Dwudziestego szóstego listopada o godzinie dziesiątej rano oddałem cumy w Marinie San Miguel na Teneryfie, by użyć ich ponownie dopiero na Karaibach. W zasadzie już dwa dni wcześniej byłem gotowy. Czekałem tylko na idealny wiatr i szczerze mówiąc nie mogłem się doczekać startu. Zmęczyło mnie bieganie za bosmanami, nie kończące się oczekiwanie na dźwig i cholernie długie spacery, do znajdującej się na końcu nabrzeża, jedynej w okolicy kawiarni ze słabym internetem. Żegnali mnie przyjaciele i polscy żeglarze, którzy akurat zatrzymali się w tym samym porcie. Ruszyłem. Od razu złapałem korzystny wiatr. Był nawet trochę silniejszy niż się spodziewałem. Postawiłem tylko jeden żagiel.
Przez pierwsze godziny od opuszczenia główek mariny nie bardzo wiedziałem co mam myśleć i za co się zabrać. Jacht żeglował oczywiście w ustalonym wcześniej kierunku, ale czynności związane z nawigacją wykonywałem całkowicie automatycznie i bezrefleksyjnie. Cieszyłem się, że żegluję na otwarty Atlantyk, ale z drugiej strony przerażała mnie skuteczność i nieodwołalność, z jaką pasat ciągnął jacht na drugą stronę wielkiej wody. Próbowałem pozbierać myśli, ale im więcej myślałem, tym więcej niepokoju budziło się we mnie.
– Co ja do cholery wyprawiam? Właśnie wypłynąłem sam, na małym, czterdziestokilkuletnim jachcie na miesięczną przeprawę przez kawał globu! Po drodze nie będzie przystanku, ludzkich twarzy, możliwości uzupełnienia zapasów czy jakiejkolwiek pewnej pomocy. Co jeśli będę miał awarię, jeśli zachoruję, jeśli trafię na anomalie pogodowe, jeśli wpakuję się z pełną prędkością na dryfującą kłodę? Przecież to kompletnie szalone przedsięwzięcie! – wiercił dziurę w głowie przerażony głos rozsądku.
– Przestań się mazać! – kontratakował obudzony adrenaliną pierwotny głos starożytnego żeglarza – Przecież tego właśnie chciałeś! Przygotowywałeś się do tego latami i zrobiłeś wszystko, żeby podróż była możliwie bezpieczna. W tej chwili jedyne co możesz zrobić, to wyjąć ten srebrny kielich, który dostałeś od Jerrego i złożyć Posejdonowi stosowną ofiarę.
Kielich czystej, estońskiej wódki powędrował za burtę. – Za pomyśle wiatry Posejdonie! – zawołałem, i w tym samym momencie poczułem, że mój głos zabrzmiał śmiesznie słabo i niepoważnie w obliczu szumu wiatru, piętrzących się fal i nieograniczonej przestrzeni.
Kurs do Cabo VerdeMoja prosta strategia żeglugi transatlantyckiej opierała się na klasycznej koncepcji wykorzystania prognozowanych na kilka dni pewnych, północno-wschodnich wiatrów do zejścia na południe, w stronę Wysp Zielonego Przylądka, by następnie około stu mil przed archipelagiem skręcić prosto na zachód. Od tego momentu powinienem już znajdować się w strefie stabilnych pasatów, które teleportują mnie na Karaiby.
Jacht pędził do przodu jak opętany jakimś diabelskim zaklęciem, ale przez kilka pierwszych dni żeglugi nie mogłem znaleźć spokoju i przyjemności, których oczekiwałem.
Przede wszystkim nie mogłem przestać myśleć o tych, których zostawiłem na lądzie, a których zobaczę ponownie dopiero po dwóch miesiącach na Martynice. Karolina i Bruno żeglowali ze mną nieprzerwanie przez cały ostatni sezon i bez nich Sputnik II wydawał mi się pozbawiony połowy swojej duszy, a ja musiałem na nowo odnaleźć na nim swoje miejsce, którego nagle zrobiło się dziwnie dużo.
