Jachtostopem przez Atlantyk – Przestrzenni /6/

0
828

Dziennik pokładowy, cz.II /10 grudzień, czwartek/

Obudziłam się dosłownie wyrzucona z koi. Jest godzina 3:30 w nocy. Silny wiatr, prąd wsteczny, wysokie fale – i ta jedna, niepokorna góra oceanicznej słonej wody spowodowała odkręcenie jachtu, zerwanie kontry szota grota i niekontrolowany zwrot przez rufę. Dla nie wtajemniczonych, krótkie tłumaczenie cóż to kontra szota grota: lina, która zabezpieczała główny żagiel przed przerzuceniem na drugą burtę. Jak główny żagiel przejdzie bez kontroli człowieka, może wyrządzić dużo szkód. U nas na szczęście obyło się bez większych strat, bo osoba która w tym czasie miała wachtę [taki pseudo „dyżur” za sterem] szybko zareagowała i skontrowała zwrot. Tak czy inaczej, ja zdążyłam wypaść z mojej piętrowej koi i nabić sobie kilka siniaków.

Tej nocy regularnie dostawaliśmy wiatr z prędkością 30 węzłów, czyli 7 w Skali Beauforta. Gdy regularnego wiatru było dość, dochodziło do szkwałów 35-40 węzłów. W tabelach takie zjawisko opisywane jest jako sztorm. No, ale to były szkwały, [nagłe podmuchy wiatru] więc można powiedzieć że sztormu nie było. Mam nadzieję, że martwiących się uspokoiłam, a siniaki zejdą do czasu powrotu. Oczywiście trochę żartuję – nie było tak strasznie jak się może tu wydawać. Tej nocy mało kto się wyspał. Co dwie, trzy godziny któraś z niepokornych fal tańczyła z jachtem, a my dla równowagi tańczyliśmy w jachcie. Wzmożona czujność sterników podczas wacht zabierała z nich 70% energii. Mimo, że wachty trwają dwie godziny, w takich warunkach potrafią bardzo zmęczyć – zwłaszcza, że odbywamy je w pojedynkę.

W dzień świętowaliśmy „stuknięcie” 999 morskich mil do celu. To już połowa naszej przeprawy przez Atlantyk. Patrząc na ploter [pokładowy GPS] i wyznaczoną trasę niezwykłym jest doświadczyć uczucia, że to przecież środek oceanu! Po tygodniu żeglugi. Żeby nadać jeszcze większej symboliki temu dniu dopiszę, że spotkaliśmy się pierwszy raz na tej trasie ze statkiem [oczywiście nie „twarzą w twarz”] – portugalskim tankowcem zmierzającym w stronę Brazylii. Skomunikowaliśmy się przez radio, poplotkowaliśmy i chwilę później straciliśmy siebie z zasięgu wzroku, znikając za horyzontem – każdy za swoim, żegnając się krótkim „over and out”.

Póki co, kończę tę notatkę i idę spać. Mamy swój „jachtowy czas” – aktualnie jest godzina 20:53. W Polsce macie trzy godziny do przodu, a ja za to za trzy godziny wstaję na swoją wachtę. Mam nadzieję że wiatr trochę się uspokoi, bo został jeszcze tydzień drogi, a warto by było odpocząć i z łaski swojej jeszcze [aż tak] nie osiwieć [bo niestety i mnie proces dopadł].

Myślałam dziś o świętach i śniegu. Za dwa tygodnie Boże Narodzenie. Pierwszy raz i ja i Bartek spędzimy święta bez swoich rodzin – w dodatku pod palmami na piasku, zamiast brodzenia w śniegu w zimowych butach, parą kalesonów i w zakrywających przemarznięte łapy pseudowełnianych rękawiczkach. Tęsknię za mrozem szczypiącym policzki i „nacieraniem” pechowców świeżym śniegiem. Już utwierdzam się w przekonaniu, że święta w Polsce mają niepowtarzalną atmosferę [nie, nie tylko dzięki „nacieraniu” pechowców], a to wszystko przez cały pakiet stworzony przez nasz umiarkowany klimat, „syberyjskie” mrozy [przynajmniej w Olsztynie w czasie „świetności”] i otwarte ramiona rodziny i przyjaciół.

Tęsknię, ale to dobra tęsknota. Budująca – bo dzięki niej zdaję sobie sprawę jak bardzo kocham. No, to się rozkleiłam! Żeby słodkości nie było za dość dodam, że nie mogę się doczekać kiedy Was zobaczę, wycałuję i wyściskam! Kolejność prawie dowolna! [ „a dla koleżanki na wynos, bez majonezu”].

