Rozmowa z Maksem Żakowskim, zawodnikiem Blue Media Team, Wicemistrzem Świata, Mistrzem Polski, zdobywcą Pucharu Polski w Kiteracingu oraz zwycięzcą 63. edycji wyścigu o Błękitną Wstęgę Zatoki Gdańskiej.
Nudny jesteś i przewidywalny, no bo ileż można wygrać w jednym sezonie! Mistrzostwo Polski, Puchar Polski, Wicemistrzostwo Świata w Cagliari… A teraz Błękitna Wstęga Zatoki Gdańskiej, którą obroniłeś bijąc swój własny rekord trasy z ubiegłego roku. Gdzie ty składujesz te wszystkie puchary i medale?
Maks Żakowski: No cóż – przepraszam. Nigdy bym nie przypuszczał, że wygrywanie może się komuś znudzić. Mi osobiście nie nudzi się wcale, bo wiem, że za każdym moim zwycięstwem stoi ciężka praca, intensywne treningi. Poza tym każde zwycięstwo smakuje inaczej, daje zupełnie inny dreszczyk emocji. Gdy wchodzę na deskę nigdy nie mam pewności jak mi pójdzie, nigdy nie myślę: na bank to wygram, bo buta sprowadziła już na ziemię niejednego żeglarza. Do tych dwóch żywiołów, do wiatru i wody, trzeba podchodzić z pokorą. Dlatego po prostu płynę, najlepiej jak potrafię, zdając się na mój żeglarski instynkt i nie oglądając na nagrody. Dla mnie zresztą to sam kite jest główną nagrodą, bo to moja pasja. A co do miejsca na medale – spokojnie, na razie jeszcze jest. Jeśli zajdzie taka potrzeba – a mam cichą nadzieję, że tak – to po prostu dokupię kolejny regał i jakoś tam będzie…
Mówi się, że wyścig o Błękitną Wstęgę Zatoki Gdańskiej to takie nieoficjalne zakończenie sezonu kitesurfingowego w Polsce. A jak to jest w Twoim przypadku? Odkładasz już deskę na bok?
Maks Żakowski: W moim przypadku sezon jeszcze się nie skończył. Błękitna Wstęga Zatoki Gdańskiej to dla mniewspaniała nagroda, która daje mi potężnego motywacyjnego kopniaka na kolejne starty. Niedługo wylatuję do Kataru na zawody Pucharu Świata. Później pewnie przygotowania do sezonu w Egipcie. No i jeszcze przecież uczelnia [Maks jest studentem Akademii Morskiej w Gdyni – dop. red.]… Ale deski nie odkładam praktycznie nigdy, bo kajta można uprawiać cały rok.
Podczas tegorocznej edycji wyścigu o Błękitną Wstęgę Zatoki Gdańskiej wygrałeś płynąc na kitefoilu, czyli hydroskrzydle. Mógłbyś nam wytłumaczyć co to takiego i dlaczego wybór padł na foila?
Maks Żakowski: Foilboarding czy kitefoil to dyscyplina, która święci ostatnio tryumfy w świecie kitesurferów, bo póki co wyciska maksymalne możliwości z deski do race’a, czyli do wyścigów. „Wodoloty”, jak mówimy na nie w środowisku kajtowców, stają się coraz bardziej popularne i wszystko wskazuje na to, że to właśnie w tym kierunku będzie zmierzała przyszłość kitesurfingu: podkręcanie prędkości. Wielu twierdzi, że to właśnie kitefoil jest obecnie najszybszą klasą żeglarską na świecie. Ja z kitefoilem zaprzyjaźniam się od jakiegoś czasu, bo obecnie przesiada się już na niego właściwie cała czołówka kitesurfingu. Różnica jest taka, że do klasycznej deski do kitesurfingu przymocowany jest pionowy miecz w kształcie litery T, czyli inaczej hydroskrzydło. Deska, pod wpływem siły wiatru napędzającego latawiec, nabiera prędkości i zaczyna unosić się jakieś pół metra nad taflą wody, dając wrażenie lewitowania, jak na latającym dywanie. Dzięki temu można rozwinąć zdecydowanie większą prędkość. Ale też trzeba dodać, że o wiele trudniej jest złapać na nim balans.
