Puffin 6 czerwca dotarł na Wyspy Owcze. Po 48 godzinach żeglugi z Szetlandów damska załoga zawitała do stolicy – Tornshavn (podobno to najmniejsza stolica świata). Na odcinku od Lerwick udało nam sie pobić niezły rekord dobowy – 140 mil. Co daje średnią prędkość ponad 5 węzłów! A jutro… ruszamy na Islandię!
Żegluga przebiega sprawnie i bez większych problemów. Uciążliwa jest ciągła wilgość na jachcie, której nie mamy na razie jak wysuszyć. Niestety od Szetlandów żeglujemy bez autopilota i sytuacja ta nie zmieni się aż do Norwegii – pracujemy nad bicepsami (na razie głównie lewej ręki, bo ciągle żeglujemy prawym halsem). Niestety komputer Brożki odmówił współpracy w związku z czym mamy bardzo utrudniona mozliwość pisania relacji oraz dodawania nowych zdjęć.
Tym razem zapraszamy na zapiski z dziennika Kaczki:
4-6.06.2014 Ruszyłyśmy z Lerwick w iście szetlandzkiej pogodzie – szare, nisko zawieszone chmury, nadciągająca mgła, za chwilę – deszcz. W dodatku na początku musiałyśmy się wyhalsować poza przybrzeżne skały, więc znów powoli. Jednym słowem: fantastycznie! Zapał do żeglugi jakiś słaby… I nawet poczytać na wachcie za bardzo się nie da, bo autopilot nie działa Na szczęście rano, kiedy dopływamy do północnego końca Szetlandów, pojawia się słońce. Niestety chwilę później uaktywnia się też silny prąd. Walcząc z nim tuż przed „zakrętem”, widzę pierwszego puffina! Budzę nawet Brożkę, ale zanim się pojawia na pokładzie, puffin znika. Zwabiona jego widokiem, płynę blisko brzegu (może będzie ich więcej?). Cóż za błąd! Rada dla nawigatorów, pływających w tym rejonie – jeśli nie macie silnika, NIGDY, PRZENIGDY nie próbujcie płynąć blisko brzegu! Wiatr oczywiście, jak na złość, słabnie i z tego nieszczęsnego prądu wydobywam się jeszcze przez godzinę…Widok puffina nastroił mnie dość bojowo, wachta w słońcu też, i nawet chce mi się płynąć. W ciągu dnia mój entuzjazm jednak stopniowo słabnie. Najpierw niebo zaciąga się chmurami, potem wiatr tężeje, fala rośnie i zaczyna się dobrze znana mokra, zimna żegluga. Znów wszystko mokre, znów mi przemaka prawy rękaw Fladena i rękawice. Szlag by to…Jakiś czas temu, jeszcze na Bałtyku, powstało nasze robocze określenie „floatation weather”. Oznacza ono, że jest taki zimno, że na wachtę należy założyć cieplejszy sztormiak floatacyjny.Po raz kolejny ostrzegamy się z Brożką, że jest floatation weather, wyciągamy dodatkowe warstwy grzewc ze, uzbrajamy się w kolejne skarpety. Teraz już kładziemy się spać ze stopami opatulonymi w oba nasze śpiwory…Wieczorem Brożka zakłada pierwszy ref na grocie. Kilka godzin później, ja zakładam drugi. Na szczęście radzimy sobie z tym jednoosobowo, mimo braku autopilota. Zmieniłyśmy miejsce jego mocowania do rumpla tak, by móc go zablokować w pozycji „ster zero”. Przy wyluzowanym grocie nawet trzyma wtedy kurs (przynajmniej w półwietrze). Po zarefowaniu, sprawdzam średnią prędkość od początku przelotu – 4,5 w. Nieźle. Od kilku godzin zasuwamy po 6-7 w, więc w ramach podnoszenia motywacji, postanawiam przed Torshavn dobić średnią do 5 w.Z niecierpliwością wyglądam Wysp Owczych. Kiedy popołudniu schodzę z wachty, mamy do podejścia 25 Mm. Kilka godzin później, budzi mnie Brożka. Wyglądam przez okienko i widzę wyspy!