Żegluga szła znakomicie. Samoster wiatrowy wykonywał za mnie większość pracy. Czasami musiałem lekko skorygować jego ustawienie i raz na jakiś czas zmienić genuę (przedni żagiel) z dużej na mniejszą lub odwrotnie. Im dalej na południe zjeżdżałem, tym goręcej się robiło. Noszenie ubrań przestało mieć sens, zwłaszcza, że goniące mnie atlantyckie fale często zalewały kokpit wodą, a nie ma nic bardziej bezużytecznego na morzu, niż przesiąknięte solą ciuchy, które nigdy nie schną i podrażniają skórę.
Miałem mnóstwo wolnego czasu, który spędzałem głównie na czytaniu. Szybko przekonałem się, że czytanie najlepiej odpędza niechciane myśli, które pojawiały się przez pierwszych kilka dni, głównie po zachodzie słońca. Nigdy wcześniej nie żeglowałem w tych szerokościach geograficznych i zaskoczyła mnie czerń tutejszych nocy, która nie ma nic wspólnego z czernią najczarniejszej nocy europejskiej! Podzwrotnikowa noc przychodzi błyskawicznie, zaraz po zachodzie słońca. Praktycznie nie ma tu zmierzchu. Zaraz po tym jak słońce schowa się za horyzontem, następuje całkowita ciemność. Ciemność tak głęboka, że nie byłem w stanie dojrzeć dziobu, ani nawet rufy jachtu po wyjściu do kokpitus! Wrażenie było takie, jakbym zanurzył głowę do beczki ze smołą. Oczywiście na niebie migotały bardzo wyraźnie gwiazdy, ale nie poprawiało do w żaden sposób widoczności poniżej horyzontu, którego linii z resztą też wcale nie było widać. W takich warunkach prowadzenie obserwacji nocnej przestało mieć jakikolwiek sens i jeśli chodzi o monitorowanie ruchu nielicznych statków zdałem się wyłącznie na elektroniczny system AIS. Prawie wszystkie statki żeglujące tak daleko od lądu korzystają z tego systemu, więc jedyne czego mogłem nie zobaczyć na wyświetlaczu Raymarine, to obiekty nie będące statkami, czyli dryfujące kłody, wieloryby, zgubione kontenery, wpół zatopione wraki, śmieci i tym podobne niespodzianki, których w tych ciemnościach nie zobaczyłby także gołym okiem najlepszy obserwator.
Pozostało mi tyko ustawić alarm AIS na dwie mile od statków i spędzać całe noce na koi, sam na z głupimi myślami. Najbardziej niepokojący był wątek dryfujących kłód, których już kilka w życiu widziałem. Takie nasiąknięte wodą drewno waży tony i unosi się w toni równo z powierzchnią morza. Niestety takiemu zderzeniu nie byłem w stanie w żaden sposób zapobiec. Jedyne co mogłem zrobić, to dobrze przygotować się na najgorsze. Przemyślałem więc plan działania na wypadek kolizji, który obejmował:
1. Błyskawiczną diagnozę uszkodzenia i odbezpieczenie lub przecięcie fału pracującego żagla. Musiałbym natychmiast zdecydować czy uszkodzenie można szybko naprawić, czy trzeba rozpocząć procedurę opuszczenia jachtu.
2. W przypadku podjęcia decyzji o konieczności ewakuacji uruchamiam radiopławę EPIRP, która automatycznie wzywa pomoc przez satelitę i podaje moją dokładną pozycję.
Torba ewakuacyjna gotowa3. Wyciągam z kabiny znajdującą się pod ręką torbę ewakuacyjną i umieszczam ją w kokpicie. W torbie znajduje się zapakowany szczelnie telefon satelitarny, ręczny GPS, mapa, ołówki, komplet zafoliowanych ubrań, zafoliowany koc, czapka z daszkiem, apteczka, race i flary, nóż, latarka, dwadzieścia metrów linki, dokumenty i karty płatnicze, oraz 6 butelek wody, batony i suszone owoce, które pozwoliłyby mi przetrwać w tratwie nawet tydzień. W wielkim worze Code Zero zmieściły się też płetwy i maska, oraz kusza i podstawowy sprzęt do łowienia ryb.
4. Jeżeli jacht tonąłby wystarczająco powoli, próbowałbym także wezwać pomoc przez radio UKF. Najpierw głosowo, następnie automatycznie za pomocą funkcji distress.
