wtorek, 12 lutego 2013
Pierwsza noc w ostatnim porcie. 826 mil pierwszego etapu, 3075 mil do mety drugiego i 20 mil do FdF. Razem 3921 mil liczonych jako suma odcinków prostych między dobowymi pozycjami. Awarie – zero. Nic nie zawiodło. Ani jedna fala nie weszła na pokład.
Dość podsumowań. Wstał dzień. Trzeba dopełnić formalności. Po piętnastej wracam zmęczony, wsiadam do pontonu i wiosłuję w stronę Skwarka. Polska bandera? Ze stojącego niedaleko Morgana 43 płynie w moją stronę ponton. Cześć jestem Jean Paul. Pływam pod polską banderą. Jestem Francuzem. Przesiadam się z mojej zabawki i pontonem Jean Paula płyniemy na Nes Trax. Port macierzysty Szczecin. Zgłoszenie wejścia? to załatwisz w sklepie żeglarskim naprzeciwko Lider Price. Pracują do siedemnastej. Jest czas. Jean Paul podaje mi zimniutkie piwo. Doskonałe. Po diecie i miesięcznej abstynencji obawiam się o reakcję organizmu. Jest normalna, nie odmawiam następnego.
Wieczorem Jean Paula odwiedza Grzegorz. Pochodzi z Dąbrowy Górniczej. Z żoną i czwórką dzieci mieszkają pól roku we Francji kontynentalnej a pół na Martynice. Grześ ma niewiele ponad trzydzieści lat. W tygodniu twardo trenuje na szosowym rowerze a w soboty i niedziele startuje w wyścigach. Udało mu się. Pracuje robiąc to co kocha. Po zwycięstwie w odwiecznej rywalizacji z Gwadelupą dumni Martynikanie widząc trenującego Grzegorza zatrzymywali samochody by zawołać Kwiatkowski!!! Opowiada o marzeniu żeby mieć łódkę na której mógłby pływać z rodziną. Może kiedyś. Weź Skwarka. Jest twój. Grzegorz nie może uwierzyć w swoje szczęście. Dzisiaj z radością czytam maile z opisami żeglarskich przygód rodziny Kwiatkowskich. Skwarek znalazł swoje nowe miejsce.
Jean Paul postanowił nauczyć się języka swojego dziadka, emigranta z Polski. Pokochał wszystko co polskie. Ludzi, kraj i historię. Następny dom? koniecznie w Borach Tucholskich. Od siedmiu lat żegluje po Karaibach. Jest naszym prawdziwym ambasadorem dobrej woli.
Następnego dnia obok Nes Trax rzuca kotwicę Laurin Koster Elin. Przypłynął Karol ze swoimi szwedzkimi blond aniołami. Trzech na jednego uczymy Grzegorza żeglować. Początki nie są łatwe za to załoga Skwarka ze zdziwieniem spogląda na wskazania gps-a. Taka mała łódka może tak szybko pływać. Ćwiczymy manewrówkę na samym grocie.
Ludzie których tu poznaję warci są książek. Jak błyskawicznie malujący dynamiczne obrazy Maurizio, kolejny Karol który sześć lat temu wyszedł z domu w Polsce żeby zobaczyć Bałkany a zwiedził już całą Amerykę Południową, czy dwie starsze panie żeglujące jedenastometrowym slupem które przyszły mi pogratulować przejścia Atlantyku małą łódką.
– to ja Paniom gratuluję dopłyniecia tutaj
– nic takiego, robimy trzecie kółko
Na Nes Trax płyniemy na druga stronę Zatoki FdF. Plaże, zatoczki, malownicza marina. Dalej od stolicy jachtów jest więcej i są bardzo różne. Daleko można popłynąć na dużym, małym, drewnianym, metalowym, z laminatu lub siatkobetonu. Jedno, dwu, lub trójkadłubowcu.
Martynikanie? Życzliwi, żywiołowi, radośni, otwarci. Dziewczyny uśmiechnięte, piękne i nieprawdopodobnie zgrabne. Przypłyńcie
Na kotwicy.
Fort de France
Lekcja wf
Płyniemy na Nes Trax na drugą stronę zatoki
piątek, 8 lutego 2013
Od stojącego na kotwicy szwedzkiego Laurin Kostera 32 odbija ponton. Cześć! Jestem Karol. Pierwszy człowiek po drugiej stronie oceanu wita mnie nienaganną polszczyzną. Rodzice Karola pochodzą z Polski. Dwie młode rodziny, każda z dwojgiem małych dzieci, żeglują wspólnie na dwóch jachtach. W lecie wypłynęli ze Szwecji. Będą jeszcze tutaj stali. Umawiamy się, że zgłoszę wejście w Fort de France i wrócę do Małej Zatoki.