Dobrze, więcej przemyśleń o świętach spiszę na lądzie, a ja naprawdę już idę spać. W sumie, to drzemać. Albo na dobrą sprawę czuwać, bo znów buja nas jak po kilku „Komandosach” w Sylwestra, a szum przecinanych dziobem fal zwiastuje niezupełnie przespaną noc.[21:20] 

11 grudnia, piątek

Środek Oceanu Atlantyckiego. Wychodząc na swoją wachtę, w drodze do kokpitu słyszę wycie syren. Brzmią jak wzywanie pomocy. Przyspieszam kroku chcąc zobaczyć co się dzieje – na pokładzie spotykam kapitana naszego jachtu. Widząc moje obawy i wzrok szukający źródła syren, spokojnym głosem oznajmia że to UKK. „UKK?” – pomyślałam sobie. „Co to do cholery jest UKK?”. Spoglądam w stronę dziobu jachtu – widzę wielki, kwadratowy budynek z betonową elewacją, a przed nim stalową bramę z wygrawerowanym na środku napisem UKK. Przed wejściem na teren budynku stoją bramki przypominające przejście graniczne z całą gwardią żołnierzy w zielononiebieskich mundurach z grafitowymi akcentami przy pagonach. Żołnierze widząc nasz jacht, a może bardziej naszego kapitana, [który w mgnieniu oka był przyodziany w mundur] zaczęli salutować. Kapitan nie pozostał dłużny żołnierzom. Widząc jego reakcję, postanowiłam zrobić to samo. Brama do obiektu została przed nami otwarta i jacht spokojnie zaczął sunąć w kierunku wejścia. Nagle podłoże zaczęło zmieniać się w suchą ziemię, a jacht jakby nigdy nic dalej przemieszczał się przed siebie. W tym czasie kapitan spokojnym, lekko przyciszonym głosem wytłumaczył że jest to tajna baza szkoleniowa agentów i funkcjonariuszy rządowych do zadań specjalnych.

– Do nikogo się nie odzywaj. Na podstawie jednego słowa są w stanie określić twój profil osobowościowy i zdobyć potrzebne im informacje. Nikomu nie ufaj. – kiedy kapitan kończył mówić, już znajdowaliśmy się na dużym, betonowym placu. Zewsząd można było dostrzec przechadzających się ludzi – kobiety i mężczyźni ubrani w różne uniformy, noszących aktówki, stosy dokumentów, torby podróżne wypchane po brzegi czy wielkie kufry noszone w dwie osoby. Większość zainteresowała się naszym przybyciem i zaczęła się zbliżać z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie minęła chwila, kiedy około trzydziestopięcioletni mężczyzna złapał mnie za ramię i spytał o samopoczucie. Jego twarz sprawiała wrażenie zatroskanej, ale wyjątkowo pogodnej. Tylko oczy jakby bez wyrazu.

– dobrze, dziękuję – odparłam. W jednej sekundzie kapitan krzyknął abym zamilkła. No, ale co niezwykłego z „dobrze, dziękuję” można wywnioskować? Możliwe że coś można, bo mężczyzna uśmiechnął się szyderczo i szybko odszedł, robiąc miejsce kolejnym osobom.

Zapytałam kapitana co tu robimy. Na moje pytanie dwóch albo trzech agentów zareagowało szybciej niż sam odbiorca. Stali się niespokojni i nachalnie zaczęli obrzucać sugestywnymi pytaniami, zmuszając do mówienia dając mi do zrozumienia mimiką twarzy, gestami i…nieustannym dotykaniem.

Wizyta w tajnej bazie zakończyła się…budzikiem.

– dzwoni ci telefon. Wstawaj na wachtę – mówi kapitan. Tym razem to rzeczywistość. Jestem na jachcie, na środku Atlantyku. Jest północ. Wieje delikatny wiatr, fale są spokojne. Jestem zobligowana nanieść poprawkę na moje obawy pogodowe przynajmniej na czas mojej wachty: te dwie godziny były nagrodą po nieprzespanej zeszłej nocy – czyste niebo, wyraźne gwiazdy i ciepłe powietrze. I głowa kompletnie zajęta snem, który sprawiał wrażenie wyrwanego z jakiegoś całkiem niezłego filmu albo bestsellerowej książki.

Idę spać, już na całą noc. Może załapię się na kontynuację wyśnionej historii?

Najświeższe dane z zeszłej nocy: pogoda była przyjemna i spokojna, owszem. Ale tylko na mojej wachcie. Nie pamiętam o czym śniłam, ale na pewno nie o trzydziestopięcioletnich agentach.

A dziś [11.12] złapał nas chwilowy, obfity deszcz. Zapowiada się na więcej, więc jest okazja do przepłukania ubrań [i pokładu] słodką wodą. Pogoda jest zmienna, ale nie budząca grozy. Mamy pokojowe żeglowanie po Atlantyku. Słońce pali niemiłosiernie, ciężko na nim wytrzymać. W cieniu przeważnie jest 30’C [woda ma tę samą temperaturę], więc znając siebie raczej nie wrócę opalona na heban – podejrzewam, że w ogóle nie wrócę opalona. Chowam się przed promieniami UV jak to tylko możliwe. 

Komentarze