5. Jeśli jest czas, to zakładam kamizelkę ratunkową, chociaż jedyną szansą ratunku w takiej odległości od lądu jest dla mnie tylko skuteczne wezwanie pomocy i możliwość długiego oczekiwania w tratwie.
Tratwa ratunkowa Crewsaver gotowa do użycia6. Tratwa ratunkowa Crewsaver czeka w pogotowiu na kabinie jachtu przypięta pasami. By ją uruchomić wystarczą dwa szybkie cięcia noża, który przyczepiłem do jednego z pasów i regularnie ostrzę. Kilka innych noży oraz latarki znajdują się zawsze pod ręką w promieniu dwóch metrów. Pudło z tratwą wystarczy wyrzucić za burtę i pociągnąć za linę, którą tratwa jest przywiązana do jachtu. Oby otworzyła się w prawidłowej pozycji i nie komplikowała planu…
7. Jeżeli jacht nieodwołalnie tonie, to kolej na przesiadkę. Do tratwy wędruje najpierw torba ewakuacyjna, a potem ja, razem z radiopławą EPIRB.
8. Czekam na tratwie przywiązany długą liną do wraku tak długo jak to bezpieczne. Może jacht tak szybko nie zatonie i uda się uratować jeszcze coś z jego zapasów.
9. Jeżeli pogoda pozwala (nie zalewa mnie woda) to próbuję wezwać pomoc dodatkowo przez telefon satelitarny.
10. Zmuszam się do jedzenia słodyczy i picia wody. Obserwuję horyzont. W razie pojawienia się statku lub samolotu odpalam rakiety.
Taki plan ułożyłem sobie, jako lekarstwo na powracający niepokój. Wolałbym nigdy w życiu nie weryfikować jego przydatności, jednak świadomość posiadania wyjścia z feralnej sytuacji zawsze poprawia nastrój. Przynajmniej teoretycznie. Praktycznie, około tygodnia zajęło mi oswojenie się z nową sytuacją i odnalezienie przyjemności w samotnym żeglowaniu. Początkowo nawet słuchanie muzyki działało mi na nerwy. Szczególnie źle wpływała na mnie muzyka budząca niepotrzebną melancholię albo zbyt agresywna, nie pasująca do okoliczności. Huśtawka nastrojów nie potrzebowała dodatkowych zakłóceń. Grzebałem w kolekcji albumów i po kilku dniach znalazłem. Z pomocą przyszedł mi niezawodny Bob Dylan. „The answer is blowin’ in the wind”, to przecież oczywiste! Wystarczy wsłuchać się w szum wiatru i morza, zdać się na jego łaskę i zaufać siłom przyrody. Być tu i teraz. To co było w ludzkiej mocy zostało wykonane, teraz kolej na moce znacznie starsze i potężniejsze niż te, które może objąć nasz skromny rozum.
Wpatrywałem się w stada latających ryb. Niezwykła jest ich zdolność kontrolowania lotu. Początkowo myślałem, że polega ona tylko na wyskakiwaniu z wody i nieporadnym szybowaniu, jednak po dokładnych obserwacjach dostrzegłem z jaką precyzją potrafią one zmieniać kierunek i wysokość lotu między wierzchołkami fal i jak długie loty potrafią wykonywać. Żywe latające ryby są przy tym wspaniale ubarwione. Boki mają turkusowo-błękitne, a długie płetwy, których używają jako skrzydeł są pomarańczowo-czerwone. Czasem do złudzenia przypominają ptaki. Momentami myliłem latające ryby z szybującymi nad samą wodą nawałnikami burzowymi (petrelami), które są od nich niewiele większe. Petrele z pozoru przypominają większą jaskółkę. Latają bardzo nisko, jakby skakały po falach, dotykając łapkami wody. Otwarty ocean jest ich domem i czują się w nim jak na placu zabaw.
Czasami odwiedzały mnie też samotne faetony. Pierwszy raz widziałem te ptaki, znane mi do tej pory tylko z encyklopedii. Z długim, marchewkowym dziobem i wspaniałymi lotkami ogonowymi, podobnej długości co reszta ciała, wyglądają jak skrzyżowanie bociana z rakietą. Nieustannie wykonują delikatne ruchy masywnymi skrzydłami i mogą tak niestrudzenie krążyć nad oceanem całymi miesiącami.