Gdybyś miał pokrótce opisać kitesurfing laikowi, to co byś powiedział?
Maks Żakowski: Kitesurfing to jedna z najbardziej widowiskowych i najmłodszych odmian sportów wodnych. Pod względem technicznym jest trochę podobna do windsurfingu, z tym że zamiast deski z żaglem tutaj używa się deski z latawcem. Tak dla jednych, jak i dla drugich, najważniejszy jest oczywiście wiatr: u nas dmucha w latawiec, u windsurferów w żagiel. Kitesurfer jest przypięty do latawca za pomocą specjalnych linek, a w ręku trzyma tzw. bar, czyli coś w rodzaju steru, który umożliwia mu kontrolę kierunku i szybkości pływania. Latawiec to motor napędowy kitesurfera, jego wielkość dobiera się w zależności od siły wiatru. Latawce mogą mieć od kilku do nawet dwudziestu kilku metrów kwadratowych, choć dla amatorskiego uprawiania tego sportu w naszych warunkach w zupełności wystarczy jeden latawiec. Reguła jest prosta: im silniejszy wiatr – tym mniejsza powierzchnia latawca. Windsurfing to szybki sport, ale kitesurfing w jego odmianie wyścigowej, czyli kiterace, w której sam pływam, jest jeszcze szybszy. Co do pozostałych różnic – sama deska w naszym sporcie jest zaprojektowana inaczej niż ta, na której pływają windsurferzy. Zdecydowanie łatwiej niż windsurferom jest nam spakować cały nasz sprzęt, który właściwie mieści się z powodzeniem w dwóch walizkach podróżnych.
A tak czysto prywatnie – kitesurfing to dla Ciebie…?
Maks Żakowski: To jak wygrana na loterii. Zaczynałem pływając razem z tatą na łódkach. Później kitesurfing pokazał mi… mój dziadek. I przesiadłem się z żaglówki na deskę. Pierwsze pływania to było coś niesamowitego. Wolność, radość, pasja – to pierwsze, co mi się ciśnie na usta, gdy myślę o tym sporcie. Ten sport to czyste piękno. Na Zachodzie, na plażach francuskich czy hiszpańskich, kitesurfing cieszy się olbrzymim wręcz powodzeniem u publiczności, która podczas zawodów Pucharu Świata tłumnie dopinguje swoich zawodników, a przy konkurencjach typu freestyle [wykonywanie podniebnych tricków na desce z latawcem – dop. red.] część osób stoi zszokowana i zachwycona, bo naprawdę jest na co popatrzeć.
Ale na polskich plażach chyba też jest na czym zawiesić oko? Na naszym wybrzeżu widać ostatnio coraz więcej latawców nad wodą…
Maks Żakowski: To prawda, szczególnie w sezonie wakacyjnym niebo nad polskim morzem zaczyna stopniowo roić się od latawców. Szacuje się, że na samym tylko Półwyspie Helskim jest około 50 szkółek kitesurfingowych, a z roku na rok liczba nowych adeptów tego sportu w całej Polsce sięga nawet kilku tysięcy osób. Zainteresowaniu kajtem sprzyja też spory postęp technologiczny, jaki zanotował ten sport. Pojawiły się nowe sprzęty, profile latawców, formy desek, poprawiło się też samo bezpieczeństwo itd. Być może fakt, że już na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio w 2020 roku kitesurfing stanie się konkurencją olimpijską (choć miał się nią zostać już podczas Igrzysk w Rio de Janeiro, gdzie koniec końców pojawi się jako „dyscyplina gościnna”, ale to już odrębny temat) również nie jest bez znaczenia. Tym bardziej, że mamy jednych z najbardziej utalentowanych i utytułowanych zawodników w całej Europie.
Często w mediach pojawiają się określenia, że kitesurfing jest „sportem ekstremalnym”, a więc na pewno nie każdy może go uprawiać. Zgadzasz się z tym?
