Listopadowe żeglowanie

0
734

Za zgodą Jerzego Kuliński 

Już na wstępie zdradzę pointę korespondencji. Przepraszam. Nie mogłem się opanować. Nic tak nie cieszy skippera, jak morski debiut. Bo na morzu pomiędzy żeglowaniem jako załogant i jako skipper jest przepaść wrażeń i satysfakcji. Morski skipper już wie, że za absolutnie wszystko jest odpowiedzialny – nawet jak śpi. I jak wszystko pójdzie dobrze – zwłaszcza w mgle czy sztormie – premią dla skippera jest niewypowiedziana radocha. 

Przeżyłem to kiedyś, kiedyś, ale pamiętam do dziś. 
Mamy listopad, dnie krótkie, mgliste i nierzadko zaczyna wiać ostro. Paweł „Ammiszaddaj” Szymczak opowiada jak to było. 
A ponoć było fajnie. 
Tylko bosman portowy w Dziwnowie dotąd się nie zorientował, że Polska jest już w UE..
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
—————————-
Jak co roku wymarzył mi się rejs na zakończenie sezonu. Stary kumpel – jacht „Easy” jak zwykle czekał na ostatni czarter roku. W planach bezpieczne i ciekawe wody Greifswalder Boden czyli niby nic nadzwyczajnego. Po długich bojach nawet udało się zebrać załogę: czterech twardych facetów chcących zmarznąć podczas listopadowego rejsu na Bałtyku. 
A jednak ten rejs był inny niż wszystkie poprzednie... Zaczęło się tradycyjnie – zbiórka w Świnoujściu, zakupy w znanym sklepie dla niezamożnych ludzi i byle szybciej na północny zachód. Wiatr za słaby choć sprzyjający, z południowego wschodu odkręcający na południe. Z planowanych pięciu węzłów udało się wyciągnąć połowę. Wyszliśmy też później niż zamierzaliśmy więc zmierzch zastał nas na długo przed „labiryntem” prowadzącym na wody zalewu – a miało być tak pięknie… Po zachodzie słońca wiatr trochę przybrał na sile i przyspieszyliśmy do akceptowalnej szybkości. 
Na szczęście zgodnie z przewidywaniami, locją, mapami navionicsa przeglądanymi online jeszcze w domu i doświadczeniem z poprzednich rejsów podejście było pięknie oświetlone. Wszystkie pławy torowe błyskały tam, gdzie się ich spodziewaliśmy, echosonda potwierdzała zgodność głębokości, a zdrowe oczy załogi i ambicje sternika sprawiły, że z lekkim stresem, ale bez przeszkód w promieniach bardzo jasnego księżyca o 2300 zacumowaliśmy na wyspie Ruden .

mgła przed Dziwnowem                                                                    wyspa Ruden
.
Wbrew oczekiwaniom nie byliśmy sami. Przez całą noc wrzała praca na dwóch kutrach rybackich, a w porcie cumował jeszcze spory dwumasztowiec pod niemiecką banderą. Nie było za to ani śladu owiec, które mieliśmy nadzieję zobaczyć… Po sklarowaniu jachtu pozwoliliśmy sobie wypić z Neptunem za szczęśliwe ocalenie i ułożyliśmy się do snu oczekując, że noc do najcieplejszych nie będzie należała (zwłaszcza, że na kei nie było prądu, do którego można by podłączyć pokładową farelkę).
Rano, szczękając zębami, rozgrzaliśmy się trochę jajecznicą i poszliśmy na krótkie zwiedzanie. W okolicy jest niewiele do zobaczenia: maszt telekomunikacyjny, stara wieża obserwacyjna (używana dawniej przez Hitlera do obserwowania testów rakiet V2, a obecnie przez ornitologów do podglądania ptasich kolonii na zamkniętej części wyspy), rudery nie wiadomo po czym i domek właścicieli wyspy – samotników mieszkających tam we dwójkę od ponad 12 lat. Spotkaliśmy ich ale z naszą słabą znajomością języka niemieckiego zrozumieliśmy tylko, że mamy zapłacić 5 euro za cumowanie i wynosić się na morze.
Farelka na Easy’im służy przede wszystkim do podgrzewania silnika przed uruchomieniem, dopiero w dalszej kolejności zapewnia załodze luksusowe ciepełko. Niestety tym razem nie było nam dane z niej skorzystać więc odpalenie kataryny zajęło „jakiś czas”. To jeden z mankamentów tego jachtu – za to niekłamaną zaletą jest bardzo niskie zużycie paliwa, na minimalnych obrotach ubywa go mniej niż litr na godzinę.
Po wyjściu z portu ciąg dalszy żeglugi przez „labirynt”, tym razem przy nieco silniejszym wietrze. Na początku wyciągamy miłe pięć węzłów, później wiatr zaczyna słabnąć i spowalnia nas do czterech by po południu prawie zupełnie zdechnąć. Wewnątrz Stralsundu bujaliśmy się już tylko niecałe dwa knoty. Mieliśmy spory zapas do godziny otwarcia mostu więc oszczędzaliśmy paliwo delektując się wspaniałą ciszą otaczającej nas jesiennej przyrody. Po drodze wyprzedziła nas motorówka lokalnych służb celnych, z którą wymieniliśmy przyjazne machnięcie ręką i znów, aż do samego miasta, zostaliśmy na wodzie sami ze sobą.

