To był czas gdy przy stole nawigacyjnym królował sekstant i dwa chronometry, a niebo było zapinane na agrafki. Uważaliśmy się za poważnych i dość doświadczonych żeglarzy. Na koncie były już jakieś nagrody żeglarskie, długie (według ówczesnej miary) rejsy, więc na naszym jachcie było tak samo.
Skrótu GPS nie rozszyfrowałby wówczas nikt na żadnym teleturnieju; musiało nam wystarczyć to, co mieliśmy na burcie. Zaczął się właśnie rok 1981 i żeglowaliśmy sobie radośnie z Wysp Kanaryjskich na południe. Gdy ostatni szczyt wulkanu schował się pod horyzontem skończył się nasz kontakt z cywilizacją.
To było cudowne uczucie. Żadnych dzienników porannych ani dobranocek w telewizorze (telewizja już była). Chcieliśmy gdzieś jednak dopłynąć, chociaż nie za szybko, więc musieliśmy mieć w jakiś sposób codzienne pozycje zgodnie z „dobrą praktyką morską”. Temu celowi właśnie służyły te dziwne przyrządy.
Sekstant udało się nam pożyczyć tylko jeden (spał sobie bezpiecznie w swojej koi), ale chronometry były dwa. Musiały być dwa, gdyż nie były to żadne kwarcowe zegary tylko zwyczajne, sprężynowe. Cechowała je duża dokładność, a to nie znaczy, iż się nie spóźniały ani nie spieszyły. Musiały mieć za to tzw. stały „chód dobowy”.
Oznacza to, że spieszyły się lub późniły o tą samą wartość w ciągu doby. Znając stan początkowy można było obliczyć po wielu dniach dokładny czas każdego dnia. Musiały mieć jeszcze jedną cechę odróżniającą je od budzików: skok wskazówki sekundowej był półsekundowy. Z taką dokładnością należało określać moment pomiaru wysokości Słońca czy gwiazd.
Ponieważ sprężyna była jednak wykonana z metalu (a nawet dwu), to jak każdy metal ulegała wpływom warunków; głównie temperatury. Wiemy przecież, że metale kurczą się i rozszerzają. To musiało mieć wpływ na chód chronometru. I miało.
Ruszyliśmy w zimie, która całkiem przypadkowo była mroźna i bardzo niespokojna, a po pewnym (dość długim) czasie już pełniliśmy nasze wachty za sterem bez koszul i boso. Nasze chronometry zgłupiały i trzeba było doprowadzić je do rzeczywistości. Temu celowi służyło radio.
Mieliśmy takie śliczne pożyczone od kolegi francuskie radio wykonane specjalnie dla żeglarzy, więc podobno absolutnie wodoszczelne. Odbieraliśmy sobie specjalne radiowe sygnały czasu aby sprawdzić stan naszych chronometrów i ustalić ich nowy chód dobowy.
Aż tu pewnego dnia, gdzieś na wysokości Senegalu, radio zamilkło. Dalej już musieliśmy założyć, że ostatni obliczony chód będzie trwały. To zresztą było bardzo prawdopodobne. Pozostawaliśmy ciągle w podobnych warunkach pogodowych.
Było nas na jachcie czterech, ale Funio nie palił się specjalnie do łapania Słońca i gwiazd. Tak więc rutyna codziennych pomiarów i obliczeń spadła na pozostałych trzech. Ja robiłem to z chęci i obowiązku, a Janusz i Zbyszek bardzo szybko opanowali liczenie kulminacji i wkrótce potem obliczanie linii pozycyjnej w każdym momencie dnia i nocy.
I tak codziennie: rano, w południe i dwie-trzy godziny po kulminacji. Do tego nocne obserwacje aby sobie skrócić czas wachty. Ocean był wtedy wielokrotnie większy niż jest obecnie. Płynąc średnio cztery węzły do Ameryki było bardzo daleko. Takie jednak były rutynowe zasady i my ich przestrzegaliśmy.
Zbliżaliśmy się powoli do równika i ważne było aby go zaoczyć. Mieliśmy przekraczać tą kreskę na morzu po raz pierwszy. Liczyliśmy więc szczgólnie gorliwie.
Astronomiczną linię pozycyjną traktuje się tak samo jak namiar. Sygnalizuje ona fakt naszej obecności gdzieś na niej w momencie pomiaru, ale nie daje jeszcze pozycji. Dopiero druga linia pozycyjna da nam wynik. Trzeba po prostu przesunąć tą pierwszą o przebytą w międzyczasie drogę i ich przecięcie pokaże pozycję w momencie pomiaru późniejszego. I tylko tyle.
Do tego potrzebujemy wiedzy o naszym kursie (KDd) oraz prędkości pomiędzy pomiarami. W czasach gdy „plotter” by tylko słowem z obcego języka (nie wiadomo czy nie obraźliwym) wiedzę o prawdziwym kursie miał tylko sternik, a prędkość mierzona była logiem „typu Teliga”. Po prostu butelka na sznurku. Jeden wzór: dwie długości dzielone przez czas w sekundach i mamy prędkość w węzłach.
Czy mamy już wyobrażenie o jednoznaczności wyników? Nawet ten sam pomiar wysokości Słońca liczony przez dwu nawigatorów nie mógł dać takiego samego wyniku gdy jeden sternik popłynął sobie bardziej w prawo, a drugi odwrotnie. Butelką też fale rzucały bardziej lub mniej dając różnice w obliczeniu prędkości.
Tak więc nasze wyniki nieco się różniły i w efekcie każdy z trzech nawigatorów narysował na mapie „swój równik”. Ja narysowałem oczywiście nieco grubiej, bo ja tu niby najważniejszy. Coś musieliśmy zdecydować. Czy każdy ma sobie przekraczać swoją kreskę indywidualnie?
Kolektywnie ustaliliśmy, że zrobimy to solidarnie jak dobrze zżyta załoga; a więc trzy razy. I było jeszcze piękniej niż dotychczas.
Za zgoda: http://zeglarstwo-kursy.pl/