Koniec, a zarazem początek pewnej przygody

0
955

„Wyspa na horyzoncie!” – zbudzony tym radosnym okrzykiem na w pół przytomny zrywam się szybko z koi. Wychodząc na pokład ujrzałem majaczący w oddali skrawek od 14 dni wyczekiwanego stałego lądu. To Martynika. Powoli dociera do mnie gdzie jestem. Wkrótce postawię pierwsze kroki na Karaibach a tym samym spełni się moje kolejne marzenie. Oboje czujemy, że nasza atlantycka przygoda zbliża się ku końcowi a jednocześnie przed nami widnieje perspektywa spędzenia okrągłego miesiąca na tych rajskich wyspach – bajeczne plaże, lazurowa woda, egzotyczna przyroda i kreolska kultura.

W piątek rano stoimy już w zatłoczonym porcie Le Marin na południu wyspy. To jedna z największych marin na wyspach, gdzie stoi prawie tysiąc jachtów a drugie tyle na kotwicy w okolicznych zatokach. Można tutaj spotkać żeglarzy z całego świata. Czas na pierwszy od 14 dni kontakt z rodziną, posprzątanie jachtu, spakowanie naszego dobytku i w drogę, tylko gdzie, z kim, kiedy? Nie wiemy. Liczymy na pomoc z Góry i łut szczęścia, które do tej pory bardzo nam sprzyjało. Dzięki uprzejmości kapitana i załogi Lady Dany 44 możemy spać na jachcie jeszcze jedną noc, za co jesteśmy im bardzo wdzięczni.

Poszukiwania jachtu, na którym moglibyśmy spędzić kolejną noc spełzły na niczym. Nasze prośby o nocleg na Couchsurfingu również spotkały się z odmownymi odpowiedziami lub ich całkowitym brakiem. Póki co nie ma także żadnych perspektyw na to, żebyśmy mogli ruszyć dalej jakimś jachtem. Szybko zlokalizowaliśmy camping w miejscowości Sainte Anne, leżącej przy rajskiej plaży. Łapiąc jakąś okazję lub busa w okolicy supermarketu, spotkaliśmy parę Francuzów udających się w tym samym kierunku na swój jacht, na którym spędzają zimę. Okazało się, iż napotkany jegomość jest emerytowanym pilotem samolotów, pracował dla Air France, setki razy latał do Warszawy i rozsmakował się w Żubrówce. Na campie spędziliśmy dwie noce, spacerując po okolicy, wylegując się w hamakach i ciągle „surfując” po Internecie w poszukiwaniu jachtu żeglującego między wyspami, którego załoga byłaby skłonna nas przygarnąć i razem dzielić dole i niedole żeglugi. W międzyczasie dostaliśmy wiadomość od kapitana, z którym wcześniej żeglowaliśmy, iż polecił nas swojej załodze, która zbliża się do Martyniki abyśmy posprzątali jego jacht po transatlantyckim rejsie, oczywiście nie za darmo. Tym samym pojawiła się opcja zarobku i miejsca na nocleg. Następnego dnia byliśmy już z powrotem w Le Marin, dzięki uprzejmości pewnego „lokalesa”, który zobaczył nasz wyciągnięty kciuk przy głównej drodze i podwiózł nas do samego portu. Od tego momentu już wiemy, że autostop działa tu całkiem nieźle. Jeśli zostaniemy tu na dłużej, na pewno będziemy chcieli spróbować zwiedzić w ten sposób wyspę.

Tymczasem do portu wpłynął Zorba, na którym mieliśmy przyjemność żeglować na drodze z Teneryfy na Cabo Verde i spędzić tam dwa tygodnie. Jakże miło było zobaczyć powiewającą dumnie polską banderę i znajomy pokład, na którym przydarzyło się nam tyle niesamowitych przygód. Całe popołudnie i pół następnego dnia zajęło nam odgruzowanie jachtu. Pomachaliśmy nowej załodze uzmysławiając sobie, że oto znów jesteśmy bezdomni. Usiedliśmy w przyjemnym barze o wdzięcznej nazwie „Kokoarum” bezpośrednio przy marinie, gdzie przesiadywało liczne grono żeglarzy. Kiedy Milena czuwała przy bagażach ja przechadzałem się po marinie rozmawiając z żeglarzami i tak na zmianę. Pytaliśmy o możliwość noclegu tłumacząc przy tym naszą trudną sytuację.

Czas mijał, szybko zrobiło się ciemno, co chwila nadchodziły gwałtowne szkwały z ulewnym deszczem, który na chwilę ustawał po to, żeby zaraz przyjść ze zdwojoną siłą. Był już późny wieczór, kiedy rozmowę z Mileną podjęło dwóch sympatycznych Holendrów i jeden Włoch proponując przy tym drinka. Bardziej zależało nam na dachu nad głową niż na topieniu naszych problemów w alkoholu… Wytłumaczyliśmy, że jesteśmy w długiej podróży próbując przy tym nie wydać góry pieniędzy, których nie mamy i wystarczy nam kawałek pokładu z jakimś zadaszeniem, nic więcej. Nie namyślając się długo, zgodzili się nam pomóc i z otwartymi ramionami zaprosili nas na pokład swojego pięknego, klasycznego jachtu, gdzie urządziliśmy niezłą imprezę z drinkami i dobrą muzyką. Czuliśmy smutek, kiedy przyszedł czas na pożegnanie. Spędziliśmy razem świetny wieczór a rozmowom, tańcom i toastom nie było końca. Spotkaliśmy bratnie dusze, ludzi, z którymi chcielibyśmy jeszcze kiedyś wspólnie przemierzać morza i oceany. Najważniejsi na naszej drodze są ludzie, którzy chętnie nam pomagają i „zasypują” ciepłymi słowami i niezwykłymi opowieściami żeglarskimi czy o swoich często krętych ścieżkach życia.