most na  wyspę Danholm – jacht „Easy” czeka
.
Na miejscu byliśmy prawie godzinę przed czasem więc załoga mogła poćwiczyć różne manewry na żaglach, później kółeczka na silniku by wreszcie punktualnie 2130 z nieukrywanym zdziwieniem przepłynąć pod otwartym przęsłem do mariny miejskiej w Stralsundzie (dla chłopaków to pierwszy w życiu zwodzony most). Niestety tutaj również czekało nas rozczarowanie: prąd i inne przyjemności portowe dostępne wyłącznie na kartę magnetyczną do nabycia w biurze. Biuro oczywiście zamknięte. Na szczęście ktoś umyślny zostawił uchylone drzwi do toalety…
Po kolejnej zimnej nocy poszliśmy zwiedzać miasto i szukać kościoła, wszak była niedziela, a internet jeszcze przed wyjazdem poinformował nas o istnieniu dwóch mszy katolickich (o 8 i 10). Niestety nie udało nam się na nie trafić, ale uprzejmi tubylcy skierowali nas na nabożeństwo protestanckie. Jak wiadomo liczą się chęci więc skorzystaliśmy z zaproszenia i przez prawie godzinę słuchaliśmy wywodów na tematy geopolityczne, gospodarcze i teologicznie w wielce niezrozumiałym języku po czym z czystym sumieniem uświęcenia dnia świętego wróciliśmy do portu przygotować jacht do powtórnego przejścia pod mostem o 1230. Tym razem jednak daliśmy ciała: zmywanie naczyń zajęło więcej czasu niż powinno i mogliśmy tylko tęsknym wzrokiem patrzeć jak most się otwiera, potem zamyka, a potem przychodzi bosman i kasuje nas 8 euro za postój oferując kartę magnetyczną (kaucja 10 euro – do odzyskania przy zdawaniu karty… następnego dnia o tej samej porze) – podziękowaliśmy.
Czekając trzy godziny na kolejne okno skończyliśmy zmywać naczynia, odebraliśmy prognozę pogody i zarefowaliśmy grota (zapowiadali 4 do 5B z południowego wschodu) a niektórzy zdążyli jeszcze złapać godzinkę snu. Potem ciężka orka na silniku pod wiatr, który wbrew zapowiedziom przez całą cieśninę wiał prosto w twarz. I tu się pojawia mój błąd. Rozleniwiony skromnym apetytem silnika na ropę nie sprawdziłem w porę zawartości baku na co oczywiście silnik się obraził i powiedział, że bez paliwa dalej nie będzie pracował! Cóż było robić: all hands on deck, grota staw, foka staw i halsujemy od mielizny do mielizny. Załoga na pokład a ja do skrzynki bosmańskiej – pierwsze w życiu odpowietrzanie diesla przez telefon. Po godzinie kataryna znów zagrała! Od tej pory już sumiennie wachta co godzinę sprawdzała poziom paliwa, zostawiając stosowny wpis w Notatniku Skippera SAJ.