Poranne zbiory – latające rybyLatające ryby masowo rozbijały się w nocy o nadbudówkę i żagiel Sputnika II. Rano znajdywałem codziennie od kilku do kilkunastu martwych sztuk. Zazwyczaj były za małe by włączyć je do jadłospisu, więc zwracałem szare truchła Posejdonowi.
Czasem udało mi się uratować kilka sztuk, które właśnie wylądowały w kokpicie.
Większość moich znajomych wędkarzy na pewno chciałoby wiedzieć co złowiłem. Niestety nie mam się czym pochwalić. Mam całkiem sporo różnych szpejów, które teoretycznie pozwoliłyby mi zapolować na tuńczyka, koryfenę, miecznika czy merlina. Raz czy dwa nawet zarzuciłem zestaw, ale zaraz potem zadałem sobie pytanie po co mi czterdzieści kilo ryby? Jestem sam. Nie jem za dużo i nie mam zamrażarki, a tutaj raczej nie ma małych ryb. Jeżeli cokolwiek złowię, to będzie to spora sztuka, z której wykroję najwyżej kilka małych filetów, a resztę będę musiał wyrzucić za burtę. Nie mieściła mi się w głowie perspektywa takiego marnotrawstwa. Jestem drapieżnym mięsożercą, ale zabijanie wspaniałych morskich stworów po to, żeby nakarmić nimi kraby to po prostu brak szacunku dla życia. Tym bardziej, że jacht zaprowiantowany był doskonale.
Wystarczy zalać wrzątkiem.Co prawda świeże warzywa i owoce zniknęły już po tygodniu, ale bakisty pełne były puszek, słoików, słodyczy i suszonych owoców. Moim głównym daniem dnia były oczywiście liofilizaty Lyofood, których ponad sto sztuk zładowałem na jacht jeszcze w Marinie Kamień Pomorski i większą część przywiozłem aż tutaj. Gotowanie na małym jachcie, na atlantyckiej fali to nic przyjemnego, więc perspektywa zalania wrzątkiem gotowego obiadu zwalniała mnie z obowiązku wymyślania kolejnych jednogarnkowych pasz.
Szybko okazało się, że zabrałem za mało literatury. Po dwóch tygodniach nie miałem już co czytać. Pozostało mi wkuwanie na pamięć map i opisów podejść do karaibskich wysp. Taka żegluga na sucho zawsze bardzo pomaga odnaleźć się na miejscu. Myślami byłem już na koralowej plaży, ze szklanką rumu z mlekiem kokosowym. Przez całą przeprawę zarządziłem na jachcie absolutną prohibicję, więc zastanawiałem się jakiego lokalnego drinka polecą mi w pierwszej knajpie w Le Marin. Tylko żeby go zamówić, musiałem przyswoić sobie chociaż podstawy francuskiego!
Pierwsza lekcja: Une bière à la pression, s’il vous plaît!
Nadmiar wolnego czasu pozwolił mi też wrócić do ćwiczenia gry na ukulele. Szybko przekonałem się, że chociaż jestem w tym niezmiennie beznadziejny, to poświęcając odpowiednio dużo czasu na jakiś kawałek zaczynam go grać w miarę płynnie i nawet udaje mi się czasem połączyć to z wokalem. Oczywiście nie ośmieliłbym się wyjść z tym do ludzi, ale zabawa była przednia, a ostatecznie jeśli nie znajdę pracy jako skipper, to zawsze mogę udawać niedorozwiniętego żebraka-muzykanta i w ten wycisnąć parę euro z naiwnych turystów.
Ostatnie 1000 z 2800 mil przyniosło pewne zmiany na oceanie i niebie. Na powierzchni dryfowało coraz więcej pól sargasowych, temperatura wody wzrosła do 27 stopni, a w kabinie do 32 stopni. Nieboskłon przemierzały coraz częściej wielkie cumulusy, a czasami też cumulonimbusy, które przynosiły krótkie, ale ulewne deszcze i silne szkwały. Pełna moc pod bliżniaczymi genuamiW obawie przed szkwałami musiałem na noc zakładać małą genuę i przez to moje przeloty dobowe spadły ze 130 do 110 mil. Za to w dzień stawiałem dwie duże genuy obok siebie jako bliźniaki, które pozwalały mi wycisnąć ze słabego wiatru wszystko co było możliwe.
