Za zgodą Jerzego Kulińskiego
Andrzej Colonel Remiszewski tym razem o Pucku. Puck to oczywiście generał Haller, pierścień, zaślubiny.. tyle że akurat nie tam gdzie przyprowadza się letników.
Pozwalam sobie na bezczelność zamieszczenia zachęty do lektury uzupełniającej czyli „locyjki” ZATOKA GDAŃSKA (wyd. II – 2007) strony 129 – 134.
Tamże planik, fotografia, obrazek.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
—————————
Zdarzyło mi się ostatnio coś pouczającego. W moim ulubionym Pucku, od kiedy pamiętam były zakłady mechaniczne. Stopniowo zacząłem dowiadywać się coraz więcej. O tym, że w Pucku przed wojną było lotnictwo morskie i warsztaty remontowe. O tym, że na bazie tych warsztatów po wojnie powstały zakłady, które produkują silniki kutrowe i jachtowe. Potem był okres, kiedy zajęty „polską rewolucją” nie miałem czasu na żeglarstwo.
„Rekin – fot. Zespół napędowy www.ojciecboguslaw.pl
.
Gdy po kilku latach przerwy zawitałem do Pucka, zobaczyłem, że teren Zakładów, kiedyś w całości ogrodzony, stał się dostępny. Pojawiły się tam różne firmy (w tym „Ekocel”, w którym bywałem służbowo, a który niedawno zainwestował w spółce z zagranicznym partnerem w największą w Europie fabrykę sprzętu komunalnego w… Rekowie Górnym koło Redy). Pojawił się nawet Urząd Skarbowy. Ciekaw niedostępnego wcześniej dla mnie basenu portowego, usiłowałem i tam się dostać, lecz tym razem trafiłem już na ogrodzenie. W weekend panowała tam cisza, przerywana jedynie szczekaniem pary groźnie wyglądających psów. Wniosek nasunął się automatycznie: „Tam nic się nie dzieje”. Potem czasem zdarzyło się widzieć jakieś wielkie konstrukcje wywożone barką przez płycizny. „Acha, pewnie grunt wydzierżawił jakiś „prywaciarz” i coś tam sobie spawa.”
Gościom obwożonym dookoła Zatoki albo zabieranym na „Tequilę” mawiałem, że były tam kiedyś zakłady, które robiły silniki. Takie stereotypowe skojarzenie – fabryka musiała upaść w latach 90!
Niespodzianka. Przeglądając projekt broszury dla żeglarzy o Zatoce Puckiej, chciałem się upewnić co do jakichś szczegółów „trzeciego portu” i zajrzałem do Internetu. I co ja tam widzę? Posłużę się cytatem ze strony internetowej: „Puckie Zakłady Mechaniczne „Amex” Spółka z o.o. to firma oferująca bardzo szeroką gamę usług od projektowania po gotowy wyrób i próby ruchowe. Obecnie specjalizujemy się w produkcji „offshore” czyli gotowych urządzeń wiertniczych do wydobycia ropy naftowej i gazu”. Dokładniejsza lektura wykazuje, że firma produkuje także części do silników dawnej fabryki „Cegielskiego” i do własnych zespołów napędowych oraz nowoczesne zespoły napędowe i agregaty oparte o silniki Cummins od 300 do 714 koni mechanicznych (bo niestety fabryki w Andrychowie i Mielcu silniki wcześniej przez PZM stosowane przestały wytwarzać). A do tego wytwórnia pomp wysokich mocy, certyfikowana odlewnia i… nowa wielka hala produkcyjna w nieodległym Kartoszynie.
Tak to stereotyp upadku polskiego przemysłu okazał się w tym przypadku stereotypem właśnie. i pomyśleć, że to ja sam mu uległem, czujny zawsze na wszelkie przejawy bezcelowego pesymizmu. Ot, taka lekcja. Nie wiem oczywiście, jaka jest kondycja spółki, jak wygląda zatrudnienie i, przede wszystkim, jakie są warunki pracy załogi. Ale sam fakt istnienia i rozwoju firmy rokuje dobrze.