Odpływam. Wiem już, że Szymon przypłynął prawie dobę przede mną. Za cyplem otwiera się Grande Anse de Arlet. Jest tylko trochę większa. Pod brzegiem piaszczyste dno trzyma kotwice może dwudziestu jachtów. Jeden, liczący około dziewięćdziesiąt metrów oldtimer, stoi w wejściu do zatoki.
Sylwetka coraz bardziej widoczna od burty. Znam ten jacht. Z dużego rzutu bocznego wiszącego na ścianie u Andrzeja, żeglującego zdecydowanie mniejszą Pasją 850. Nahlin. Nitowana angielska konstrukcja odrestaurowana kilka lat temu w Rendsburgu i Hamburgu. Prace kadłubowe zgodnie z oryginalną, już niemal zapomnianą technologią wykonywali polscy specjaliści. Kolega Janek podrzucił ze stoczni stare narzędzia. Również ja miałem w tym wydarzeniu mikroudział przygotowując na podstawie starej literatury „ściągę” z technologii. Kibicowałem Andrzejowi i całej odbudowie mając nadzieję, że kiedyś podobny los spotka Dar Pomorza. Teraz jeszcze ma to kto zrobić. Andrzej przez kilka lat, do końca prac, kierował wymianą i kształtowaniem blach oraz ich nitowaniem. To nie był zwykły remont. Jacht miał całkowicie zachować wartość historyczną i wierność oryginalnemu projektowi. Trzeba było jak najwięcej uratować i jak najmniej wymienić. To na pokładzie Nahlina król Edwardowi VIII spotykał się z Wallis Simpson. Kobietą dla której oddał królestwo. W roku 1937 jednostkę kupił król Rumunii Karol II. Na tym jachcie Karol II przyjmował ministra Becka.
Nie wyglądam jak minister. Nie podpływam Skwarkiem do burty. Robię kilka fotek dla Andrzeja.
Następna to już Zatoka Fort de France.
Staję na kotwicowisku przy samym centrum stolicy. Zdecydowanie jestem zwolennikiem sztywnych bączków. Jak widać w mniejszości. Na Skwarka mogłem zabrać z Polski tylko ponton plażowy. Wystarczył. Mam dwadzieścia cztery godziny na zgłoszenie wejścia. Po kilku godzinach odsyłania mnie po całym mieście mam serdecznie dość biurokratów. Tysiące życzliwych ale skrajnie niekompetentnych ludzi, którzy sami nie wiedzą po co zostali zatrudnieni. Po kilku godzinach nie mam siły dalej szukać. Może już jest zbyt późno. Wracam na jacht. Jutro zacznę od rana.
czwartek, 7 lutego 2013
Grot i fok pracują, wiatr powoli słabnie. W południe już tylko mocna jedynka pozwala wykręcić dwa węzły. Zakładam, że żeby mieć szansę na dotarcie do kotwicowiska jutro przed zmierzchem, muszę w ciągu doby od 1000 do 1000 UTC przepłynąć sto trzydzieści mil. Jutrzejszy wiatr również musiałby pozwolić na szybkie żeglowanie. Alternatywa to zwolnienie i podejście do wyspy piętnastego stycznia w dzień. Nie potrzebuję dwóch węzłów. Potrzebuję siedmiu. Wiatr zaczyna rosnąć. O szesnastej cztery węzły. Sprawdzam prędkość. Nie oszczędzam już bateryjek do gps-a. O osiemnastej pięć. Po zmierzchu jazda. Przyjemne lekkie ciepło. Rośnie fala. Jest pięknie. Nie mniej jak pięć, częściej do siedmiu węzłów. Steruję. Nie będzie spania tej nocy. O 0515 mijam statek płynący z północy na południe. W kokpicie lądują cztery latające ryby. Pomagam im się wydostać. Dziesiąta rano. Wchodzę do kabiny sprawdzić i zaznaczyć pozycję. Po prostej sto dwadzieścia mil w dwadzieścia cztery godziny. Gps pokazuje prędkość na fali cztery do siedmiu węzłów. Jeżeli zwalniać to teraz. Decyzja. Jazda! Nie czuję zmęczenia. Słońce pali. Pot spływa po całym ciele, kapie z czubka nosa. Wiatr siada. Cztery węzły. Skwar. Ocean. Przed dziobem na kontrkursie otwarta łódź w ślizgu. Dwaj czarnoskórzy rybacy stoją ubrani w kompletne ceratowe sztormiaki.
