Sputnikiem dookoła Ziemi – Pożegnanie z Karaibami

0
1190

 

 

Kolejna wizyta w Zarządzie Portu Colon nadzorującego ruch na Kanale Panamskim od jego Atlantyckiej strony przebiegła zgodnie z przewidywaniami. Bez zbędnych oczekiwań i ambitnych planów łatwiej uniknąć stresu i rozczarowań.

– Przykro mi Amigo, ale przecież dzisiaj jest sobota więc to raczej oczywiste, że niczego nie załatwisz. Biuro wydające pozwolenia nawigacyjne w ogóle dzisiaj nie pracuje.

– Wszystko rozumiem, ale kiedy byłem tu w poniedziałek, to Ines kazała mi zjawić się tu właśnie dzisiaj po odbiór dokumentów.

– Ehhh… Amigo, pewnie właśnie w ten sposób próbowała dać ci do zrozumienia, że pięć dolców oszczędzi ci tydzień oczekiwania na sprawę, którą można załatwić od ręki… Tak czy inaczej ja ci dzisiaj nie pomogę, bo to nie moja działka, ale i tak możemy zrobić mały interesik! Zobacz, mam tu buteleczkę całkiem niezłego winka, które dostałem od ostatniego klienta. Chcesz kupić?

 

– Wiesz, ja jestem z Polski, u nas pije się wódkę, chyba jednak podziękuję.

– Dwa dolary za świetne chilijskie winko, nie daj się prosić!

W sumie jutro są urodziny Karoliny, a dwa dolce za taką flaszkę to dobry biznes – pomyślałem.

– Dobra, wezmę je. Ale jesteś pewien, że w poniedziałek załatwię swoją sprawę?

– Tak, tak, Ines w poniedziałek zastępuje jej koleżanka. Powinno pójść bez komplikacji.

Cała sytuacja raczej mnie rozbawiła. Spodziewałem się właśnie takiego obrotu spraw i tempa ich załatwiania, więc zawczasu zarezerwowaliśmy sobie trzy tygodnie po tej stronie Kanału, w trakcie których planowaliśmy uporać się z biurokracją i w międzyczasie razem z Heniem i Mariolką – współwłaścicielami SPUTNIKA III – pożeglować na jeden z najpiękniejszych archipelagów Morza Karaibskiego – San Blas.

 

 

Heniu doleciał do nas na już St. Martin, by mieć więcej czasu na żeglowanie i pożegnanie z Karaibami, gdzie razem z rodziną spędził kilka pięknych lat.

– I znowu tu jestem! W tej samej lagunie sprzedawałem swój poprzedni jacht – Lalę – i również tutaj kupowałem Ogórka. A teraz razem z wami zaprowadzimy go na Pacyfik. Aż mi się wierzyć nie chce, że Ogórek opuszcza Karaiby! Trochę mi szkoda stąd wypływać.

– Nic się nie martw Heniu, zamykając pętlę pewnie i tak tu wrócimy na jakiś czas, a potem może wyremontujemy jacht w Marinie Kamień Pomorski i przebazujemy go do Grecji lub na Kanary? Tam cię jeszcze nie było i gwarantuję, że ci się spodoba. W ostateczności z Kanarów na Karaiby zawsze możemy przeskoczyć w niecałe trzy tygodnie.

 

 

Nasze pożegnanie z Indiami Zachodnimi po prawie półtorarocznym pobycie tutaj trwało tak naprawdę już od połowy stycznia, kiedy zaczęliśmy szykować jacht do odlotu i testować go wraz z odwiedzającymi nas znajomymi, których europejska zima zachęciła to żeglowania z nami.

Z Jackiem, Julią, Erykiem i Niną eksplorowaliśmy zieloną Dominikę, a z Radkiem i Karoliną kolejny raz odwiedziliśmy wesołą Saint Lucię. Mimo naszych kilkukrotnych wizyt w tych okolicach nie możemy powiedzieć, żebyśmy wyczerpali temat i za każdym razem odkrywaliśmy coś nowego, mając świadomość, że jeszcze więcej pozostanie dla nas tajemnicą, czekającą na zupełnie inną okazję do jej odkrycia.