Co to ma wspólnego z żeglarstwem? Niestety, właściwie prawie nic. Zespoły napędowe „Amexu” przekraczają wielkością potrzeby jachtów, a basen portowy z początku ubiegłego wieku jest dla nas niedostępny. Jest jednak jedna ścieżka prowadząca ku temu, by ten felieton był „żeglarski”.
Potęga głupich stereotypów dotyka także żeglarstwa i żeglarzy. Jednym z nich, mam nadzieję, że od dawna już nieaktualnym, jest rzekoma elitarność żeglarstwa. Skąd to się wzięło, dość łatwo odgadnąć. Żeglarstwo od początku było zajęciem dżentelmenów. W Polsce międzywojennej, zaszczepiane przede wszystkim przez oficerów, mimo wszelkich, w sumie ba rdzo udatnych wysiłków, nie zdążyło stać się sportem powszechnym. W okresie powojennym, choćby z racji bycia lufcikiem wolności, a także przez nieformalne kultywowanie tradycji, przekonanie o elitarności żeglarstwa trwało. Alarm podniesiono wtedy, gdy ta „elitarność” stała się w latach 60. zarzutem stawianym żeglarstwu przez część partyjnych decydentów. Zarzut był to śmiertelnie niebezpieczny, zbliżony do „kosmopolityzmu” i „rewizjonizmu”, mógł skończyć się faktycznym cofnięciem poparcia władz, czyli zwalczaniem żeglarstwa przez władze! Sam jeszcze pamiętam rozpaczliwe, choć mocno zawoalowane polemiki działaczy pod hasłem: „Czy żeglarstwo. to sport elitarny?”, aż po triumfalny tytuł publikacji w „Żaglach”: „Jest nas 50 000!”, co miało dowodzić, że żeglarstwo to sport masowy. To zresztą wyjaśnia w dużym stopniu, dlaczego żeglarstwo MUSIAŁO być sportem, a nie mogło być rekreacją, czy przyjemnością. Tak, „elitarność” to przykład stereotypu, który na początku był dobrze uzasadniony, a potem w miarę tracenia sensu, wygasał szczęśliwie.
Z „elitarności” łatwo przejść do innego stereotypu: niebezpieczeństwa i wyczynu. Utarło się mówić o żeglarstwie , jako wyczynie, pokonywaniu żywiołu i zwalczaniu niebezpieczeństw. Każdy, kto przeanalizuje dane, łatwo stwierdzi, że żeglarstwo to zajęcie bezpieczne i dostępne fizycznie każdemu, niemal niezależnie od wieku, kondycji i stanu zdrowia. Procent jakichkolwiek kontuzji, obrażeń, wypadków podczas uprawiania żeglarstwa jest niższy, niż przy większości innych możliwych sportów i rozrywek ludzkich (pomijam najwyższy wyczyn oceaniczny, który jest zajęciem zdecydowanie ekstremalnym, wymagającym specjalnego przygotowania, specjalnych umiejętności i jeszcze bardziej specjalnych środków finansowych, podobnie jak na przykład himalaizm, czy wyścigi F1).
No ale utarło się twierdzić, że żeglarstwo jest niebezpieczne. Kto to twierdzenie kultywuje, po kim powtarzają je ludzie bezrefleksyjni? Widziałbym dwie takie grupy. O jednej szkoda gadać – to ci, których boli nadmiar (ich zdaniem) wolności, a jeszcze bardziej boli niedobór gotówki napływającej z tytułu regulowania tej wolności „w interesie naszego, żeglarzy bezpieczeństwa”. O nich, proszę, nie mówmy.