Czternasta czterdzieści. Delikatnie, za mgiełką, pojedyncze szczyty wyrastają z całego zachodniego horyzontu. W wielu miejscach. Od razu całe Karaiby? Po godzinie widać już, że to dwie wyspy. Po lewej Saint Lucia. Po prawej Martynika. Żegluję bliżej Martyniki z niepokojem patrząc na zegarek. Wiatr rośnie. Chwilami robimy osiem węzłów. Nie refuję.
Wyspa jest coraz bliżej. Pod brzegiem, szybki jacht płynie ku bliskiemu Le Marin. Największej marinie na Karaibach. Mijam południowy cypel i zmieniam kurs na 290. Do mety. Do 61 południka. Za wyspą jesteśmy osłonięci przed pasatowymi falami.
Na kursie Rocher du Diamant. Charakterystyczna kopulasta skała stercząca z oceanu. Skwarek pędzi. Nagle wpływam w środek kipieli. Szalone harce delfinów zbitych w ławicę. Helikopter robi dwa kółka nad Skwarkiem.
Tam, 10 mil za rufą, pod pasat, został bezpieczny port Le Marin.
Zmierzch coraz bliżej. Dwudziesta druga zero sześć N 14.24 W 061. Meta. 33 dni 1 godzina 6 minut. Pozostało bezpiecznie zakotwiczyć. Nie widać księżyca i gwiazd. W ciemności z trudem obserwuję zarys Diamentowej Skały. Przepływam obok. Osiemdziesiąt mil w ciągu ostatnich czternastu godzin. Za cyplem powinny być zatoczki Arlet. Już dawno wybrałem pierwszą, Petite Anse de Arlet. Zmęczenie. Już niedługo. Po północy jestem blisko celu. Gwałtowny wiatr spadowy głęboko przechyla Skwarka i odrzuca od brzegu. Dwa refy na grocie. Fok w dół. Fok sztormowy w górę. Chłodno. Halsuję pod szkwalisty wiatr w czterdziestostopniowych przechyłach. Kadłub wyskakuje na krótkiej fali. Wiatr wyje. Nie widzę skał. Zatoka jest cieniem ze słabymi światełkami zabudowań. Nieznana mi bojka świeci na wejściu do zatoki. Co oznacza.Wiatr jest zbyt silny by dawał szanse na odejście po uderzeniu o skałę. Byłoby głupio rozbić się na samym końcu. Postanawiam do rana żeglować tam i z powrotem wzdłuż brzegu. Po kilku godzinach z trudem utrzymuję resztki świadomości. Muszę zamknąć oczy. Odpocząć. Spadowy na chwilę przerywa. Wjeżdżam do zatoki. Kotwica. Jest zasięg.
Próbuję dzwonić. Nic z tego. Wysyłam sms. Jest 0730. Zasypiam.
wtorek, 5 lutego 2013
piątek, 1 lutego 2013
Dwa foki w dół. Fok w górę. Grot w górę. Grot w dół. W ciągu godziny. Wieje regularna siódemka. Przechodzą szkwały z deszczem.
W ciągu dwu dni szkwały stają się jeszcze bardziej gwałtowne. Pomimo żeglowania pod fokiem sztormowym przepływamy sto i sto pięć mil.
czwartek, 31 stycznia 2013
środa, 30 stycznia 2013
Głowicę samosteru przy wietrze wiejącym z tego samego kierunku mogę przestawiać o 180 stopni.
Gdy strugi wiatru napływają na statecznik od strony przeciwnej niż równoważący ciężarek, ustawiam i mocuję ster linką by pełnił funkcję statecznika.
Rolę steru przejmuje płetwa Fletnera. Taki układ działa bardzo precyzyjnie, niestety tylko przy słabszych wiatrach. Jeśli wiatr rośnie wymaga częstych interwencji lub wspomagania ciągniętą liną. Gdy dmucha silniej lepiej odwrócić głowicę a na rumpel założyć linki ograniczające wychylenie oraz gumy tłumiące ruchy steru.
W tej konfiguracji samoster sprawnie funkcjonuje również przy najsilniejszych wiatrach jednak płyniemy z wyraźnym esowaniem nawet do 30 stopni na stronę gdy przy nierównomiernych falach trzeba nastawić duży zakres ruchu rumpla.
