Zabawy z meteorologią. Fryderyk Chopin – zima 2000

0
789

Żeglarstwo jest piękne, ale kosztowne. Statek żaglowy wymaga ciągłych nakładów  aby utrzymać się w dobrej kondycji technicznej. Była zima 2000 i próbowaliśmy  zarabiać. Pierwszy sezon turystyczny na Antylach nie bardzo nam wyszedł. Zabrakło rutyny, reklamy i wiedzy. Nastał luty i Fryderyk Chopin stał na kotwicowisku w Fort de France bez zajęcia.

Nam to specjalnie nie przeszkadzało. Tego typu rejsy nie są dla załogi czasem wakacji. Bardzo niewielu ludzi musi obsługiwać statek z dwunastoma rejami, sprzątać, malować i wykorzystując ciągłą dobrą pogodę wykonywać różne prace takielatorskie i żaglomistrzowskie. Szczególnie żagle były w fatalnym stanie. Jedynie marsle i dwa kliwry były w miarę nowe, natomiast cała reszta pamiętała czas budowy statku.

Na Chopinie poza załogą etatową też uszczuploną o jednego oficera /po wypadku musiał wrócić do kraju/ pozostało tylko dwu ludzi: bosman Tomek i jeden załogant. Szykowaliśmy się więc na razie do prac pokładowych i pilnowania statku na kotwicy. Niestety po paru dniach przyszła decyzja z biura armatorskiego: mamy wracać do kraju. Do tego celu trzeba było jednak choć trochę zwiększyć ilość rąk.

Przyleciało wkrótce jeszcze czworo studentów ze Szczecina. Piszę czworo, gdyż były w tej liczbie dwie dziewczyny. Mieli się wszyscy okazać świetni mimo małej liczby i  doświadczenia wyłącznie jachtowego.

W ten sposób liczba załogi pokładowej osiągnęła zawrotną siłę pięć plus bosman, a całość liczyła osób trzynaście łącznie z kukiem Darkiem. Za to Darek miał posturę i siłę chyba czterech. Na liście załogi pozycja nr 13 nie istniała, ale „omyłkowo” były dwie jedenastki. Jak przyszłość pokazała nie na wiele to się zdało. Dziadka Neptuna nie dało się oszukać.

Z Martyniki należy w drodze powrotnej przede wszystkim wywindować się na północ między 35 a 40 równoleżnik, aby nie wjechać w centrum wyżu Azorskiego, gdzie wiatru nie będzie. Najlepiej oczywiście trafić w jego północną połówkę nie za daleko od centrum, ale żaglowiec jest zbyt wolny w porównaniu z ruchami ośrodków barycznych. Taki wyż jest stacjonarny tylko w podręcznikach klimatologii. W przyrodzie jednak się rusza, szczególnie w półroczu zimowym.

W lutym na tych szerokościach Atlantyku jest jeszcze zima. Pomysł dobry na trening dla komandosów z Navy Seals. To jest pora agresywnych, szybkich niżów hulających między Nową Fundlandią a Szkocja. Potrafią się wtedy tak sprytnie rozwinąć, że zajmą cały ten obszar na własność. Trzeba być na to przygotowanym.

Tymczasem miałem na pokładzie pełen zestaw starych żagli i czwórkę studentów stąpających po raz pierwszy po pokładzie pełnorejowca. No i oczywiście był odbiornik faxów pogodowych oraz zapas papieru do drukarki. Uważam to urządzenie za bardzo ważne w żegludze oceanicznej. Można śledzić sytuację meteorologiczną na Północnym Atlantyku i przygotować się jeśli nie jest korzystna.

W ciągu ostatnich kilkunastu lat można zaobserwować coraz lepszą jakość prognoz krótkoterminowych na niewielkie obszary, ale prognozowanie ruchów i rozwoju wielkich ośrodków barycznych nad Oceanem to wciąż Dziki Zachód. Wyślemy niedługo ludzi w Kosmos już tak daleko, że nie wiadomo czy wrócą za naszego życia, ale wielkoskalowe procesy w naszej własnej atmosferze są wciąż w dużej mierze dla nas zagadką.

Zaprowiantowaliśmy statek na podróż i ruszyliśmy po zachodnim skraju Wyżu Azorskiego mniej więcej kursem 030. Wiedziałem, że mamy jeszcze 5 do 7 dni pięknej pogody trenowałem więc z załogą wszystko co jest potrzebne do obsługi żaglowca. Byli zafascynowani i bardzo chętni więc wkrótce była to już prawie drużyna komandosów.

Jednocześnie odbieraliśmy mapki z sytuacją baryczną, a nawet prognozy, chociaż mam do nich nastawienie sceptyczne. Było dobrze; wyż utrzymywał się dość wysoko aż do 40 równoleżnika. Wiatr powoli zmienił się na południowy, a potem na południowo-zachodni. To luksus dla pełnorejowca w drodze do Europy.