Druga grupa to my sami. Jakże wspaniale jest być bohaterskim wilkiem morskim! Jak bardzo rosną fale w tawernianych opowieściach! „Wysokość napotkanej fali jest odwrotnie proporcjonalna do doświadczenia opowiadającego i wprost proporcjonalna do ilości wypitych przez niego piw.” To mniej więcej podobnie jak: „wyszła na mnie taaaką locha” albo: „złowiłem taaaką rybę”. Rzecz sama w sobie raczej zabawna, niż naganna. Tu pojawia się jeszcze syndrom nieogolonych i nieumytych drabów, w niezmienianej całymi dniami bieliźnie, a czasem i nie wyjmujących przez tydzień stóp z gumiaków. Jakimś drobnym usprawiedliwieniem mogły być kiedyś warunki panujące w portach polskich i pustki w kieszeniach w portach obcych. Drobnym i niewystarczającym. Jako wciąż pamietający tamte czasy stwierdzam, że elementarnej higieny i estetyki dało się dotrzymywać i wtedy i w morskich warunkach. Nawet sztormowych. Za to jak dobrze się to komponowało z opowieściami o niezłomnych bohaterach skoncentrowanych na pokonywaniu trudności i walce z morzem.
To już mniej zabawne i bardziej naganne. Prawdziwy problem jednak w tym, że jeśli „bohaterstwo” zaczyna prezentować się w mediach, niebezpieczeństwo i zagrożenie staje się argumentem używanym niekoniecznie w interesie wolności i normalności żeglowania.
No i pojawia się kolejny stereotyp: żeglarstwo to zajęcie nie dla kobiet. Źródłem jest oczywiście wielotysiącletnia tradycja. Świat się jednak zmienia, niekoniecznie na gorsze. Po za podejściem prawdziwego macho, nie istnieją żadne przesłanki, by uważać, że kobieta nie powinna żeglować albo, że musi czynić to gorzej, niż mężczyźni. O męskich przewinieniach w kultywowaniu tego stereotypu powiedziano i napisano już wiele. Nie warto do tego wracać.
Same zainteresowane bywają jednak nie bez winy. Znam przykłady, kiedy same na to pozwalają. Same dają się zamykać w kambuzie, jak w kuchni w domu (tyle, że w gorszych warunkach), same ograniczają się dotrzymania odbijaczy, same… traktują to jako oczywisty pułap własnych możliwości.
Gdy po kilku latach przerwy zawitałem do Pucka, zobaczyłem, że teren Zakładów, kiedyś w całości ogrodzony, stał się dostępny. Pojawiły się tam różne firmy (w tym „Ekocel”, w którym bywałem służbowo, a który niedawno zainwestował w spółce z zagranicznym partnerem w największą w Europie fabrykę sprzętu komunalnego w… Rekowie Górnym koło Redy). Pojawił się nawet Urząd Skarbowy. Ciekaw niedostępnego wcześniej dla mnie basenu portowego, usiłowałem i tam się dostać, lecz tym razem trafiłem już na ogrodzenie. W weekend panowała tam cisza, przerywana jedynie szczekaniem pary groźnie wyglądających psów. Wniosek nasunął się automatycznie: „Tam nic się nie dzieje”. Potem czasem zdarzyło się widzieć jakieś wielkie konstrukcje wywożone barką przez płycizny. „Acha, pewnie grunt wydzierżawił jakiś „prywaciarz” i coś tam sobie spawa.”
Gościom obwożonym dookoła Zatoki albo zabieranym na „Tequilę” mawiałem, że były tam kiedyś zakłady, które robiły silniki. Takie stereotypowe skojarzenie – fabryka musiała upaść w latach 90!
Niespodzianka. Przeglądając projekt broszury dla żeglarzy o Zatoce Puckiej, chciałem się upewnić co do jakichś szczegółów „trzeciego portu” i zajrzałem do Internetu. I co ja tam widzę? Posłużę się cytatem ze strony internetowej: „Puckie Zakłady Mechaniczne „Amex” Spółka z o.o. to firma oferująca bardzo szeroką gamę usług od projektowania po gotowy wyrób i próby ruchowe. Obecnie specjalizujemy się w produkcji „offshore” czyli gotowych urządzeń wiertniczych do wydobycia ropy naftowej i gazu”. Dokładniejsza lektura wykazuje, że firma produkuje także części do silników dawnej fabryki „Cegielskiego” i do własnych zespołów napędowych oraz nowoczesne zespoły napędowe i agregaty oparte o silniki Cummins od 300 do 714 koni mechanicznych (bo niestety fabryki w Andrychowie i Mielcu silniki wcześniej przez PZM stosowane przestały wytwarzać). A do tego wytwórnia pomp wysokich mocy, certyfikowana odlewnia i… nowa wielka hala produkcyjna w nieodległym Kartoszynie.
