Od zachodu blade niebo podbite czerwienią słońca schowanego już poniżej horyzontu niewidocznego oczywiście wśród delikatnie na szczytach przysypanych śniegiem gór tworzących nam tutaj brzeg z czterech stron świata na kawałku nieruchomej wody. Od wschodu czerń nocy przetykana tu i ówdzie pierwszymi gwiazdami.
działko wielorybnicze
.
Raptem woda zaczyna drgać. Jakby deszcz padał, jakby tysięczne krople uderzały od góry w płaską powierzchnię. Ale żadnego deszczu nie ma i być z jasnego nieba nie może.
– Tata, ryby.
Myśl ta w ciszy dookólnej spadła na nas gromem i dziecko już po chwili nurkowało w forpiku przewalając tam zapasy rozmaite w poszukiwaniu zasztauowanej, w Pucku jeszcze, cztery miesiące temu, wędki, której jakoś wcześniej nie było okazji użyć. Wędki i skaładanego kaszorka, co to jak nic mi doktor Pamelę nagle przypomniał. Radek zamachnął sie spiningiem, ale z braku wprawy i umiejętności haczyk z ciężarkiem zamiast do przodu poleciał do tyłu, zamiast na prawą burtę to na lewą, do tego jeszcze zaplątując żyłkę w bosak na wancie umieszczony i zwisające szoty zrolowanej na sztagu genui.
Ojciec westchnął znacząco, co w ciszy wieczoru zabrzmiało dramatycznie, a dziecko bez słowa, za to ze stukotem odłożonej na pokład wędki zabrało się za odplątywanie żyłki. Naraz jedno pociągnięcie, drugie… Ciemność zrobiła się większa, blasku dnia nie pozostało już prawie wcale za to na nieboskłon od północy na południe wypełzła bladozielona smuga polarnej zorzy, w której frenetycznym blasku z czarnej wody ukazała się u burty WIELKA RYBA. Kaszorek składany, aluminiowy, jak znalazł się przydał, wyciągnęliśmy potwora na pokład i, wzorem elektryka, niewiele sie namyslając, łbem walnęliśmy o blaszany pokład.
Wraz z głuchym odgłosem natychmiast kapitana opadła refleksja, że oto jesteśmy w obcym kraju, złowiliśmy obcoplemienną rybę, a są przecież kraje, jak powiadają mędrcy, gdzie się stystyki wędkowania odpowiednie władzy przedstawia, a są jeszcze inne, gdzie jakieś karty wędkarskie, zezwolenia, pozwolenia, Bóg wie co jeszcze, no mandaty na pewno.
– Nie ma się co, synu, zastanawiać, musimy rybę przerobić na smażone filety, zanim się tutaj nam jakaś władza z miarką i bloczkiem mandatowym, pod tym kapitalnym niebem północy, pojawi.
Raptem woda zaczyna drgać. Jakby deszcz padał, jakby tysięczne krople uderzały od góry w płaską powierzchnię. Ale żadnego deszczu nie ma i być z jasnego nieba nie może.
– Tata, ryby.
Myśl ta w ciszy dookólnej spadła na nas gromem i dziecko już po chwili nurkowało w forpiku przewalając tam zapasy rozmaite w poszukiwaniu zasztauowanej, w Pucku jeszcze, cztery miesiące temu, wędki, której jakoś wcześniej nie było okazji użyć. Wędki i skaładanego kaszorka, co to jak nic mi doktor Pamelę nagle przypomniał. Radek zamachnął sie spiningiem, ale z braku wprawy i umiejętności haczyk z ciężarkiem zamiast do przodu poleciał do tyłu, zamiast na prawą burtę to na lewą, do tego jeszcze zaplątując żyłkę w bosak na wancie umieszczony i zwisające szoty zrolowanej na sztagu genui.
Ojciec westchnął znacząco, co w ciszy wieczoru zabrzmiało dramatycznie, a dziecko bez słowa, za to ze stukotem odłożonej na pokład wędki zabrało się za odplątywanie żyłki. Naraz jedno pociągnięcie, drugie… Ciemność zrobiła się większa, blasku dnia nie pozostało już prawie wcale za to na nieboskłon od północy na południe wypełzła bladozielona smuga polarnej zorzy, w której frenetycznym blasku z czarnej wody ukazała się u burty WIELKA RYBA. Kaszorek składany, aluminiowy, jak znalazł się przydał, wyciągnęliśmy potwora na pokład i, wzorem elektryka, niewiele sie namyslając, łbem walnęliśmy o blaszany pokład.