Bar „Kokoarum” w którym spędziliśmy już sporo czasu stał się naszą tymczasową bazą, centrum dowodzenia światem i niczym Pinky i Mózg głowiliśmy się co począć dalej. Powtórka z rozrywki, czyli chodzenie tam i z powrotem po kejach, rozmowy z ludźmi, niestety wszystkie odmowne. Plan B zakładał docelowy kontakt z panem Stanisławem, Polakiem aktualnie mieszkającym na jachcie w Le Marin. Był to dawny przyjaciel jednego z nowych załogantów „Zorby”, dla których sprzątaliśmy jacht. Dał nam numer do Krzysztofa, który miał kontakt do Marty. Ta z kolei telefon do Gosi a ona już bezpośrednio do Stanisława. Proste, prawda? Na naszej drodze jeszcze nie spotkaliśmy Rodaka, który by nam w jakiś sposób nie pomógł. Tak było i w tym przypadku. Przyjechał do mariny zabierając mnie na dwa zaznajomione czeskie jachty, gdzie ewentualnie moglibyśmy przenocować. Na pierwszym Czesi życzyli sobie dość sporo pieniędzy a na drugim nikogo nie zastaliśmy. Dostaliśmy za to namiary na Pavla, Czecha, który pracuje tu w firmie czarterowej. Być może będzie miał dla nas jakieś odpłatne zajęcie przy katamaranach, kto wie.

Trochę zrezygnowany, wróciłem do baru zamawiając kolejne zimne piwo z limonką. Upały w ciągu dnia są nie do zniesienia. Nasze morale już mocno podupadły. Byliśmy bez żadnych widoków na nocleg, nie mówiąc już o możliwości odwiedzenia innych wysp. Zmarnowani zapuszczaliśmy korzenie przy stoliku, kiedy rozmowę podjął pewien Francuz siadający wraz ze swoim śpiącym dzieciakiem obok nas. Okazało się, że zna pewien statek o nazwie Victoria, zakotwiczony niecały kilometr od Le Marin w pobliskiej zatoce. Jest to kopia statku Magellana o długości ponad 20 metrów, w całości zbudowanym z drewna. Służy podróżnikom takim jak my; dysponującym ograniczonym budżetem i próbującym załapać się na rejs po Karaibach na tzw „krzywy ryj”. Można tam nocować jak długo się chce w zamian za drobne prace porządkowe i symboliczną darowiznę na utrzymanie jednostki. Czuliśmy jak ogromny głaz spada nam z serca. Mamy gdzie mieszkać i to nie tylko na jedną noc!

Po przeprawie pontonem naszym oczom ukazał się statek rodem z filmu „Piraci z Karaibów”, który wyglądem i wystrojem w środku nieznacznie różnił się od tych z czasów wielkich odkryć geograficznych. Była ogromna busola, armaty, szable, na stole w mesie wypchany kajman, czaszka z peruką postawiona przy sterze, piracka flaga i wiele innych pirackich atrybutów. Brakowało na nim tylko Jacka Sparrowa. Rum oczywiście był. W końcu odczuliśmy wewnętrzny spokój, radość oraz pełen luz. Z łatwością można było odczuć, że cały statek „przesiąknięty” jest niesamowitymi historiami wielu ludzi, którzy tak jak i my znaleźli tutaj schronienie. Na pokładzie poznaliśmy trójkę innych podróżników o podobnych planach. Najstarszy był Kuna, rodowity Szwajcar o mądrych oczach, który przyjechał tu odnaleźć wewnętrzny spokój i zwiedzać wyspy. Aktualnie reperuje sąsiednią łódkę pewnego Polaka. Był także Lee z Kolorado, który niczym Piotruś Pan miał plan, żeby nigdy nie dorosnąć i żyć marzeniami. Z wykształcenia biolog mieszkający w swoim amerykańskim furgonie. Był i Kofaine, młody żeglarz z wielkimi marzeniami mieszkający w Gujanie Francuskiej a pochodzący z Ekwadoru.To właśnie oni i niepowtarzalna atmosfera na jedynym w swoim rodzaju statku sprawiły, że poczułem się jakbym był u siebie. Nagle wszystkie problemy i troski odeszły w niepamięć. Nareszcie mogliśmy spokojnie spać bez obaw, że zmokniemy. Była wygoda koja, czysta pościel, miejsce na nasze bagaże, kuchenka gazowa, łazienka, prąd i słodka woda zbierana z płachty rozwieszonej nad pokładem – czego chcieć więcej?

Już wiemy, że możemy dołączyć na pokład Zorby od 3-go stycznia i razem zwiedzić Gwadelupę, Dominikę, Saint Lucię i Martynikę. Tymczasem do naszej dyspozycji są trzy kajaki i ponton z silnikiem, najbliższe dni chcieliśmy wykorzystać na słodkie lenistwo, poznawanie okolicy i wyspy. Jako, że dziś wigilia, są plany, żeby przygotować uroczystą kolację, dobre drinki i spędzić razem wieczór w mesie Victorii.

Bartek

https://przestrzenni.wordpress.com/

Komentarze