Tak to stereotyp upadku polskiego przemysłu okazał się w tym przypadku stereotypem właśnie. i pomyśleć, że to ja sam mu uległem, czujny zawsze na wszelkie przejawy bezcelowego pesymizmu. Ot, taka lekcja. Nie wiem oczywiście, jaka jest kondycja spółki, jak wygląda zatrudnienie i, przede wszystkim, jakie są warunki pracy załogi. Ale sam fakt istnienia i rozwoju firmy rokuje dobrze.
Co to ma wspólnego z żeglarstwem? Niestety, właściwie prawie nic. Zespoły napędowe „Amexu” przekraczają wielkością potrzeby jachtów, a basen portowy z początku ubiegłego wieku jest dla nas niedostępny. Jest jednak jedna ścieżka prowadząca ku temu, by ten felieton był „żeglarski”.
Potęga głupich stereotypów dotyka także żeglarstwa i żeglarzy. Jednym z nich, mam nadzieję, że od dawna już nieaktualnym, jest rzekoma elitarność żeglarstwa. Skąd to się wzięło, dość łatwo odgadnąć. Żeglarstwo od początku było zajęciem dżentelmenów. W Polsce międzywojennej, zaszczepiane przede wszystkim przez oficerów, mimo wszelkich, w sumie ba rdzo udatnych wysiłków, nie zdążyło stać się sportem powszechnym. W okresie powojennym, choćby z racji bycia lufcikiem wolności, a także przez nieformalne kultywowanie tradycji, przekonanie o elitarności żeglarstwa trwało. Alarm podniesiono wtedy, gdy ta „elitarność” stała się w latach 60. zarzutem stawianym żeglarstwu przez część partyjnych decydentów. Zarzut był to śmiertelnie niebezpieczny, zbliżony do „kosmopolityzmu” i „rewizjonizmu”, mógł skończyć się faktycznym cofnięciem poparcia władz, czyli zwalczaniem żeglarstwa przez władze! Sam jeszcze pamiętam rozpaczliwe, choć mocno zawoalowane polemiki działaczy pod hasłem: „Czy żeglarstwo. to sport elitarny?”, aż po triumfalny tytuł publikacji w „Żaglach”: „Jest nas 50 000!”, co miało dowodzić, że żeglarstwo to sport masowy. To zresztą wyjaśnia w dużym stopniu, dlaczego żeglarstwo MUSIAŁO być sportem, a nie mogło być rekreacją, czy przyjemnością. Tak, „elitarność” to przykład stereotypu, który na początku był dobrze uzasadniony, a potem w miarę tracenia sensu, wygasał szczęśliwie.
Z „elitarności” łatwo przejść do innego stereotypu: niebezpieczeństwa i wyczynu. Utarło się mówić o żeglarstwie , jako wyczynie, pokonywaniu żywiołu i zwalczaniu niebezpieczeństw. Każdy, kto przeanalizuje dane, łatwo stwierdzi, że żeglarstwo to zajęcie bezpieczne i dostępne fizycznie każdemu, niemal niezależnie od wieku, kondycji i stanu zdrowia. Procent jakichkolwiek kontuzji, obrażeń, wypadków podczas uprawiania żeglarstwa jest niższy, niż przy większości innych możliwych sportów i rozrywek ludzkich (pomijam najwyższy wyczyn oceaniczny, który jest zajęciem zdecydowanie ekstremalnym, wymagającym specjalnego przygotowania, specjalnych umiejętności i jeszcze bardziej specjalnych środków finansowych, podobnie jak na przykład himalaizm, czy wyścigi F1).