Wraz z głuchym odgłosem natychmiast kapitana opadła refleksja, że oto jesteśmy w obcym kraju, złowiliśmy obcoplemienną rybę, a są przecież kraje, jak powiadają mędrcy, gdzie się stystyki wędkowania odpowiednie władzy przedstawia, a są jeszcze inne, gdzie jakieś karty wędkarskie, zezwolenia, pozwolenia, Bóg wie co jeszcze, no mandaty na pewno.
– Nie ma się co, synu, zastanawiać, musimy rybę przerobić na smażone filety, zanim się tutaj nam jakaś władza z miarką i bloczkiem mandatowym, pod tym kapitalnym niebem północy, pojawi.
Zatem przy pomocy kupionego w Longyearbyen noża, nie wiedzieć czemu w norweskim sklepie nazywanym szwedzkim, zgrabnie odcięliśmy łeb dorszowy i wypatroszyliśmy bestię wykonując wszystko według podpatrzonych wcześniej, na statku badawczym, ruchów i cięć badaczy. Flaki wyrzuciliśmy za burtę, sądząc po natychmiastowej podpowierzchniowej kotłowaninie, nie zdążyły dotrzeć do dna, a całą resztę usmażyłem na patelni uprzednio obtoczywszy w mące i bułce tartej specjalnie na taką przewidywaną okoliczność zabraną jeszcze z kraju. W pół godziny nie było śladu po naszej zbrodni przyrodniczej, popijaliśmy herbatę na deck’u wpatrzeni w pulsujące bezgłośnie światło aurora borealis. Później jeszcze z latarką LEDową starannie przepatrzyłem zakamarki pokładu, czy jakaś zdradziecka część patroszonej ryby się tam nie ostała by stanowić dowód wtedy kiedy nas już odpowiednie służby ochrony przyrody złapią i prawnie będą, jak to niektórzy mają u nas zamiar, patroszyć po kawałku.
Przez następne dni się nie zatrzymywaliśmy. Goniła nas jesień, goniła nas noc, która w ciągu trzech tygodni urosła od zera do dwunastu godzin czarnej jak smoła ciemności. Wyżej na północy z blaskiem, czasami, delikatnym polarnej poświaty, im bardziej na południe tym bardziej ciemnej, deszczowej i ponurej. Po kilku dobach takiej żeglugi, we dwuch tylko na czternastometrowym jachcie, często w nocnych przejściach jaiś niesamowitych, jak w Rorvik na przykład gdzie silne prądy, dobrze, że sprzyjające, ciskały naszą łódeczkę w ciemności od brzegu do brzegu, pod mostem, który tak oświetlony lampami ulicznymi, że z jednej strony widoczny, z czarną czeluścią nie wiadomo czego po drugiej nieoświetlonej stronie, mokrej kapuśniaczkiej i niewiadomej, bo światła nawigacyjnego, które na mapie, tam nie było żadnego. Można tak jechać czas jakiś, ale z dzieckiem? Kiedy dziecko mówi, że jechało po nocy osiem węzłów z prądem pomiędzy jakimiś szkierami wąskimi, a ja w tym czasie smacznie sobie spałem śniąc o niebieskich migdałach… Przychodzi moment kiedy trzeba się zatrzymać. Czy na kotwicy w zatoczce jakiejś, czy w którymś z licznych po drodze portów i porcików…
Przez następne dni się nie zatrzymywaliśmy. Goniła nas jesień, goniła nas noc, która w ciągu trzech tygodni urosła od zera do dwunastu godzin czarnej jak smoła ciemności. Wyżej na północy z blaskiem, czasami, delikatnym polarnej poświaty, im bardziej na południe tym bardziej ciemnej, deszczowej i ponurej. Po kilku dobach takiej żeglugi, we dwuch tylko na czternastometrowym jachcie, często w nocnych przejściach jaiś niesamowitych, jak w Rorvik na przykład gdzie silne prądy, dobrze, że sprzyjające, ciskały naszą łódeczkę w ciemności od brzegu do brzegu, pod mostem, który tak oświetlony lampami ulicznymi, że z jednej strony widoczny, z czarną czeluścią nie wiadomo czego po drugiej nieoświetlonej stronie, mokrej kapuśniaczkiej i niewiadomej, bo światła nawigacyjnego, które na mapie, tam nie było żadnego. Można tak jechać czas jakiś, ale z dzieckiem? Kiedy dziecko mówi, że jechało po nocy osiem węzłów z prądem pomiędzy jakimiś szkierami wąskimi, a ja w tym czasie smacznie sobie spałem śniąc o niebieskich migdałach… Przychodzi moment kiedy trzeba się zatrzymać. Czy na kotwicy w zatoczce jakiejś, czy w którymś z licznych po drodze portów i porcików…
dziecko bawi się nożem
.