Maks Żakowski: Adrenalina jest tu obecna w dużych ilościach, ale szczerze mówiąc sam nie nazwałbym kitesurfingu „sportem ekstremalnym”. To stare dobre żeglarstwo, tylko że w nowoczesnej, bardziej widowiskowej odsłonie. Na kajcie może się nauczyć pływać absolutnie każdy. Sportowa frajda jest obecna już na samym początku przygody z tym sportem i towarzyszy wszystkim, którzy po raz pierwszy samodzielnie wypływają w morze z deską i latawcem. Żeby jednak do tego doszło niezbędny jest trening pod okiem instruktora. Bez przeszkolenia ani rusz, a wszystkim tym, którzy myślą, że mogą pominąć etap szkoleniowy i samemu spokojnie sobie poradzą na wodzie – szczerze takie zachowanie odradzam! Trzeba pamiętać, że kitesurfing to dwa żywioły: woda i wiatr. Żeby je dobrze poznać i nie nabić sobie guza trening jest tutaj koniecznością. Sam kurs trwa średnio od 4 do 30 godzin, w zależności od tego, czy zdecydujemy się opanować sam ‘basic’, czyli podstawy kajta, czy też pokusimy się już o rozwiniętą wersję kursu, podczas której instruktor nauczy nas skakania, a może i – fruwania z latawcem. Zazwyczaj już ośmio- czy dziesięcio-godzinny trening z powodzeniem wystarczy, by średnio nawet wysportowana osoba, o przeciętnej koordynacji ruchowej, była w stanie wykonać najprostsze manewry na wodzie. A po piętnastogodzinnym kursie można już spokojnie wypróbować swoje pierwsze podskoki, następnie wyższe skoki. Oczywiście to tylko orientacyjny czas, bo może się przecież okazać, że ktoś ma po prostu wrodzony talent do tego sportu i jest w stanie opanować latawiec i samodzielnie pływać już po kilku godzinach. Średnio po kilkudziesięciu godzinach spędzonych na wodzie nadchodzi czas, aby zacząć w końcu fruwać. Przy sprzyjających wiatrach i odpowiednim doborze sprzętu można wznieść się ponad fale na wysokość nawet 20 metrów i zawisnąć w powietrzu na około 10 sekund – i wtedy naprawdę zaczyna się frajda! Wówczas można na własnej skórze przekonać się, na czym polega atrakcyjność tego sportu i zrozumieć, dlaczego tak wiele osób decyduje się na zakup własnego sprzętu.
Czy istnieją jakieś ograniczenia, np. wiekowe, wagowe, czy wzrostowe, które mają wpływ na uprawianie kitesurfingu?
Maks Żakowski: Na każdym kroku podkreślamy z moimi kolegami, że kitesurfing to otwarty sport. Ograniczenia wiekowe nie grają tu właściwie żadnej roli. Są kitesurferzy, którzy mają 12 lat, ale są też ci, którzy mają powyżej ’70. „Dziadkowie” na kajcie radzą sobie naprawdę nieźle i widok starszego pokolenia na wodzie jest zawsze budujący i nastraja optymistycznie. Nie wiem, czy jest na świecie drugi taki sport, który niósłby taką radość na twarzach wszystkich, co kitesurfing. Być może jedynym istotnym „ograniczeniem” w tym sporcie jest waga – trzeba ważyć około 35 kg, żeby móc spokojnie utrzymać latawiec i nie wylecieć w powietrze jak piórko. Wzrost też nie jest jakoś szczególnie kluczowy, ale umówmy się, że ten metr pięćdziesiąt trzeba jednak osiągać. Poza tym żadnych przeciwwskazań do kajta nie ma. Mój kolega z klubu Blue Media Team, Tomek Janiak, zawsze dodaje, że „trzeba mieć przede wszystkim olej w głowie”. I w pełni się z nim zgadzam.
Czy w Polsce też można surfować bez ograniczeń? Jakie są najlepsze miejsca do uprawiania tego sportu?