No ale utarło się twierdzić, że żeglarstwo jest niebezpieczne. Kto to twierdzenie kultywuje, po kim powtarzają je ludzie bezrefleksyjni? Widziałbym dwie takie grupy. O jednej szkoda gadać – to ci, których boli nadmiar (ich zdaniem) wolności, a jeszcze bardziej boli niedobór gotówki napływającej z tytułu regulowania tej wolności „w interesie naszego, żeglarzy bezpieczeństwa”. O nich, proszę, nie mówmy.
Druga grupa to my sami. Jakże wspaniale jest być bohaterskim wilkiem morskim! Jak bardzo rosną fale w tawernianych opowieściach! „Wysokość napotkanej fali jest odwrotnie proporcjonalna do doświadczenia opowiadającego i wprost proporcjonalna do ilości wypitych przez niego piw.” To mniej więcej podobnie jak: „wyszła na mnie taaaką locha” albo: „złowiłem taaaką rybę”. Rzecz sama w sobie raczej zabawna, niż naganna. Tu pojawia się jeszcze syndrom nieogolonych i nieumytych drabów, w niezmienianej całymi dniami bieliźnie, a czasem i nie wyjmujących przez tydzień stóp z gumiaków. Jakimś drobnym usprawiedliwieniem mogły być kiedyś warunki panujące w portach polskich i pustki w kieszeniach w portach obcych. Drobnym i niewystarczającym. Jako wciąż pamietający tamte czasy stwierdzam, że elementarnej higieny i estetyki dało się dotrzymywać i wtedy i w morskich warunkach. Nawet sztormowych. Za to jak dobrze się to komponowało z opowieściami o niezłomnych bohaterach skoncentrowanych na pokonywaniu trudności i walce z morzem.
To już mniej zabawne i bardziej naganne. Prawdziwy problem jednak w tym, że jeśli „bohaterstwo” zaczyna prezentować się w mediach, niebezpieczeństwo i zagrożenie staje się argumentem używanym niekoniecznie w interesie wolności i normalności żeglowania.
No i pojawia się kolejny stereotyp: żeglarstwo to zajęcie nie dla kobiet. Źródłem jest oczywiście wielotysiącletnia tradycja. Świat się jednak zmienia, niekoniecznie na gorsze. Po za podejściem prawdziwego macho, nie istnieją żadne przesłanki, by uważać, że kobieta nie powinna żeglować albo, że musi czynić to gorzej, niż mężczyźni. O męskich przewinieniach w kultywowaniu tego stereotypu powiedziano i napisano już wiele. Nie warto do tego wracać.
Same zainteresowane bywają jednak nie bez winy. Znam przykłady, kiedy same na to pozwalają. Same dają się zamykać w kambuzie, jak w kuchni w domu (tyle, że w gorszych warunkach), same ograniczają się dotrzymania odbijaczy, same… traktują to jako oczywisty pułap własnych możliwości.
.
Oczywiście nie odmawiam paniom prawa do tego, by leżeć i pachnieć, ewentualnie opalać się na pokładzie. Nie odmawiam prawa do kosmetyczki, makijażu, gdy warunki na to pozwalają. Lecz nigdy nie odebrałbym prawa do nocnej wachty, ciągnięcia lin, sterowania, nawigowania. Czy wszystkie umiecie tego skutecznie zażądać?
14 lutego 2015
Colonel
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
Oczywiście nie odmawiam paniom prawa do tego, by leżeć i pachnieć, ewentualnie opalać się na pokładzie. Nie odmawiam prawa do kosmetyczki, makijażu, gdy warunki na to pozwalają. Lecz nigdy nie odebrałbym prawa do nocnej wachty, ciągnięcia lin, sterowania, nawigowania. Czy wszystkie umiecie tego skutecznie zażądać?
14 lutego 2015
Colonel
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
Komentarze
Sign in
Witamy! Zaloguj się na swoje konto
Forgot your password? Get help
Password recovery
Odzyskaj swoje hasło
Hasło zostanie wysłane e-mailem.