Przystanęliśmy w jakiejś wiosce, w porcie samoobsługowym, gdzie nikogo nie ma, opłatę wrzuca się do skrzynki zamkniętej na kłódke i samemu sobie się wypisuje pokwitowanie. W takim to porciku, gdzie na jedną noc śmy przycupnęli, w domku prysznicowym, sieni takiej klubowej leżały liczne ulotki, w licznych językach w tym jedna taka po polsku.
– Drogi turysto, cieszymy się, że do nas przyjechałeś, świetną formą wypoczynku w Norwegii jest połów ryb na wędkę. Wielkość ochronna dorsza na Bałtyku wynosi tyle…, na Morzu Północnym do Allesundu, tyle, na Morzu Norweskim powyżej Allesundu, tyle. Jeżeli złowisz rybę mniejszego rozmiaru to wypuść ją z powrotem do morza, jeżeli wyglada na to, że ryba nie przeżyje, możesz ją zatrzymać. W Norwegii by łowić ryby na wędkę nie trzeba żadnego zezwolenia, możesz wywieźć z Norwegii dziesięc kilogramów oprawionej ryby, możesz spożyć na miejscu tyle ile chcesz. Życzymy przyjemnego pobytu, Norwegia jest piekna o każdej porze roku.
Kamień spadł mi z serca, wyrzuty sumienia odeszły w niebyt i następnego dnia z lekkim sercem, wrzuciwszy oczywiście uprzednio do skrzyneczki właściwą opłatę, udałem się, z dzieckiem, w dalszą drogę.
Do kraju.
Przystanęliśmy w jakiejś wiosce, w porcie samoobsługowym, gdzie nikogo nie ma, opłatę wrzuca się do skrzynki zamkniętej na kłódke i samemu sobie się wypisuje pokwitowanie. W takim to porciku, gdzie na jedną noc śmy przycupnęli, w domku prysznicowym, sieni takiej klubowej leżały liczne ulotki, w licznych językach w tym jedna taka po polsku.
– Drogi turysto, cieszymy się, że do nas przyjechałeś, świetną formą wypoczynku w Norwegii jest połów ryb na wędkę. Wielkość ochronna dorsza na Bałtyku wynosi tyle…, na Morzu Północnym do Allesundu, tyle, na Morzu Norweskim powyżej Allesundu, tyle. Jeżeli złowisz rybę mniejszego rozmiaru to wypuść ją z powrotem do morza, jeżeli wyglada na to, że ryba nie przeżyje, możesz ją zatrzymać. W Norwegii by łowić ryby na wędkę nie trzeba żadnego zezwolenia, możesz wywieźć z Norwegii dziesięc kilogramów oprawionej ryby, możesz spożyć na miejscu tyle ile chcesz. Życzymy przyjemnego pobytu, Norwegia jest piekna o każdej porze roku.
Kamień spadł mi z serca, wyrzuty sumienia odeszły w niebyt i następnego dnia z lekkim sercem, wrzuciwszy oczywiście uprzednio do skrzyneczki właściwą opłatę, udałem się, z dzieckiem, w dalszą drogę.
Do kraju.
Jarosław Czyszek, kapitan jachtowy
wszystkie zdjęcia moje.
Puck, styczeń 2014
Za zgodą: www.kulinski.navsim.pl
Komentarze
Sign in
Witamy! Zaloguj się na swoje konto
Forgot your password? Get help
Password recovery
Odzyskaj swoje hasło
Hasło zostanie wysłane e-mailem.