Za zgodą Jerzego Kulińskiego www.kulinski.navsim.pl
O Pawle Rachowskim, ksywka „Smutny Diablik” i jego jachciku „4 piwka” czytaliście*) już w SSI. Dziś zdaje relację z przyjemnościowej wycieczki do Nekso i Christianso. Taki rejs to „zadanie obowiązkowe” dla wszystkich koneserów urody naszego morza. Trochę mnie zmartwiły doniesienia z Nekso, jako że chyba świadczą o obniżeniu lotów. Mam nadzieję, że chwilowo. Opis Pawła polecam tym, którzy się kokoszą i kokoszą z planem dokonania „wielkiego skoku”. Sójka wybierająca się za morze przesyła pozdrowienia.
Zwróćcie uwagę – jachcik „4 piwka” zawinął też do … Rowów.
Pamiętajcie o kamizelkach.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
___________________________
*) http://kulinski.navsim.pl/art.php?id=1533&page=0, http://kulinski.navsim.pl/art.php?id=1621&page=0, http://kulinski.navsim.pl/art.php?id=1826&page=0, http://kulinski.navsim.pl/art.php?id=2556&page=0, http://kulinski.navsim.pl/art.php?id=1850&page=0, http://kulinski.navsim.pl/art.php?id=2030&page=0, http://kulinski.navsim.pl/art.php?id=2383&page=0, http://kulinski.navsim.pl/art.php?id=2556&page=0
—————————————————————————————————————————-
Drogi Jurku!
Przesyłam Ci serdeczne pozdrowienia z moich bałtyckich wakacji. Czuję się też w tym miejscu niejako zobowiązany do odezwania się do Ciebie, gdyż od początku mojej przygody z morzem jesteś moim mentorem . Załączam też moje subiektywne „dwa zdania” na temat przebiegu rejsu. Nie było to żadne osiągnięcie, ale przecież nie o to chodzi w żeglarstwie przyjemnościowym…
Tutaj na wstępie novum: po raz pierwszy nie orałem wody samotnie, ale w towarzystwie nieopływanej jeszcze niewiasty, która w mig chwyciła niezbędną wiedzę i umiejętności, a i niestraszne jej były przechyły (widać cuda się zdarzają i już umówieni jesteśmy na przyszły rok na szwedzkie szkiery). Do tego stwierdziłem, że dopada mnie amnezja, gdy próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio myłem naczynia albo coś gotowałem…
Swoją relację zacznę od tego, jak o 4-tej nad ranem wpływaliśmy do Nexo. Niestety ostatnie 7 mil przebytych na głośnym silniku z powodu całkowitego braku wiatru i samo wejście do portu nie usposobiło mnie dobrze. Nawywijałem się w tym porcie: dwie bezsensowne próby cumowania w basenie dla żeglarzy – tubylców, czerwonych/zielonych tabliczek po ciemku nie widać i ostatecznie zakończyło się to cumowaniem longsajdem przy nabrzeżu, przy którym stał statek SAR. Na nieskazitelnie białych burtach „4 piwek” natychmiast odcisnęły się opony, ponieważ wyłożone odbijacze ugrzęzły w przerwach między oponami, a podeszwy butów zostawiały czarne ślady na pokładzie. Zamiar skorzystania z jedynej na nabrzeżu czynnej o tej porze ubikacji wywołał we mnie protest, jako że nie miałem chęci paskudzić kaloszy, a i rąk nie było tam gdzie umyć. Całe nabrzeże wydawało się lekko zapuszczone i nawet nie poprawiały tego wrażenia dwa stoły zintegrowane z ławkami wystawione pośrodku tego betonowego wygwizdowa. Sytuację pogarszała lekka bryza niosąca zapach fekaliów, jak się później okazało od strony kanału odprowadzającego ścieki do morza – jednym słowem uroczy zaniedbany rybacki port jakich wiele na Bałtyku i jeszcze tylko do białego rana zachodziłem w głowę, po kiego diabła zarywałem dwie noce i jeden dzień, by się tutaj dotelepać. Moja towarzyszka oświadczyła, że chce już do Łeby…! Na domiar złego przed snem nie wyłączyłem halogenu pod salingiem i wyczerpał się do cna jeden z trzech akumulatorów. Opłaty portowe też okazały się niemałe, jak na to miejsce i polską kieszeń. Mój podły nastrój ustąpił dopiero wtedy, gdy w południe odwiedziliśmy wędzarnię i zarazem restauracyjkę położoną nad morzem koło kempingu, jakieś 2 kilometry drogą w kierunku Svaneke. Uczyniły to: „Specjał bornholmski” i góra krewetek z kawiorem oraz duńskie ciemne piwo.