Maks Żakowski: Na kitesurfingowej mapie Europy Polska jest jednym z najatrakcyjniejszych „spotów”, czyli miejsc do swobodnego uprawiania kajta. Wprawdzie nad Bałtykiem trudno o wysokie fale, więc kategoria wave u nas odpada, jednak z drugiej strony raczej płaska woda otwiera możliwości dla kiterace’a i kitefoila, czyli wyścigowych odmian kite’a. Dobra wiadomość dla amatorów jest taka, że mamy u nas sporo miejsc, w których spokojnie można złapać pierwsze szlify na desce z latawcem. Myślę tutaj przede wszystkim o Zatoce Puckiej, niezwykle różnorodnym akwenie, ze zmiennymi wiatrami, które pozwalają poczuć pozytywne wibracje płynące z tej dyscypliny. Zawsze świetnie pływało mi się na mojej „rodzinnej” plaży w Mielnie. Również warunki do pływania w okolicach Sopotu i Rewy są naprawdę znakomite, choć akurat w przypadku Sopotu nie zawsze można „trafić z wiatrem”. Idealną lokalizacją do stawiania pierwszych kroków na kajcie są okolice Półwyspu Helskiego, gdzie w niektórych miejscach woda sięga dosłownie po kolana, więc jest mega bezpiecznie i tutaj faktycznie można „surfować bez ograniczeń”. Oczywiście zaznaczam raz jeszcze – po uprzednim szkoleniu. Z kolei tym, którym marzy się zwiedzanie egzotycznych zakątków świata od tej sportowej strony, polecam z czystym sumieniem rejony Azji Południowo Wschodniej, Wyspy Kanaryjskie (zwłaszcza Fuerteventurę), okolice Egiptu oraz wody Oceanii. W niektórych miejscach traficie nie tylko na dobry wiatr, ale i na ciepłą wodę, która nie wymaga nawet zakładania pianki. Oczywiście w części z tych spotów trzeba zachować ostrożność. Rafy koralowe czy różne żyjątka wodne – jakkolwiek mogą być fascynujące – nie są raczej naszymi sprzymierzeńcami, zwłaszcza jeśli dochodzi z nimi do kontaktu trzeciego stopnia…
Twoja kitesurfingowa przygoda, której nie zapomnisz.
Maks Żakowski: Zawszemam nadzieję, że taka przygoda jest jeszcze ciągle przede mną [śmiech]. Ale póki co było takich przygód miałem całkiem sporo, np.: pływanie nocą, pływania na zbiorniku, w którym kilka lat temu żyły jeszcze krokodyle, wyprawa z Mielna do Kołobrzegu, a w drodze powrotnej uciekanie przed nadchodzącą burzą… Każda z tych przygód dostarczyła mi wiele emocji, których na pewno długo nie zapomnę. Mocno zapadła mi w pamięć tegoroczna wycieczka wokół wysp, położonych nieopodal egipskiej Hurghady. Razem z kilkoma znajomymi przez 5 godzin zwiedzaliśmy niezamieszkałe tereny, zbliżyliśmy się do strefy wojskowej, z której szybko zostaliśmy wyproszeni, mijaliśmy łodzie pełne zdziwionych naszym widokiem turystów. W ten sposób zrobiliśmy ponad 80km, podziwiając egipskie krajobrazy! Poza tym każdą imprezę kitesurfingową, z której przywożę jakiś medal i na której dobrze mi się pływało, mogę określić mianem „niezapomnianej przygody”. Kitesurfing to dla mnie bilet na przygodę życia. Z deską i latawcem zwiedziłem chyba pół świata. Pływałem na wodach Wietnamu, gdzie fale dochodziły do 3 metrów wysokości, zanurzyłem deskę w Morzu Chińskim, ścigałem się na Karaibach, walczyłem o medale w Zatoce Aniołów u wybrzeży włoskiej Sardynii, omijałem rafy koralowe na wodach Oceanii, fruwałem z latawcem w kraju Faraonów… Ale też pędziłem po Bałtyku, dzięki któremu pokochałem kite’a. Dlatego zawsze będę miał sentyment do polskiego morza – to przecież „moje” morze.