Niesamowite, przecież podobno przez większość roku widzialność jest tu przynajmniej umiarkowana… Za chwilę okazuje się, że ten zapierający dech obraz przyjdzie nam podziwiać dłużej – wiatr zdycha, prąd obraca nas jak chce. Widzę w oddali płynący do Torshavn jacht i przez chwilę rozważam, czy nie wywołać ich przez radio i nie poprosić o hol. W końcu rezygnuję – są kilka mil od nas, głupio tak. Całe szczęście – po kilkudziesięciu minutach wiatr wraca. Z innego kierunku, ale to nic. Ważne, że jest. Wpływamy do portu przy zachodzącym słońcu. Kiedy w końcu docieramy do mariny (znów te flauty po drodze), widzimy szwajcarski jacht, który stał za nami w Lerwick. Jego załoga też nas zauważa i… bije nam brawo! Cumujemy w głębi portu, pod czujnym wzrokiem kilkunastu kibiców. Jak sie okazało bbudynek dla żeglarzy jest akurat w trakcie budowy w związku z czym w porcie nie ma żadnych fasilites. Szwajcarska załoga zaprosiła nas na powitalne piwo oraz udostępniła swój prysznic oraz wnetrze jachtu do wysuszenia naszych sztormiaków. Następnego dnia zaczynamy od spaceru po okolicy. Gdy wracamy spotykamy na kei Pana, który jak się okazuje jest ojcem harbormastera. Miły Pan zadzwonił do syna, który po jakichś 10 minutach przypłynął do nas i pilotową motorówką przecholował nas do kei dla gości w samym centrum miejskiego deptaku. Co ciekawe holowali nas burta do burty i rufą do przodu 🙂 Później udałyśmy się do informacji turystycznej gdzie obsługa bardzo łamanym angielkskim (swoją drogą na Wyspach Owczych wszyscy mówią po angielsku, nawet starsza pani co spaceruje z pieskiem) zaproponowały, że w ramach prysznica możemy udać się na miejski basen co z chęcią uczyniłyśmy (30 DKK za 1h). W drodze na basem zwiedziłyśmy piękny park miejski – taki pełnowymiarowy las w środku miasta.
Tu znów wracamy do pamiętniczka Kaczki
Kiedy myję naczynia (w kranie przy miejscowym targu rybnym), znów spotykam Szwajcarów. Zapraszam ich na jacht. Rozmawiamy przez chwilę, między innymi o problemach z suszeniem wszystkiego na tak małej przestrzeni i… dostajemy zaproszenie do suszenia rzeczy u nich (mają Webasto). Za chwilę maszerujemy tam z wszystkimi sztormiakami i kolejną z naszych wdzięcznościowych flaszek. Rozpracowują ją jeszcze zanim schodzimy z pokładu 🙂 Wieczorem, gdy znów krążymy między naszym jachtem, a szwajcarskim, zaczepia nas kapitan stojącego nieopodal małego żaglowca Nordlysiod – Birgir. Wczoraj widział, jak motorówka kapitanatu holowała nas na nowe miejsce – oni akurat wypływali na wycieczkę z turystami. Zaprosił nas do środka, gdzie siedział właściciel statku z córką i czterech dziadków w motocyklowych strojach. Okazali się Islandczykami, którzy przypłynęli tu promem ze swoimi motocyklami.Na dobry początek, nakarmili nas zupą rybną. Potem zapakowali jej dla nas całe wiadro, w na dodatek podarowali wielki płat świeżego łososia! Gdy tylko skończyłyśmy pałaszować, zaczęło się przesłuchanie 🙂 Przy okazji wyszło na jaw, że Farerzy i Islandczycy bez przerwy żartują z siebie nawzajem. Są za to bardzo zgodni, jeśli chodzi o żartowanie z Duńczyków.
„Kiedy Wikingowie płynęli na zachód w poszukiwaniu nowych lądów,najlepsi nawigatorzy dotarli do Wysp Owczych i założyli tu osady. Ci, którym nie udało się w nie trafić, dopłynęli do Islandii, co była wystarczająco duża, żeby ją odnaleźć nawet przy kiepskiej nawigacji.”
„Duńczycy zawsze mówią, że na Islandii nie da się żyć: tyle ognia, wulkanów, dymu. Podobno nawet słychać w ich pobliżu głosy prosto z piekieł. – To prawda – odpowiadają zwykle Islanczycy – mówią po duńsku.” Co do jednego wszystkie przewodniki i książki, które czytałam o Farojach mają rację – mieszkańcy są po prostu niewiarygodnie mili.
Niedzielę przewidziałyśmy na wycieczkę w interior. Niestety nie wzięłysmy pod uwagę, że 8 czerwca jest tu świętem kościelnym w związku z czym z przystanku autobusowego odeszłysmy z kwitkiem. Smutne wracamy na jacht. Z ratunkiem przychodzi nam Birgir, który pakuje nas do swojego auta i zabiera tam gdzie chciałyśmy jechać – do Kirkjubour! Dzięki niemu nie umieramy z zimna, bo pogoda na wycieczki wyjatkowo farerska – mgła i dżdży. W drodze powrotnej prawdziwa niespodzianka – zatrzymujemy sie u dalekiej rodziny Birgira na herbacie. Po przywitaniu siadamy w kuchni z widokiem na sąsiednią wyspę, a na stole ląduje… suszona na wietrze owcza noga. Po wczorajszym wielorybie nic nam nie straszne więc dzielnie próbujemy:) Na tym kończy się nasz pobyt na Wyspach Owczych. Wiemy, że obie jestesmy urzeczone, i, że jest to cudowne miejsce na zaszycie sie jachtem na kilka letnich miesięcy… pod warunkiem zabrania ze sobą zapasu pochłaniaczy wilgoci 🙂