– Jak ci się żyje na Dominice? – Zagadnąłem Alberta, który był naszym przewodnikiem na Indian River, rzece wijącej się wśród lasu potężnych słodkowodnych mangrowców, zawierających krwisty sok, którym mieszkający w górach Karibowie farbowali swoje twarze, przed kolejnymi polowaniami na mieszających nad rzeką pokojowych Arawaków. W efekcie tych łowów spokojne plemię zostało zjedzone aż do ostatniej kostki, a potomkowie wojowniczych Karibów po dziś dzień żyją w rezerwacie na wschodniej stronie wyspy.

 

 

– Nie mogę się skarżyć. Może nie mamy tu dostępu do takich luksusów jak ludzie z Europy czy Ameryki, ale na pewno nie głodujemy i żyjemy zdrowiej niż reszta świata. Wyspa nas żywi najlepszymi owocami i warzywami jakie można uprawiać, a może daje nam tyle ryb ile tylko chcemy. To co zarobię na turystyce mogę przeznaczyć na zakup ubrań i towarów, których sami nie wytwarzamy, a jeśli ktoś jest wystarczająco przedsiębiorczy, może nawet zarobić na edukację dla swoich dzieci. Ja z resztą nie mam wielkich wymagań. Pochodzę z pokolenia, które było całkowicie samowystarczalne. Moja rodzina, tak jak każda tutejsza rodzina, miała ogród wysoko w tropikalnym lesie i rosło tam wszystko czego potrzebowaliśmy. Jeszcze czterdzieści lat temu kilka razy w tygodniu wyruszaliśmy na całodzienną wyprawę po nasze owoce i warzywa i przynosiliśmy to wszystko na głowach. Teraz te leśne ogrody są porzucone. Uprawia się tylko tam, gdzie łatwo dojechać pickupem, a ludzie stali się wygodni i leniwi. Wyobraź sobie, że obecnie jedyną osobą w wiosce, która potrafi wspiąć się na najwyższą palmę kokosową jest mój rówieśnik po pięćdziesiątce. Ja nadal jestem silny i też znam technikę, ale nie odzyskałem pełnej sprawności po wypadku.

 

 

Trochę się martwię o młode pokolenie. Zamiast ciężkiej pracy przy uprawie w górach szukają łatwiejszych rozwiązań. Wielu nadużywa narkotyków i próbują nimi handlować. Potem zaczynają palić crack i niedługo potem są straceni.

Niestety uprawy na większą skalę słabo się u nas sprawdzają, bo teren jest trudny i cena produktów musi być wysoka, więc nie możemy konkurować z krajami produkującymi taniej. Poza tym nie mamy własnej floty do transportu świeżej żywności. Jeszcze niedawno sprzedawaliśmy banany do Wielkiej Brytanii ale konkurencja nas wygryzła.

 

 

– Czy gdybyś był wystarczająco bogaty to wyjechałbyś z wyspy?

– Ja? Nigdy. Tu jest wszystko co kocham. W tej rzece uczyłem się pływać, a z tego lasu, który kiedyś był plantacją należącą do białego, podkradaliśmy opadłe kokosy i przejrzałe owoce, które i tak by się zmarnowały. Nawet za to groziła nam wtedy surowa kara, ale czasem próbowaliśmy. Teraz plantacja jest porzucona, zdziczałe owoce gniją na ziemi.

 

 

Gdybym miał górę pieniędzy to kupiłbym statek chłodnię albo samolot i sprzedawałbym na inne wyspy i do Europy wszystkie wspaniałe produkty, które potrafimy tu uprawiać. Chciałbym tylko, żeby naszym ludziom żyło się lepiej.

Kilka tygodni później po raz kolejny kotwiczyliśmy w Marigot Bay na Saint Lucii. Ta piękna zatoko była jednak tym razem wyjątkowo zatłoczona, więc z naszymi gośćmi Radkiem i Karoliną wyruszyliśmy pontonem na poszukiwania spokojniejszego miejsca na biwak. Tuż za cyplem znaleźliśmy praktycznie pustą plażę. Po krótkim spacerze okazało się, że za pasem piachu kryje się odcięta od morza rzeka, a pracujący nieopodal farmerzy potwierdzili, że jest ona wystarczająco głęboka na wyprawę pontonem z silnikiem. Nie zastanawiając się długo przenieśliśmy nasz ponton i wyruszyliśmy nim na odkrywczą wyprawę w górę rzeczki, o której nie wspominają żadne przewodniki.

