ZIMOWĄ PORĄ (23) – Colonel o tym, jak coraz mniej „umieramy”

0
660

Za zgodą Jerzego Kulińskiego

Andrzej Colonel Remiszewski w swych weekendowych felietonach dość często zahacza o czasy ancien regime – przypominając jak sobie radzili, ci którzy mieli pecha wtedy przeżywać swoje młodzieńcze lata. Można się doszukać w tych tekstach przesłania – cieszcie się bo nigdy nie było i nigdy już nie będzie tak dobrze jak teraz. Andrzej nie marnuje okazji i dokłada starań, aby młodszym Czytelnikom SSI zorganizowac historyczne repetycje. 

Dziękujemy Ci Andrzeju.

W dzisiejszym newsie znalazł się też wątek opatrywania widokówek przysyłanych z zagranicznych portów pieczątkami „POSTED AT HIGH SEA”. To przywołało moje osobiste wspomnienia, jako że w tej procedurze mam jakieś tam doświadczenia. 

Jeśli nie zapomnę to zrobę z tego newsową humoreskę.

Żyjcie wiecznie !

Don Jorge

—————————————————————————————-

Jest takie francuskie powiedzenie: „Wyjechać, to jak trochę umrzeć”. Inna rzecz, że francuszczyzna zdaje się lubować w takich śmiertelnych porównaniach – wszak orgazm u nich bywa podobno zwany: „la petite mort”. Na żeglarskiej stronie jednak wypada skoncentrować się na żeglarstwie.

Trafność powiedzenia staje się zaskakująco dobitna, gdy uświadomimy sobie sytuację dawnych żeglarzy wychodzących w dłuższe rejsy. Erudyta sięgnie do Odyseusza, który opuściwszy dom rodzinny na dwadzieścia lat umarł dla świata swoich bliskich. Co tam Odys, każdy, kto odbijał od brzegu znikał. I trudno było liczyć na jakieś w miarę regularne i pewne wiadomości od niego. W miarę rozwoju państw powstawała coraz sprawniejsza łączność umożliwiająca przekazanie wiadomości wzdłuż wybrzeży Morza Śródziemnego, a potem wokół Europy i poprzez nią. Ciągle jednak taka łączność była dla wybranych: władców i ich generałów oraz kupców.

Potem Europejczycy wyszli na oceany. Wikingowie, Portugalczycy… Najłatwiej przywołać przykład pierwszej wyprawy Kolumba: sam odkrywca i załogi jego statków „znikli” ze świata na siedem i pół miesiąca. Tak, pamiętamy, że Kolumb płynął odkrywać Nowy Świat podobnie jak inni wielcy z XV i XVI wieku. Nadeszła jednak epoka, kiedy co prawda odkrycia nadal trwały, lecz przeniosły się na peryferie globu i swoisty margines żeglugi.

Żegluga oceaniczna stała się komunikacją. I tu, mimo ogromnego jej wzrostu, postępu naukowego i technicznego, nadal wyjście w oceaniczny rejs oznaczało wielomiesięczny brak kontaktu z bliskimi, a czasem i przełożonymi. Tak, mocarstwa morskie miały system przekazywania poczty. Dotyczyło to nie tylko państw! Wielkie organizacje handlowe, jak choćby kompanie wschodnioindyjskie – przede wszystkim brytyjska, lecz i francuska i holenderska – biły zapewne na głowę sprawnością aparaty państwowe nawet największych potęg europejskich.

Nie zmieniało się to przez stulecia. Pamiętać trzeba, że ogromna większość marynarzy była niepiśmienna, więc poczta, nawet jeśli działała, mogła posłużyć tylko nielicznym. W rekomendowanym przeze mnie (tu: http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2633&page=15 ) „cyklu hornblowerowskim” wielokrotnie pojawiają się sceny przekazywania poczty z i na okręty wojenne. Horatio Hornblower, obok rozkazów, otrzymuje sentymentalne listy od żony, obok służbowych sprawozdań wysyła do niej pełne wypracowanej czułości listy. Taki list mógł wędrować tygodniami lub miesiącami… Pojawiły się parowce, a z nimi rozkłady jazdy. Wcześniej mawiało się, że „indianin przyjdzie zapewne w końcu listopada”, teraz statek miał przybywać na przykład dwa razy w miesiącu, a potem nawet dokładnie we wtorek.

Wynaleziono telegraf. Łączność, nadal nie dla każdego, zaczęła się mierzyć dniami zamiast miesięcy. I w tym momencie pojawia się żeglarstwo we współczesnym rozumieniu „sportowym”, czy też „rekreacyjnym”. Uczonym kiedyś historii żeglarstwa nasuwają się na myśl nazwiska Crenstona, Johnsona, Blackburna, Gilboya i przede wszystkim Slocuma.

Znów okazało się, że wypłynąć, to zniknąć ze swojego świata, zerwać łączność na wiele tygodni albo miesięcy. Wiadomości do bliskich docierały poprzez pocztę wysyłaną z odległych portów po kolejnych wielu tygodniach, lakoniczne telegramy po dniach. Żeglarz zamykał się w swoim własnym świecie, pozbawiony kontaktu ze światem innych ludzi.

Spotkanie ze statkiem stawało się w tej sytuacji wielkim wydarzeniem, nie tylko zresztą dla żeglarzy, często i dla załóg statków. Swoisty ceremoniał obejmował przekazanie na statek informacji dla rodzin do nadania przez radio albo wysłania z najbliższego portu. Statek na ogół mógł służyć jachtowi pozycją, która bywała zazwyczaj o niebo dokładniejsza. Tu nasuwa się na myśl Bernard Moitessier, który podawania wiadomości na statki wymyślił sobie zastosowanie procy!