„4 piwka” w Nekso
.
Pierwszym wrażeniem z pobytu w Nexo była uprzejmość mieszkańców. Dotyczyło to także napotkanych kotów, które odprowadzały nas wędrując i przymilając się nim nie minęliśmy kilku kolejnych domostw. Uderzał brak firan i zasłon w oknach, za to w każdym z nich obowiązkowa była „wystawka” rozmaitych bibelotów mówiących o indywidualnych upodobaniach każdego mieszkańca. Dyskretnie zerknąwszy na taką „wystawkę” można było dostrzec też gustownie urządzone wnętrza z dziełami sztuki na ścianach. Wewnątrz domów brak było ścianek działowych, tak że idąc ulicą nierzadko przez okna z tej i po przeciwnej stronie budynku miało się widok na morze. Rzucał się w oko brak balkonów, tarasów, loggii czy ganków. Wszystkie domostwa jakby transparentne, otwarte, co najwyżej gdzieś jakiś kamienny murek do kolan. Furtek, sztachet, siatek drucianych ani tabliczek „zły pies” nie zoczyłem! Nie zauważyłem też takich śliczniuchnych kolorowych betonowych kosteczek brukowych, jakimi w ramach unijnej pomocy pracowicie wykłada się u nas całe hektary chodników. Niezmiennie zadziwiało, jak Duńczycy mogą być zupełnie inni od nas, pomimo, że geograficznie dzieli nas odległość nie większa niż np. pomiędzy Toruniem i Poznaniem . Po uważniejszej analizie stwierdziłem, że wszystkie nowe inwestycje budowlane spełniały najwyższej jakości standardy, ale prowadzone były jedynie w niezbędnym zakresie, wynikającym z realnych potrzeb. Wszystko to daje trochę do myślenia…
Centralny placyk Nekso
.
Następny dzień, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, był jednym z piękniejszych dni w moim żeglarskim życiu. Baksztag przechodzący w półwiatr, silny wiatr przy prawie bezchmurnym niebie, ale jeszcze nie tak silny, by trzeba było refować żagle. Jak pisał Patrick O’Brian w czytanej akurat „Jońskiej misji”, cyt.: „Był to jeden z tych dni, kiedy powietrze nabiera szczególnych właściwości i wraz z blaskiem słońca sprawia, że kolory mienią się i śpiewają” i: „Pomimo wiatru było ciepło, po niebieskim niebie sunęły białe chmury, a ich fioletowe cienie wyraźnie odcinały się od idealnego błękitu fal, tu i ówdzie poznaczonych bielą”- koniec cytatu.