Kiedy wszyscy nasi goście wrócili to swoich spraw po drugiej stronie Atlantyku przyszedł czas by na dobre rozstać się z Martyniką i jej mieszkańcami. Znacznie łatwiej jest nam się witać niż żegnać ze wspaniałymi ludźmi, których spotykamy po drodze, dlatego mimo wzruszeń z lekką ulgą mijaliśmy lewą burtą wschodni brzeg Martyniki w towarzystwie Leszka, eskortującego nas na swoim jachcie Xanadu. Kiedy po północy ostatnie światła naszej wyspy zaczęły powoli znikać za horyzontem zreflektowałem się, że to dobre czasy i dobre okoliczności, kiedy przybysz z innego kraju, a nawet kontynentu może bez strachu i obaw lądować na tak odległym skrawku ziemi i bez walki czy pytania kogokolwiek o zgodę nazywać go wedle własnego uznania swoim domem, żyć na nim, pracować i korzystać z wszelkich praw, przysługującym wolnym ludziom. Nigdy nie zrozumiem osób stawiających podziały ponad ideę jednoczenia. Przez ponad rok mieszkałem wraz z rodziną na zamorskim terytorium Unii Europejskiej, wśród potomków niewolników i włóczęgów z całego świata i mimo wielu oczywistych różnic między nami było tam nam wszystkim po prostu dobrze. Może świat, jaki tworzą zjednoczone narody Europy nie jest idealny, ale póki co jest to najlepszy model jaki kiedykolwiek udało nam się stworzyć. Warto o tym pamiętać, zanim kilkoma nieporadnymi ruchami cofniemy się do czasów wiz, szlabanów, murów, przepustek, drutów kolczastych i podziałów na naszych i obcych.

 

 

Lechu odprowadził nas aż do wyspy Antigua, gdzie nieopodal starej stoczni Admirała Nelsona odbywały się widowiskowe regaty i gdzie Olek z Anetą kończyli reperację jachciku King of Bongo. Termin lądowania Henia na najbardziej widowiskowym lotnisku świata zbliżał się nieubłaganie, a prognozy pogody nie wyglądały pomyślnie, więc zabawiliśmy tam krótko i po kolejnych pożegnaniach czym prędzej ruszyliśmy dalej. 

– Do zobaczenia w Kamieniu Lechu! Pamiętaj o kontaktach, które ci zostawiłem. Remontuj Xanadu i przywitaj nas skrzynką Bosmana!

– Masz to jak w banku! Pomyślnych wiatrów!

 

 

Odrzutowiec z Heniem na pokładzie wzbił tumany piachu i przegonił do morza tłumy turystów szukających adrenaliny na plaży Maho, graniczącej z krańcem pasa startowego na Saint Martin.

– To jeszcze nie był duży samolot. Kiedy lądują największe odrzutowce, to zdarza się, że niektórzy śmiałkowie doznają poparzeń! – Skomentował lądowanie Marek, którego poznaliśmy rok temu, gdy jachtostopem dotarł na Martynikę z Europy.

W czteroosobowym komitecie powitalnym przejęliśmy bladego przybysza z zimowej Kanady i porwaliśmy go do najbliższej żeglarskiej tawerny. 

Dzień później Heniu zrewanżował się wyprawą na latynoskie flaki do baru w dominikańskiej dzielnicy.

– Jeszcze parę wspólnych wypraw do barów i będziesz mógł niedługo napisać przewodnik po knajpach z flakami na całych Karaibach! – zażartował Heniu.

– To prawda! Pierwszego dnia naszej znajomości pokazałeś mi bar Todiego w Castries, a teraz kolejna niespodzianka. Te są naprawdę niezłe, smakują podobnie jak tradycyjne polskie flaki, ale wyczuwam tu wyraźny posmak trawy cytrynowej.

– No i oczywiście oryginalne dominikańskie mondongo musi być podawane z ryżem. Właśnie tak jak te.

– Świetne, ale moim zdaniem te z Saint Lucii są lepsze – zauważyła Karolina.

Bruno nic nie powiedział ale wciągnął nosem połowę porcji Karoliny, czyli nie miał zastrzeżeń.

– Kurcze, od jutra będę tu przyprowadzał znajomych z którymi pracuję przy jachtach! – zachwycał się Marek.