Kiedy byliśmy już gdzieś w połowie drogi do Azorów pojawił się w okolicy Nowej Fundlandii kolejny niż chętny do rozwoju. Na razie stał okrakiem nad zimnym o tej porze roku lądem i oceanem, ale wiadomo było że wysunie się dalej poza Prąd Labradorski nad Golfsztrom izacznie ładować się ciepłym i bardzo wilgotnym powietrzem.

Wówczas nabierze dość energii aby się pogłębić i ruszyć pohulać nad oceanem. Dla nas było bardzo ważne w jakim ruszy kierunku. Sytuacja nie wyglądała źle. Jego wycinek ciepły był otwarty na południowy wschód, właśnie w naszą stronę. Pod nim zalegał bardzo wysoko jak na luty rozległy Wyż Azorski, po którego krawędzi radośnie żeglowaliśmy do domu razem z delfinami .

Na wszelki wypadek odebrałem również mapki prognoz z Bostonu. Na kolejne 72 godziny Amerykanie wróżyli mu podróż najpierw na wschód, później na NE przy jednoczesnym pogłębianiu się oczywiście. To nie było dla nas najgorzej. Mógł z pewnością rozwijając się odsunąć na południe wyż tworząc strefę sztormowego wiatru, ale z ćwiartki zachodniej.

Zanim się to stanie skróciliśmy żagle do dwu marsli na foku i dwu małych kliwrów. To powinno zapewnić szybką sztormową żeglugę z wiatrem. Jakże  Amerykanie się mylili, a ja razem z nimi. Wieczorem znikły cumulusy, a ich miejsce zajęły ciemne chmury warstwowe. To jeszcze było zgodne z przewidywaniami, ale w nocy wiatr przeszedł na południowy i to mi nie pasowało do schematu.

obraz nr 1

http://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Buttersworth_James_E_Ship_In_A_Storm.jpg

Powiało już 8, może 9 w skali więc nie zdecydowałem się zwijać górnego marsla w nocy z tak nieliczną załogą. Trzeba było to przetrwać mając nadzieję, że wszystko wytrzyma. Tymczasem statek rył już burtą morze, bo reje trzeba było zbrasować do półwiatru. Rano wiatr jeszcze trochę wyostrzył i nie można już było utrzymać wschodniego kursu. Bukszpryt celował w Gwiazdę Polarną.  Nadeszła pora odbioru mapki barycznej.

Centrum przeciętnego sztormowego niżu nad oceanem przemieszcza się z prędkością 300-400 mil na dobę. Wynika z tego, że żaglowiec musiałby być niespotykanie szybki aby przed nim uciec. Czasem może się udać manewr uniku jeśli tylko nie jesteśmy na jego drodze, a on nie jest zbyt szybki ani zbyt rozległy.

Tym razem mapka pokazała, że „nasz” niż nie obejrzał amerykańskich prognoz ipowędrował na południe. Zupełnie bezprawnie nieuk jeden. W dodatku jego centrum już rano znalazło się na południowy-zachód od nas. W ciągu jednej doby przeleciał nad falami około 800 mil w niewłaściwym kierunku radośnie się pogłębiając.

Teraz czekał nas potężny wschodni wiatr i nikła szansa aby wyjść poza jego rejon. Był już zbyt rozległy i musieliśmy to przetrwać. Każda próba zwinięcia górnego marsla przy niewielkiej ilości rąk musiała skończyć się jego porwaniem narażając jednocześnie ludzi na niebezpieczeństwo.

Można było odczytać z mapki prędkość wiatru obecnie i powróżyć sobie jaką siłę jeszcze osiągnie. Kierunek był najgorszy z możliwych. Na szczęście był to środek oceanu; żadnych lądów ale z możliwością rozwoju całkiem sporych fal. I te fale rosły z każdą godziną osiągając prawdziwie oceaniczne rozmiary. Przez trzy doby statek rył burtą ocean zanurzając pokład czasem aż po luk maszynowy, a poręcze relingów znikały pod wodą.

Takielunek i żagle tym razem wytrzymały, ludzie też, ale ostatniego dnia morze zabrało sobie na pamiątkę naszą tratwę ratunkową ze śródokręcia. I tylko tyle tym razem, ale czekały nas w tej podróży jeszcze dwie mocne meteorologiczne przygody. Druga tratwa też próbowała wybrać wolność, a do Szczecina dowieźliśmy tylko jeden w miarę cały kliwer. Następnej wiosny zaczęły pękać paduny.

Wybierając się w lutym czy marcu na Atlantyk poza strefę międzyzwrotnikową należy się liczyć z możliwością mocnych przeżyć.

obraz nr 2

Za zgodą: http://zeglarstwo-kursy.pl/ 

Komentarze