Płynę na południowy zachód by głębiej wejść w pasat. Foki ciągną, samoster prowadzi. Drugi dzień pasatowego lenistwa. Porządki, pranie i kąpiel. Okrutnie słoną wodę oceanu spłukuję kilkoma litrami słodkiej. Kolejna doba – 105 mil. Mam czas. Mogę czytać. Żeglarze w Santa Cruz zostawili nam potężny plik głównie magazynów motoryzacyjnych. Ważne, że po polsku. Dowiaduję się dlaczego powinienem jeździć Astonem Martinem. Jest uroczo zawodny, wspaniale niepraktyczny no i cena zupełnie bez znaczenia. Wyborcza , Ile człowieka jest w Polaku. Mam wrażenie, że to już było w historii. Wyborcza ląduje za burtą. Odrodzenie angielskiej motoryzacji. Może się udać. Żeglujący z wiatrem jacht przechyla się z burty na burtę w rytmie fal. Na wielu jachtach to największa uciążliwość podczas żeglugi w pasacie. Zwłaszcza ciężkie jachty których konstrukcja nie sprzyja tłumieniu kołysań, kładą się na burty po ponad 20 stopni. Przechyły Skwarka nie przekraczają dziesięciu. Płyniemy prawie jak katamaranem. Fale delikatnie unoszą rufę i przechodzą pod kadłubem. Do końca rejsu żadna nie zaleje kokpitu. Pasat wydaje się być nagrodą dla zmęczonych, dla żeglujących rodzin. Za dopłynięcie, za wszystkie sztormy, za przygotowanie jachtu.
Dobre towarzystwo.
Sięgam po książkę o Małych Antylach. Prezent od Szymona, armatora zgrabnego Schipmana, który wraz z Krzysztofem pomógł przywieźć Skwarka do Sagres. Wybieram kotwicowisko na którym w drodze do Fort de France stanę po przejściu mety. Dzielę pozostałą odległość przez sto. A może sto dziesięć. W nocy w kokpicie ląduje „robal”. W jaki sposób?
Wiatr siada. Ledwo 2B. Zapeszyłem. Steruję. Może to coś da. Zaledwie osiemdziesiąt pięć mil po dobie walki. Prześladuje mnie tytuł zapamiętany ze starego numeru Yachtu. Na Karaiby bez pasatu. Tylko, że oni mieli jedenastometrową łódkę. Dzielić wodę i jedzenie? Wiatr jeszcze słabnie i skręca na SE. Grot, fok i kurs 210. Na południe. W poszukiwaniu mocnego pasatu. Dwa dni łapania podmuszków. W nocy woda gładka jak olej. Sześćdziesiąt i siedemdziesiąt siedem mil. Czy to ocean czy kurs żeglarski na Pogorii. Nie tej stalowej. Tej koło Katowic. Powoli rośnie północny wiaterek. Jestem sto mil od Wysp Zielonego Przylądka. 18 stopni 29 minut N. Dość szukania pasatu. Półwiatrem ku Martynice. Po trzeciej nocnej zmianie żagli odpuszczam. Wyrzucam linę. Jest Wigilia. Prawa strona głowy nadal tkliwa. Może zawinąć na Wyspy, zadzwonić do domu, że wszystko ok i po Świętach, gdy przyjdzie pasat przelecieć na druga stronę.
Rano świąteczny wiatr z NEN. Rośnie. Fala również. Dmucha już dobra ósemka. Pod fokiem sztormowym przekraczamy chwilami sześć węzłów tylko samoster przy bocznej fali potężnie esuje. Zygzakiem po falach robimy półtora raza taką drogę. Siądę do steru. Po Świętach. Teraz muszę ze zwykłych zapasów skomponować środek silnie dopingujący. Gulasz z sosem grzybowym, żółty ser, czosnek, czerwone wino. Przeloty po osiemdziesiąt mil. Nie szkodzi. Kiedyś dopłynę. W czwartek 27 grudnia mogę nieśmiało powiedzieć wrócił. Pasat. Sto cztery, dziewięćdziesiąt, sto sześć mil na dobę. Piękne ślizgi. Ryby w powietrzu. Latają gdy fala i wiatr rosną. Pechowe znajduję w kokpicie i na pokładzie.