Niebawem wyłoniła się zza horyzontu sylwetka twierdzy Christianso. W miarę zbliżania się można było dostrzec foki wylegujące się na kamieniach, które po bliższym przyjrzeniu się okazały się goluteńkimi młodymi Dunkami i Niemkami opalonymi na mahoń. Ponad murami witała nas bateria dział. Ponieważ zaopatrzeni byliśmy w stosowną locję „Mistrza Jerzego” wejście do portu w tych warunkach okazało się dziecinnie łatwe. Zajęliśmy, można powiedzieć, honorowe miejsce w loży, tzn. zacumowaliśmy longsajdem przy samej kładce po stronie wyspy Frederikso. Zachwycił nas kameralny nastrój panujący na tej wysepce, brak tłoku i zero tzw. przemysłu turystycznego. Oblecieliśmy w godzinę całą wysepkę Christianso, podziwiając ogrom pracy włożony w budowę murów, potem latarnia morska z więzieniem, obiad na „balkonie” strasznie wielkiego i dzielnego okrętu, co się zwie „4 piwka” i spacer po wysepce Frederikso. Pod wiatą widokową znaleźliśmy lornetkę wiszącą na sznurku, by się przypadkiem nie przewróciła i nie potłukły szkła, która umożliwiła w świetle zachodzącego słońca podziwianiedzikiego ptactwa na trzeciej niezamieszkałej wysepce Vesterskar i fal rozbijających się o skały wystające z wody w ciasnym kanale między tymi wysepkami. Ciszę tę zakłócił statek wycieczkowy płynący z Bornholmu, który na pełnych obrotach silnika wpłynął pomiędzy te skały, tak że pasażerowie mieli je na wyciągnięcie ręki, zrobił ostry wiraż o 180 stopni i wpłynął do portu od północnej strony…
Christianso – wejście południowe
.
Christianso – zwodzona kładka. W głębi zacumowany jachcik Autora.
.
Christianso – lornetka na smyczy.
,
Christianso – utracjusze (najdroższe piwo w basenie Morza Bałtyckiego)
.
Tegoż dnia pozostała nam jeszcze: sesja zdjęciowa z Panem Głuptakiem w roli głównej, który z jakichś tylko sobie znanych powodów upodobał sobie szafkę przyłącza elektrycznego dla jachtów (tamże ma on także zdjęcie zamieszczone w otrzymanym na wyspie darmowym folderze) i wypicie o zachodzie słońca szklaneczki duńskiego piwa, chyba najdroższego w Europie, w jedynej na wyspie restauracyjce. Można tu jeszcze wspomnieć o oswojonych, jak ptactwo domowe i wręcz bezczelnych mewach, których zachowanie świadczyło o tym, że nie miały najmniejszych wątpliwości, do kogo należy ta wyspa. Dość tych opisów, resztę trzeba zobaczyć samemu! To naprawdę piękne i malownicze miejsce na Ziemi.
Z racji „strategicznego” miejsca postoju rankiem przywitaliśmy się/pożegnaliśmy z połową setki mieszkańców wchodzących na kładkę, po czym oddaliśmy cumy i na resztkach zachodniego wiatru obraliśmy kurs na Łebę. Niestety wiatr się zmienił, wylądowaliśmy w Rowach, o czym już nie będę pisał, jako że nie ma tu o czym pisać. Tego lata 20-stopowe „4 piwka” były najmniejszym jachtem w portach, które odwiedziłem.
W zakresie praktyki żeglarskiej w tym roku:
- · zacząłem na fordewindzie wiązać bom grota i wystawiać foka na wytyku (spinakerbomie), każdorazowo przed wyprawą na dziób wiążąc się w pasie stosowną linką, wszak były na pokładzie dwie osoby,
- · chyba mi odbiło od nadmiaru słońca i słabnącego wiatru – postawiłem na środku Bałtyku spinaker, doskonale wiedząc, że jakby co, na takim żaglu nie da się zawrócić…,
- · zacząłem halsować w bejdewindzie przy włączonym silniku na małych obrotach (10-15 stopni mniejszy kąt martwy, pewniej wychodzą zwroty przez sztag i jakby nieco szybciej się płynęło),
- · ze względu na niepewność i słabość napędu mechanicznego żeglowałem raczej po mazursku, tzn. nie używałem silnika na środku Bałtyku, wiedząc, że i tak nie dopłynę na nim do jakiegoś określonego celu (kurczę, jak ja kocham tę martwą falę i latające gary).
Jeszcze raz pozdrowienia: Paweł