Nieco podobnie bywało w polskim żeglarstwie. W przypadku rejsów oceanicznych, czy wypraw polarnych, rzecz była oczywista. Najdobitniejszym przykładem jest 167-dniowy przelot Leonida Teligi z Pacyfiku do Dakaru, podczas którego miało miejsce bodajże jedno spotkanie ze statkiem. Transatlantycki rejs „Komodora” to dwie wiadomości, które nadeszły za pośrednictwem sowieckiego statku i patrolowca amerykańskiego Coast Guardu.

Dla polskich żeglarzy ograniczenie łączności miało jeszcze inny wymiar. Oczywistym odruchem w odległym porcie, po wielu dniach rejsu powinna być wizyta w pierwszej z brzegu budce telefonicznej. Przynajmniej od momentu, kiedy łączność telefoniczna zaczęła być już automatyczna, wystarczyło wykręcić kierunkowy 48, zamiast prosić o połączenie telefonistkę centrali. Cóż z tego, kiedy telefon w mieszkaniach prywatnych był w Polsce rzadkością, można było przekazać wiadomość poprzez rodziny tych z załogi, u których taki luksus posiadano. Tu pojawiała się jeszcze jedna bariera: polski załogant mógł legalnie nabyć od państwa i wywieźć za granicę bodajże 5, czy 10 dolarów. W tej sytuacji wydanie dolara czy dwóch na rozmowę telefoniczną było odbierane, jako rozrzutność.

Polak potrafi. Kiedy już rejsy zagraniczne były bardziej rozpowszechnione, spotkałem się z „racjonalizatorem”, który zaopatrzył się przed rejsem w coś, co nazwał „wędką”. Były to dwie blaszki o średnicy monety 50 – fenigowej (niemieckie 50 groszy), sklejone razem, a między nimi kilkunastocentymetrowy kawałek juzingu. Taka spreparowana „moneta” dawała się wrzucić do automatu telefonicznego, ale nie wpadała do kasety – można było rozmawiać markując dorzucanie kolejnych monet, a potem wyjąć i zabrać „wędkę”. O ile oczywiście juzing się nie zerwał.

Obok automatów telefonicznych podstawową metodą łączności była poczta. Znaczki na listy i kartki pocztowe kosztowały jednak podobnie astronomicznie dużo, jak rozmowy telefoniczne. I tu żeglarzom na pomoc przyszła Ogólnoświatowa Unia Pocztowa. Pod koniec XIX wieku dostrzeżono tam problem poczty oddawanej ze statku w morzu, a fizycznie wysyłanej z innego kraju, niż bandera statku nadającego. Doprowadziło to do wprowadzenia do Konwencji członków Ogólnoświatowej Unii Pocztowej prawa do opłacania przesyłek listowych znaczkami kraju, pod którego banderą pływa statek, ale wyłącznie podczas pobytu na pełnym morzu, na wodach międzynarodowych Pojawiły się prostokątne stemple odciskane na przesyłkach nadawanych na pokładzie statku. Przyjęły się międzynarodowe oznaczenia na stemplach: PAQUEBOT, POSTED AT SEA oraz HIGH SEA MAIL.

Ten przepis zaczął działać interpretowany na korzyć żeglarzy, że urzędy pocztowe różnych krajów akceptowały listy opieczętowane stemplami wrzucone do skrzynek na lądzie, mimo, iż nie zostały one nadane na morzu. Zasada jest prosta: na kopercie naklejamy polskie znaczki w takim nominale, jakbyśmy wysyłali list z Polski do tego kraju.

 

 

Stempel jednego z polskich jachtów –znaleziony w Internecie

.

 

 

 

Ostemplowana koperta –znalezione w Internecie.

.

Niestety, tu znów „Polak potrafi” – spotykało się (czy jeszcze się spotyka?) korespondencję ofrankowaną polskimi znaczkami o najniższym nominale, czyli wielokrotnie taniej, niż w polskiej taryfie. Nawet nie chce mi się tego komentować.

Dziś rola „poczty morskiej” stała się hobbystyczna, taryfy pocztowe się wyrównały i bariera finansowa stała się nieistotna. Rola tradycyjnej poczty też została zredukowana do hobbystycznej lub kurtuazyjnej.

W XXI wieku pojawiły się powszechnie telefony komórkowe, z których połączenia są finansowo dostępne niemal w każdym kraju. Co najwyżej wymaga to umiejętności pokombinowania z roamingiem albo nabycia karty lokalnego operatora.

To był jednak początek. Rozwój Internetu, bezpłatne lub relatywnie tanie WiFi w portach i powszechnie dostępna łączność satelitarna umożliwiły najpierw bieżące wysyłanie w obie strony korespondencji, potem także zdalne wspomaganie w prowadzeniu jachtu (routerzy, meteorologowie, lekarze), a wreszcie obustronne transmisje audio-wideo on-line, w czasie rzeczywistym.

I tak pierwsze z cytowanych na wstępie powiedzeń stało się niemal bezprzedmiotowe. Czy żeglarstwo stało się przez to lepsze? A może gorsze? Chyba tak stawiane pytanie nie ma sensu. Ono jest po prostu inne! Mogę podać tylko jeden dowód na pogorszenie sytuacji. Kiedy permanentna łączność z jakiegoś powodu nagle się urywa, tak jak to miało miejsce w pierwszym rejsie Tomasza Cichockiego, ci co pozostali na lądzie maja dużo wyższy poziom stresu i zwyczajnych obaw.

O tym, że tak naprawdę niewiele się zmieniło, napiszę innym razem.

10 stycznia 2015

Colonel

Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.

 

www.kulinski.navsim.pl 

Komentarze