„Ludzie dokonujący wielkich czynów są często nudni. Trzeba ich trochę podkoloryzować. Sprawić by byli atrakcyjni”.
Rok 1968. W Europie Zachodniej trwa epoka dzieci kwiatów, oraz pierwszego lotu człowieka na księżyc. W głowach ludzi, zainteresowanych żeglarstwem, tematem nr 1 jest zakończony właśnie samotny rejs dookoła świata Francisa Chichestera na „Gipsy Moth IV”. Szlachecki tytuł nadany za ten wyczyn przez królową Anglii Sir Francisowi oraz olbrzymie zainteresowanie mediów szybko rozbudziły wyobraźnię i postawiły pytanie – „Co teraz?”. Co jeszcze można bardziej, więcej, dalej i szybciej osiągnąć w żeglarstwie?
Pytania tego rodzaju stawiali sobie prawie wszyscy, a odpowiedź znalazła redakcja Sunday Times. Wymyśliła i ogłosiła regaty samotników dookoła świata. Najtrudniejsze bo bez zatrzymywania się po drodze i możliwości uzyskiwania pomocy z zewnątrz. Nagroda najszybszego non-stop i 5 tys. funtów zadziałała. Zgłosiło się dziewięciu śmiałków. Trudno z dzisiejszej perspektywy określić ich wszystkich wspólnym mianem „doświadczonych żeglarzy”, jednak wszyscy mieli odwagę i postanowili wziąć udział w regatach, nazwanych przez organizatorów Golden Globe. Rozreklamowane przez media, jako najcięższe na świecie regaty samotnych żeglarzy, przyciągnęły tysiące widzów i obserwatorów, śledzących przygotowania, jachty, starty oraz nadawane, z trasy wyścigu, komunikaty.
Bohaterami filmów zwykle są zwycięzcy. Ci, którzy przełamując wszelkie bariery, pokonując rzucane pod nogi kłody, nie zwracając uwagi na wieszczów mówiących o braku szans, nie patrząc na innych, robią swoje i w końcu zwyciężają. Zdobywają laury, nagrody, wieńce, sławę. Zyskują szacunek i uznanie. Takie filmy zazwyczaj ogląda się z wielkim przejęciem, trzyma kciuki, zaciska zęby, kibicuje. Czy ten człowiek da jeszcze radę pokonać ostatnią przeszkodę, czy nikt go nie zatrzyma, czy zdąży przed innymi, czy wytrzyma psychicznie? Na końcu zwykle jest happy-end, a w tle powiewa amerykańska flaga.
Film „Na głęboką wodę” ma trzech bohaterów, a może nawet i czterech.
Pierwszym jest oczywiście Robin Knox-Johnston, ponieważ wygrał regaty na jachcie „Suhaili” i otrzymał tytuł szlachecki od królowej Anglii. Wygrał, bo przypłynął najszybciej, wygrał też, bo jako jedyny ze startujących, przypłynął na metę i ukończył wyścig.
Drugim, ale równie ciekawym, bo sam zrezygnował z zostania bohaterem, jest Francuz Bernard Moitessier – poeta, filozof, miłośnik nieskrępowanej niczym wolności i podróży, który po ominięciu najgroźniejszych przylądków po prostu zawrócił z trasy na metę. Stwierdził, że powrót w świetle fleszy aparatów, reflektorów i kamer nie jest jego marzeniem i popłynął na wyspy południowe Pacyfiku, nie zamykając, tym samym, wokółziemskiej pętli, wymaganej regulaminem regat.
Trzecim, – tym, któremu film jest poświęcony w głównej mierze, jest Donald Crowhourst – Anglik, pochodzący z zamożnej rodziny kolonialnej, uzdolniony matematyk, nieudolny przedsiębiorca, marzyciel i fantasta. Niedzielny żeglarz, który wierzy, że dzięki wygranej w regatach odmieni los. Swoje przekonanie o sukcesie w regatach potrafi przekuć w zaufanie sponsorów, mediów, rodziny i znajomych. Buduje prototypowy jacht, którym nie potrafi żeglować i owym niedokończonym jachtem staje do wyścigu w ostatnim, wg regulaminu, możliwym dniu startu. Związany umowami sponsorskimi, musi wystartować i wygrać. Wypływa na ocean, którego nie zna, którego się fizycznie wręcz boi. A mimo to wciąż robi dobrą minę do złej gry…
„Traktował to jako przygodę. W pewnym stopniu chodziło też o sławę. Nie bał się ryzyka, ale kiedy człowiek zostaje całkiem sam, ocean staje się jego całym wszechświatem. Ocean jest obojętny, cały czas czeka, wystarczy jedno potknięcie. Wyobraźnia staje się niebezpieczna. Zapomina się o bohaterskich przygodach na morzu. Zostaje tylko samotność”.
Regaty Golden Globe wystartowały około 50 lat temu. Nie była to już epoka odkryć geograficznych Kolumba, Magellana, Cooka, czy La Perousa, gdy dzielne załogi wypływały i do momentu powrotu nikt o nich nie słyszał. Jeśli udało się, że w ogóle wracały – to w glorii i chwale. Trudno uwierzyć, ale w XX wieku, w roku 1968, w trakcie tych regat, wszystko wyglądało niemal tak samo. W przypadku, gdy żeglarz nie nadawał sygnałów radiowych to nikt nie wiedział, gdzie on jest i co się z nim dzieje. Crowhourst, świadom swych słabości, wie, że nie opłynie świata, wie, że nie wygra, wie, że nie może wrócić przegrany… Fałszuje swój obraz, stwarza siebie innego, doskonalszego, i co najdziwniejsze – wszyscy wydają się mu wierzyć i ulegają tym pozorom. Dopingują, pomagają, wierzą, że jest „czarnym koniem” tego wyścigu. A potem jest już tylko gorzej….
Czwartym bohaterem tego filmu są media. Co prawda jest to epoka regat, jeszcze bez reklam sponsorów na żaglach i kadłubach, ale już epoka, gdy media potrafią kreować bohaterów i wydarzenia. Dziennikarze, śledzący przygotowania do wyścigu, wiedzieli, że Crowhourst nie jest gotowy, oraz że jego jacht nie nadaje się do takiej drogi, ale jednocześnie kreowali go jako „czarnego konia” regat. Więcej emocji, zainteresowania, sprzedaży…
„Ludzie dokonujący wielkich czynów są często nudni. Trzeba ich trochę podkoloryzować. Sprawić by byli atrakcyjni” – tak mówi w filmie o swoim „czarnym koniu” agent prasowy Crowhoursta. Przed startem rozpala wyobraźnię zainteresowanych, podgrzewa emocje. W trakcie regat koloryzuje, na potrzeby mediów, nadchodzące z morza lapidarne komunikaty. Widzi wielkie pieniądze, jakie przyniosą mu napisane książki, udzielone wywiady w radio i telewizji.
Jednak, w sytuacji, kiedy nagle ustają telegramy z jachtu Teignmouth Electron, jest wręcz zrozpaczony, bo szanse na sukces, także na jego osobisty sukces w świecie mediów, zniknęły jak bańka mydlana… jak kolorowa bańka mydlana…i o tym również jest ten film.
Za zgodą: http://jachtfilm.pl