W Sylwestra czarna woda, biała piana. Pasat ponad 5B, trzymetrowe fale i 108 mil. Od kilku dni nie widziałem statku. Postanawiam spać normalnie. Obawiam się, że organizm może być bardziej zmęczony niż to odczuwam. Pasat nie jest równy jak na początku. Przechodzą silne szkwały i krótkie, intensywne ulewne deszcze. Kolejne dni z przebiegami ponad sto mil. W czwartek sto dziesięć. Fuka. Czarne, rozbudowane fale. To nie film. Ja tu jestem. Nadchodzą od rufy i wydaje się, że nas pochłoną. Dochodzą. Zawisają spienionym grzbietem trzy metry nad rufą i znikają pod kadłubem lekko unosząc skwarkową pawęż.
wtorek, 29 stycznia 2013
Jeżeli tak dalej będzie dmuchało to mam szansę przepłynąć 140 mil w 24 godziny. Patrzę na oddalające się wyspy nie tylko za siebie. Przed południem wiatr siada całkowicie. Do wieczora łapię nieliczne delikatne podmuchy. 80 mil w ciągu doby.
Wracam do snu w odcinkach piętnastominutowych. Głowa na zewnątrz. Przyzwyczajenie wzroku. Lustruję horyzont z wierzchołka fali. Do koi. Delfiny, statki i łapanie podmuchów. Dwie kolejne doby przynoszą tylko 104 mile. Energia elektryczna na rejs mieści się w zapasie paluszków. Sprawdzam pozycję raz na dobę i nanoszę na mapę. Przebiegi to nie zliczany przez gps kilwater węgorza na oceanie lecz proste odcinki między pozycjami. Wieczór, trzy doby od startu. Jest wiatr. Cztery, potem sześć B z południowego wschodu. 2200 chcę sprawdzić horyzont. Jestem już w zejściówce. Falka przyhamowuje Skwarka. Lecę tyłem do wnętrza. Kant szafki kambuzowej zatrzymuje głowę. Pięć centymetrów nad uchem. Rano wiatr przechodzi na północno wschodni. Jest równe sto mil w ciągu doby i jazda. 6B. Czyste niebo. Granatowy ocean.
Przed północą wiatr wyje. Co najmniej ósemka. Liny z rufy. Prawa strona głowy opuchnięta. Kark sztywny. Rwie bardzo stare złamanie nosa. Dwie aspiryny. Podobno działają przeciwzakrzepowo. Śpię na podłodze.
Nad ranem wleczemy się robiąc 3 węzły. Dwa dni zabawy z żaglami. Stałe ponad sześć węzłów pod samym fokiem by potem przez kilka godzin z trudem robić trzy pod pełnymi żaglami. Płynę wzdłuż afrykańskiego brzegu jakby ku Wyspom Zielonego Przylądka. 19 grudnia. Dochodzę do 22 stopnia szerokości północnej. Jest. ENE 3 do 4B. Pasat! Dwa foki na bomach. Chwilami ponad 6 węzłów. Sto dwie mile w ciągu doby. Kielich dla Neptuna.
To nie horyzont tylko falka. Na zdjęciach zawsze płaska. Samoster radzi sobie na każdym kursie. Gdy jednak złośliwa fala przestawi rufę o dziewięćdziesiąt stopni, trzeba rumplem naprowadzić Skwarka. Rozwiązaniem jest ciągnięcie 60 metrów liny. Wytracony z kursu jacht po chwili nań wraca. Opłaca się to tylko przy silnym wietrze gdy Skwarek pomimo oporu liny płynie szybko.
niedziela, 27 stycznia 2013
sobota, 26 stycznia 2013
12 grudnia 2012.
Szanse na dobry przelot zabrali celnicy przetrzymując przez tydzień Szymona soczewki kontaktowe. Baksztagowa autostrada prowadząca do pasatów przestawała pracować. Wyspy będą centrum wyżu mającego się utworzyć nad naszą częścią Atlantyku. Będziemy łapali ostatnie sprzyjające podmuchy. Ustalamy start na 2100 UTC i idziemy do chińczyka najeść się na zapas. Marzę o schabowym. Po dwóch słodkich przystawkach nadchodzą półmiski z brązowym pieczystym. Z bliska, niezbyt dobrze upieczone wołowe żebro w na przemian nakładanych warstwach lukru i karmelu. Nie czekam na kolejne dwa słodkie dania. Ostatni raz sprawdzamy pogodę i zostawiam Szymona z chińskimi przysmakami. O 2200 oddaję cumy. Do mariny wchodzą bardzo słabe podmuchy z przeciwnych kierunków przedzielane ciszą. Jeszcze cumuję na końcu kei i idę do Lilla My.