Przez całą drogę od wysp Cabo Verde spotkałem tylko trzy statki i cztery jachty. Za pomocą telefonu satelitarnego próbowałem doprowadzić do spotkania z trimaranem Polly z polską załogą, który wypłynął tydzień po mnie z Teneryfy, ale jego szybkie przeloty w połączeniu z ogromem przestrzeni oceanicznej pokrzyżowały nasze plany którejś nocy, około 800 mil przed Martyniką.
Ostatecznie po 24 dniach i 2870 milach morskich rzuciłem kotwicę w Le Marin na Martynice, pomiędzy setkami innych jachtów z całego świata.
Przelot przez Atlantyk był dla mnie całkiem nowym doświadczeniem. Technicznie nie zaskoczył mnie stopniem trudności. Żeglugę przybrzeżną w rejonach o zmiennej pogodzie uważam za znacznie bardziej wymagającą, niż zjazd pasatem ze wschodu na zachód.
Kilkutygodniowa żegluga solo, była jednak czymś innym niż dotychczasowe wyprawy z rodziną i przyjaciółmi. Muszę przyznać, że przekonałem się, iż nie jestem stworzony do takiego podróżowania. Tym bardziej podziwiam żeglarzy, którzy zdecydowali się spędzić samotnie na jachcie kilka czy nawet kilkanaście miesięcy. Nie twierdzę, że nie podołałbym takiemu wyzwaniu, ale absolutnie nie potrafiłbym odnaleźć w nim przyjemności! Brak najważniejszych osób, z którymi można by dzielić radości i troski, czy choćby najzwyklejsze codzienne czynności i obowiązki, świadomość upływającego z dala od rodziny czasu, którego nie da się cofnąć ani odtworzyć, to dla mnie argumenty przeciwko dobrowolnej próbie powtarzania takiego doświadczenia.
Po raz kolejny przypomniałem sobie słowa spotkanego w Grecji francuskiego żeglarza Jean-Paula, który wspominał rodzinną przeprawę jachtem przez Pacyfik: „Na jachcie byliśmy tylko my. Moja żona i dwóch synów. Przez te kilka tygodni idealnej żeglugi otaczał nas kosmos, a my byliśmy jego centrum. To były najwspanialsze dni mojego życia”.
Kilka dni przed wyruszeniem z Teneryfy rozmawiałem też z Szymonem Kuczyńskim, który na swoim małym jachciku zamyka właśnie samotnie pętlę wokół globu. Do tej pory nie ma dnia, żebym nie zastanawiał się jak ten dzielny facet radzi sobie u południowych wybrzeży Afryki. Rozmawialiśmy o naszych rejsach. Stwierdziłem wtedy, że jednak preferuję żeglugę rodzinną zamiast samotnej. Szymon przyznał mi rację dodając, że „żeglując w ten sposób masz wszystko to co kochasz w jednym miejscu”. Lepiej bym tego nie ujął.
Przez ostatnie tygodnie przekonałem się ostatecznie, że jestem zwierzęciem typowo stadnym i jeżeli będzie mi dane przeprawiać się przez kolejny ocean, to na pewno pożegluję tam z rodziną. To oznacza, że nieodwołalnie nadchodzi czas zmiany jachtu na większy i bezpieczniejszy. Na Sputniku II mamy zamiar przeżyć jeszcze wiele wspaniałych chwil na Karaibach, ale nie ruszymy się stąd dalej, zanim nie przesiądziemy się na Sputnika III. Czy uda nam się zrealizować ambitny plan i w ciągu dwóch następnych lat zdobyć większą łajbę? Czas pokaże, ale kto nie goni własnych marzeń, ten nigdy w pełni nie rozwinie skrzydeł i nie pozna granic własnych możliwości.
Wesołych Świąt i spełnienia marzeń w nowym, 2016 roku!
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Le Marin, Martynika 20.12.2015 r.