 

 

Prognozy pogody zapowiadały doskonałe warunki na szybki przeskok przez całe Morze Karaibskie, więc kolejnego dnia opuściliśmy przyjazną lagunę na Saint Martin i skierowaliśmy się prosto do Panamy. Po drodze okazało się, że wiejące wiatry były silniejsze od przewidywanych, ale SPUTNK III na mocno zarefowanej genui pruł naprzód z optymalną prędkością, jakby właśnie do tego takiego żeglowania z wiatrem został stworzony. Kiedy wiatr nadal się wzmagał i elektroniczny autopilot przestał sobie radzić z precyzyjnym trzymaniem kursu na stromych falach, przeszliśmy na czterdziestoletni mechaniczny samoster wiatrowy Aries, w którego możliwości lekko wątpiliśmy. Natychmiast odczuliśmy różnicę. Okazało się, że zabytkowe urządzenie, które kilka miesięcy temu spisałem na straty a potem cudem odratowałem, radzi sobie z porywistym wiatrem od rufy i falami znacznie lepiej niż elektronika i większość sterników! Było to dla nas miłe zaskoczenie i ulga, bo podobnych warunków spodziewaliśmy się przez większość przyszłego przelotu przez Pacyfik. Ostatecznie prawie 1200 mil do Ameryki Środkowej pokonaliśmy w 8 dni, co jest całkiem niezłym wynikiem jak na osiemnastotonowy jacht pod żaglami mocno zarefowanymi, dla uzyskania większego komfortu załogi, kosztem prędkości.

 

 

Już po zmroku rzuciliśmy kotwicę w Portobello, odkrytym i nazwanym tak przez Kolumba podczas jego ostatniej, feralnej wyprawy. Odkrywca Nowego Świata zapuścił się tutaj desperacko poszukując przejścia dalej na zachód do Indii. Gdyby tylko wiedział, jak bardzo pomylił się w szacunkach dotyczących wielkości kuli ziemskiej… Niezależnie od skali swojej pomyłki udało mu się zapuścić na zachód dalej niż jakiemukolwiek europejczykowi przed nim i zbliżyć do odkrycia wielkiej tajemnicy, która kryła się tylko kilkadziesiąt mil dalej na południe, tuż za wąskim pasem lądu, za którym na kolejnych śmiałków czekał Ocean większy niż wszystkie znane do tej pory morza razem wzięte.

Portobello dało wielkiemu nawigatorowi kilka dni wytchnienia od huraganów i sztormów, które prześladowały jego czwartą wyprawę, żeglującą po nieznanych, tropikalnych morzach w nieodpowiedniej porze roku. W tym „pięknym porcie” załogi starały się po raz kolejny naprawić zniszczone wiatrem, i żarłocznością termitów i świdraków statki. Zadanie okazało się jednak beznadziejne i wyczerpana flota musiała opuścić ten port ostatniej nadziei i resztką sił próbować powrócić na Dominikanę. Udało się dopłynąć jedynie na Jamajkę, gdzie ostatnie statki Kolumba dosłownie rozpadły się, a z ich resztek zbudowano prowizoryczne schronienia, mające służyć rozbitkom przez rok, do czasu ich ocalenia przez wyprawę ratunkową. Wyczerpany, załamany i posądzany o oszustwa odkrywca zmarł w niesławie wkrótce po powrocie do Hiszpanii.

 

Odkryte przez niego lądy okazały się jednak wystarczająco zasobne w złoto, srebro i inne bogactwa naturalne, by dziewięćdziesiąt pięć lat po wizycie Kolumba uczynić z Portobello główny port, z którego regularnie wysyłano do Hiszpanii eskadry galeonów wyładowanych kosztownościami zrabowanymi indiańskim plemionom. Przez prawie półtora wieku miasto rozkwitało. Jezuita Thomas Gage relacjonował, że magazyn celny w Portobello był tak pełen złota, że srebro leżało po prostu w niepilnowanych stosach wprost na bruku otaczającym magazyn. W tym czasie prawie pięćdziesiąt flot wyruszyło stąd, transportując w ładowniach statków nie mniej niż trzydzieści milionów pesos jednorazowo. Bogactwo przyciągnęło oczywiście piratów, którzy kilkakrotnie złupili miasto, jednak dopiero zuchwały atak brytyjskiego admirała Edwarda Vernona w 1739 roku przesądził o upadku portu. Po tym wydarzeniu próbowano jeszcze unowocześnić fortyfikacje Portobello, które zachowały się w doskonałym stanie, jednak zmiana taktyki transportu kosztowności do Hiszpanii zmarginalizowała znaczenie tego ośrodka i spowodowała jego stopniowy upadek, trwający ze zmiennym szczęściem do dzisiaj. Przed całkowitą ruiną miasteczka chroni je to, że jest wygodnym przystankiem dla żeglarzy oczekujących na przejście Kanału Panamskiego i jachtowym punktem przesiadkowym dla podróżników kursujących z plecakami między Kolumbią i Panamą, pozbawionymi połączenia drogowego. Portobello jest również celem pielgrzymek do Czarnego Chrystusa z Portobello, którego figura została wyłowiona przez rybaków z wód zatoki prawdopodobnie w XVII wieku.