panorama Stralsundu
.
Pogoda tego wieczoru nie była dla nas zbyt łaskawa. Księżyc schował się głęboko za chmurami okrywając morze egipskimi ciemnościami. Na domiar złego gdy się wreszcie wyczołgaliśmy z cieśniny i odłożyliśmy na baksztag prowadzący do celu, wiatr osłabł dwukrotnie pozostawiając tylko nieprzyjemny rozkołys. Nie było wyjścia – rzut okiem na rozpiskę wacht, dwie osoby pracują, pozostałe dwie próbują leżeć w kojach, później zmiana i tak aż do 0130 w nocy. Znów przydały się mapy, znów zasięgnęliśmy porady „Portów wschodnich Niemiec” i na szczęście znów większość opisów zgadzała się ze stanem faktycznym. Nawet udało się przy użyciu aldisa wyśledzić wszystkie nieoświetlone pławy. 
Port Lauterbach przyjął nas „nabitymi” przez poprzednich gości słupkami z prądem – wreszcie będzie ciepło nocą! Hurra! Niestety nie mieliśmy już czasu na zwiedzanie, ale udało nam się znaleźć ubikację z ciepłą wodą (o dziwo na wrzutomat przyjmujący 50 eurocentów od osoby), kontener na śmieci i sklep ze świeżą rybką. Nasze nocne ładowanie akumulatorów i dogrzewanie się farelką nie uszczupliły ani trochę kredytu na słupku więc podejrzewam, że system opłat był odłączony po sezonie. Nie było komu zbierać opłaty za postój a my byliśmy jedynym jachtem w marinie. Tym razem silnik odpalił od pierwszego obrotu rozrusznika – jednak co farelka to farelka. Śniadanie zjedliśmy już w drodze, bo ta zapowiadała się wyjątkowo długa.
Opłynęliśmy wyspę Vilm, przyjrzeliśmy się z bliska konstrukcjom obronnym z czasów drugiej wojny światowej i pożegnaliśmy gościnne wody Zalewu Greifswaldzkiego północnym torem zostawiając po prawej burcie latarnię Greifswalder Oie. Zaprawieni dzień wcześniej w halsowaniu pod silny wiatr tym razem nie refowaliśmy zawczasu żagli, chociaż Witowo Radio zapowiadało dla zachodniego Bałtyku 4-5B w nocy rosnące na 5-6B, kierunek nadal przychylny – z południa.
Na pełnym morzu znów skorzystaliśmy z dobrodziejstw podziału na wachty i dosypiając na zmiany pociągnęliśmy długi hals w stronę Dziwnowa mijając po drodze kilka statków wychodzących ze Świnoujścia. Wszystkie bez wyjątku skracały sobie drogę ścinając zakręt ruty w okolicy pław N-2 i N-1. Tej nocy minęliśmy kilka sieci rybackich oznaczonych czarnymi chorągiewkami (w nocy chyba wszystkie chorągiewki są czarne…) i ustanowiliśmy rekord prędkości 6,2 węzła. 
Tuż przed 0200 uzbrojeni w wiedzę z „Polskich portów otwartego morza” minęliśmy lewą burtą mieliznę w główkach Dziwnowa i bezpiecznie zacumowaliśmy w nowej marinie (przed mostem) gdzie znów czekał na nas naładowany przez poprzedników słupek z prądem. Marina nówka sztuka, bardzo kulturalna, na europejskim poziomie, z ciepłą wodą w umywalce ogólnodostępnej toalety. Czysto, schludnie choć woda i prąd przy kei dostępne dopiero po wykupieniu karty magnetycznej. Karta daje 10 zł prądu (poprzednicy zostawili na słupku 9,60 zł a po naszym odejściu nadal było 6,30 zł dla następnych) i równie astronomiczną ilość wody.

spadek po DDR
.
Nazajutrz porządnie odespaliśmy ostatni etap, wstając dopiero koło dziewiątej rano. Wtedy odwiedził nas bosman zapraszając do biura, gdzie wypytywał skwapliwie kto zacz, skąd, dokąd, po co, na czym, port macierzysty, numer buta do trzeciego pokolenia wstecz itd. itd. Zainkasował 5 zł/m i podzielił się prognozą pogody: wiatr 0, stan morza 0, widoczność 0 do 1… 
Z ciężkim sercem, że to ostatni dzień pływania a my musimy słuchać kataryny, powlekliśmy się mała naprzód do Świnoujścia klarując po drodze jacht i siebie. Milę morską przed główkami portu wywołałem Świnoujście Traffic z zapytaniem, czy mnie nic nie rozjedzie w tej mgle. W odpowiedzi uzyskałem informację, że do portu płynie „Kopernik”, ale jest jeszcze dość daleko więc możemy wchodzić, mają nasze silne echo na radarze i w razie czego będą asystować. Przywdziałem więc na wszelki wypadek „moje brązowe spodnie”, wysłałem dwóch załogantów na dziób w celu macania rękami wody przed dziobem i trzymając kurs kompasowy ruszyliśmy od pławy do pławy nie widząc brzegów dookoła siebie. Znaki nawigacyjne wyłaniały się jakieś 10 m od nas a z odległości 5 m nawet dawało się zorientować, że świecą. Świnoujście Traffic wywołało nas w okolicy pławy A, że powinniśmy już ją widzieć i możemy zakręcać do portu oraz na wysokości latarni morskiej, że dotarliśmy do wejścia basenu JK „Czterech Wiatrów”. Podziękowaliśmy, rzuciliśmy cumy i… pół godziny później wiatr rozwiał całą mgłę.
Co więc było takiego niezwykłego w tym rejsie? Był pierwszym, w którym samodzielnie robiłem za prowadzącego na słonej wodzie. I wiecie co? Spodobało mi się!
Paweł
 

Komentarze