Wychodzisz?
– Jeszcze gdzieś upchnę te dwie cumy.
Coś umknęło. Patrzę na lewe okienko, jest ze starej plexi. Było uszkodzone po uderzeniu fali.
– Zaklejałeś pęknięcie?
Szymon nurkuje w Małej szukając wiertarki. Przed zaklejeniem trzeba wywiercić otworki na końcach pęknięcia. Już nie czekam. Wracam na Skwarka i po dziesięciu minutach mijam główki. Dalej między wyspami dmucha. Fala rzuca Skwarkiem. Łapię ledwo wyczuwalne tchnienia. Zwrot za zwrotem i niezamierzone kółka. Próbuję odejść od wysokiego klifu. Co tu robię. Powinienem przynieść drewno, napalić, odśnieżyć przed domem. Milę od brzegu łapię pierwszy silny podmuch z północnego wschodu. Baksztag, sześć węzłów. Ślizgi z falą. Jest pięknie. Kurs 180. Postanawiam szukać wiatru bliżej Afryki i jak najszybciej dotrzeć do pasatu. To dłuższa trasa. Wolę zaryzykować niż łapać słabe podmuchy na środku Atlantyku. Z tyłu ledwo widoczne na tle łuny Santa Cruz, światła statku. Kurs zbieżny. W ustach sucho. Spokojnie. Jest bardzo daleko. Ile razy mijałeś statki. Lekko wyostrzam. Po dwudziestu minutach statek przechodzi za rufą. Wiatr rośnie. Po zarefowaniu grota prędkość nie spada. Co raz częściej zabieramy się na ślizgi z falą. Bryzgi sięgają jednej trzeciej grota. Jestem przemoczony. O piątej światła statku z prawej burty. Namiar się nie zmienia. Trzymam kurs na zderzenie. W szkwale, w ślizgu na grzbiecie fali, sto metrów od statku, robię zwrot przez rufę. Mijamy się przeciwnymi kursami. Ludzie stoją na oświetlonym pokładzie. Macham do załogi. Śmieję się. Żadnej suchości. Znowu zwrot za rufą statku. Wracam na 180. Tego potrzebowałem. Siódma rano. Po dziesięciu godzinach od oficjalnej godziny startu sprawdzam pozycję. Jestem 50 mil na południe od Radazul. Wieje z północy ze wschodnią odchyłką. Stawiam dwa foki na wytykach. Ustawiam samoster i pomagam mu wypuszczonymi linami.
Dzień sztauowania, noc za sterem. Leżę na ławie kokpitu oparty głową o nadbudówkę. Mokre ubranie nie przeszkadza. Mięśnie pulsują. Zmuszam się do podniesienia powiek. Wschodzi słońce. Z lewej Pico de Teide. Z prawej Gran Canaria. Powieki opadają. Jeszcze raz. Lewa Teide. Prawa Gran Canaria. I jeszcze raz. Warto.
wtorek, 22 stycznia 2013
czwartek, 17 stycznia 2013
Trafił w FdF jedną kafejkę internetową , ale jest permanentnie zamknięta. Napisze chyba dopiero po powrocie do domu.
Najprawdopodobniej znalazł dla Skwarka rodzinę zastępczą:). Załatwi formalności z jachtem i w przyszłym tygodniu ma wracać. (SM)
środa, 16 stycznia 2013
wtorek, 15 stycznia 2013
12.12.2012 Radazul – Tenerife
START DO DRUGIEGO ETAPU 21.00 UTC
12.12.2012
Fonetycznie La Kukaracza. Karaluch. Przeszly po cumach. Zagazowalem wnetrze Skwarka. Kupilem zel Bayera contra cucarachas za 20 euro. W portach nie nalezy stac zbyt dlugo. Szymon wrocil z Santa Cruz z paczka. Czas startowac dzisiaj. Na pewno nie 13 grudnia i nie z karaluchami. Koszulka, szorty, w portowym barze lokalne piwo daje sie przelknac. Jest zasieg. Odsniezylbym podjazd i napalil w kominku. Samotne zeglowanie jest bardzo egoistyczne wiec do mety.
Szczesliwych snieznych Swiat i ciekawych prezentow.
Na nabrzezu Westerly ratowany po nadjedzeniu przez osmoze.
Zewnetrzna warstwa grubego zelkotu oskrobana. To co zostalo, na wiekszosci powierzchni ma strukture pumeksu.