 

 

Zaraz po rzuceniu naszej kotwicy w Portobello poczułem charakterystyczny zapach. Nie był to aromat wilgotnego, tropikalnego lasu, którego się spodziewałem, ale dobrze znany z ubogich wysp i krajów trzeciego świata swąd biedy, czyli smród palonych śmieci. Poranek odsłonił oczom to, co nos wyczuł po ciemku. Osiedle prowizorycznych budynków wciśniętych między XVIII wieczne forty, magazyn celny i kościół. Wokół widać było coś jeszcze. Morze tropikalnej zieleni czające się by pochłonąć wszystko, co ośmieliło się wtargnąć do jego królestwa i kotwicowisko pełne jachtów, z których wiele znajdowało się w stanie przypominającym czwartą flotę Kolumba przed jej ostatnim przelotem. Część jachtów leżała nienaturalnie przechylona na mieliźnie dochodzącej do murów starego fortu. Szybko domyśleliśmy się, że to robota huraganu Otto, który w styczniu po raz pierwszy w historii obserwacji meteorologicznych uderzył w tym rejonie. Jeden jacht od razu rzucił nam się w oczy. Solidny, stalowy slup leżał na lewej burcie z dziobem zwróconym w stronę morza i wszystkimi żaglami postawionymi i wydętymi przez poranną bryzę.

 

 

– Nie sądzę, żeby tym sposobem dało się ruszyć go choćby o centymetr… tam jest przecież mniej niż metr wody!

– Może liczy na kolejny huragan, który uderzy z przeciwnego kierunku i zepchnie go prosto do morza! – Zażartował Heniu.

Wylądowaliśmy przy pomoście małej żeglarskiej knajpki prowadzonej przez Niemieckich żeglarzy i przypominającej skrzyżowanie psiarni z kurnikiem. Parchate psy wylegiwały się na betonowej posadzce pod stołami, a stary Niemiec oglądał na YouTube jakiś czaro-biały film o Luftwaffe.

 

 

– O! Samolociki! – Zawołał zachwycony Bruno i podbiegł do laptopa, na którego ekranie Junkersy bombardowały Warszawę.

– No! To przynajmniej jest internet. – Zawołałem rozbawiony.

Mimo wszechobecnego brudu i bałaganu miasteczko okazało się bardzo przyjazne i oferowało wszystko, czego może potrzebować żeglarz podczas dłuższego postoju. Szczególnie wygodne okazało się niezawodne i tanie połączenie autobusowe do Colon i Panamy, obsługiwane przez stare amerykańskie autobusy szkolne, pstrokato zdobione w typowym, południowoamerykańskim stylu.

– To jest coś, czego bogate kraje powinny się uczyć od biednych. – Zauważył Heniu – Im biedniejszy kraj, tym lepiej ma zorganizowaną komunikację publiczną.

Rzeczywiście, wystarczyło dojść do głównej drogi by w ciągu maksymalnie piętnastu minut złapać kosztujący dolara transport do Colon, gdzie musiałem kilkakrotnie udać się w celu sfinalizowania papierologii związanej z przekroczeniem Kanału Panamskiego. W samym Colon, pośród gór śmieci i wylewających się na ulice ścieków można z kolei łatwo poruszać się kosztującą zaledwie dwa dolce taksówką. Nie ma zresztą zbyt wielu powodów, by przemierzać to miasto na piechotę…

 

 

 

Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Rodzina, Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.

 

Tekst: Mateusz Stodulski

Zdjęcia: Sputnik Team

 

Portobello, Panama 16.03.2017 r.

Komentarze