Dobiega końca miesięczny postój Sputnika II na Kanarach. Czas oddać cumy, postawić żagle i zaprząc do pracy północno-wschodni pasat. Ten wiejący od niepamiętnych czasów wiatr, napędzany energią słońca i ruchem obrotowym Ziemi, zwany przez Brytyjczyków „wiatrem handlowym”, ma niezwykłą moc milionów koni mechanicznych, które wespół z prądem równikowym są w stanie przepchnąć przez Atlantyk najcięższy ładunek, o ile nada się mu wystarczającą pływalność.
Ciężar załadowanego zapasami wody, jedzenia i paliwa Sputnika II to ponad 3600 kilogramów, które pchane ze średnią prędkością 5 węzłów powinny znaleźć się na Karaibach po około 28 dniach od wyruszenia z Teneryfy.
Cztery tygodnie. Tyle czasu przyjdzie mi spędzić samotnie na pokładzie mojego wiernego jachtu, który od czterech lat bezpiecznie i niezawodnie zanosił mnie, moją rodzinę i przyjaciół dokładnie tam, gdzie go o to poprosiłem. Przed nami najtrudniejszy jak dotąd sprawdzian żeglarski i życiowy. Nigdy wcześniej nie żeglowałem przez Atlantyk i nigdy wcześniej nie byłem całkiem sam z własnymi myślami przez tak długi okres czasu! Jest wielu znakomitych żeglarzy, którzy nie oglądali ludzkich twarzy przez setki dni, a niektórzy skazańcy żyjący w poprzednich wiekach mogli naliczyć takich dni nawet tysiące, ale ogólnie rzecz biorąc w XXI wieku niewielu jest ludzi, którzy nie oglądali swoich współplemieńców dłużej niż przez kilkadziesiąt godzin. Osobiście nie należę do samotników, ale postanowiłem przynajmniej raz w życiu doświadczyć Oceanu jedynie w asyście mojego skrzydlatego „towarzysza podroży”.
– Jest pan całkowicie zdrowy psychicznie, ale gwarantuję panu, że po kilku latach tej pracy sprawa będzie wyglądała inaczej. – Oznajmił mi kiedyś psychiatra w czasie obowiązkowych badań, gdy ładnych parę lat temu starałem się o posadę wychowawcy z zakładzie karnym. Pracy ostatecznie nie dostałem ze względu na brak sokolego wzroku (co to do cholery miało do rzeczy?), ale absolutnie tego nie żałuję. Ciekawe co powiedziałby ten sam doktor badając żeglarzy, którzy przepłynęli solo przez któryś z Oceanów.
– Przed czym uciekasz? – Spytała mnie Mama, podczas naszego niedawnego pobytu na cudownej Gomerze.
– Przed niczym! Wszędzie mi dobrze, choćby i tutaj, ale muszę stawiać kolejne kroki. To dzieje się niezależnie od woli i zdrowego rozsądku. Każdy ma swoją drogę, a moim przeznaczeniem jest widocznie szukać czegoś za horyzontem. Przynajmniej na razie. – Odpowiedziałem.
Jestem szczęściarzem. Każdemu marzycielowi życzę takiego wsparcia, i zrozumienia jakie ja uzyskuję na co dzień ze strony mojej rodziny i przyjaciół. Bez żony, razem z niczego nieświadomym synkiem dzielącej ze mną pasję, bez rodziny, na którą zawsze mogę liczyć i bez przyjaciół, skorych do pomocy nawet na końcu świata nie byłoby mnie dziś tutaj. Dzięki nim wszystkim mogę ze spokojnym sumieniem i bez zbędnych obaw wyruszyć dalej, by uczynić zadość niewytłumaczalnej potrzebie pchającej mnie naprzód.
Jestem gotowy do drogi. Przez ostatnie dni przygotowywałem jacht najlepiej jak potrafiłem i chodziłem za bosmanami z tutejszej mariny, by czym prędzej wyciągnąć łajbę na ląd, w celu oczyszczenia i pomalowania dna. Tak jak się spodziewałem, zamiast obiecanych dwóch dni, czekałem na dźwig prawie dwa tygodnie. San Miguel to nie Marina Kamień Pomorski i normalna kolejka na slip tu nie obowiązuje. Bez względu na okres oczekiwania, w pierwszej kolejności obsługiwane są największe jachty, które płacą za usługę najwyższe stawki. Łatwo się domyślić, które miejsce w kolejce przypadło mojej łupinie.
– Jutro na pewno cię wyciągamy. Maniana! – Taką odpowiedź uzyskiwałem w biurze przez kolejne kilkanaście dni, zanim ostatecznie zabrałem się do oczyszczania podwodnej części kadłuba. Z pracami na lądzie uwinąłem się zaledwie w dwa dni z pomocą kamieńskiego kolegi Marka, który wraz z żoną i córką ugościł naszą czwórkę jak własną rodzinę, Karolina z Brunem i moją Mamą musieli jednak wracać do Polski kila dni temu, po trzech tygodniach wspólnego ładowania akumulatorów, które spędziliśmy głównie na Gomerze. Wyspa jest prawdziwym rajem dla miłośników dzikiej przyrody, spokoju i pieszych wędrówek górskich. Ogólnodostępne, darmowe mapy świetne przygotowanych szlaków turystycznych, których naliczyłem blisko sześćdziesiąt, pozwalają bezpiecznie zanurzyć się w przyrodzie, będącej żywą skamieliną sprzed dwóch milionów lat, kiedy to zakończyła się ostatnia poważna erupcja wulkaniczna na Gomerze. Od tego czasu sąsiednie wyspy archipelagu spotykały różne geologiczne losy. Jedne wyspy wynurzały się z Atlantyku w kłębach dymu, przystrojone pióropuszami lawy, inne spały spokojnie, by raz na jakiś czas pokryć się świeżym popiołem. U wybrzeży sąsiedniej El Hierro cały czas bulgocze podwodna góra, która jest już zaledwie kilka metrów pod powierzchnią i lada dzień może wynurzyć się jako nowy ląd lub przedłużenie najbliższej wyspy, a na Lanzarote można skosztować kurczaka pieczonego na wciąż gorącej lawie. Wśród takiego towarzystwa okrągła Gomera tkwi spokojnie na uboczu, porastana prehistorycznym lasem laurowo wrzosowym, kruszącym korzeniami korony wygasłych wulkanów, których wierzchołki znikają często wśród kłębów życiodajnych chmur. Wspinając się po kamiennych ścieżkach ułożonych dawno temu przez rodowitych Guanczów, przechodzi się najpierw wśród zboczy pokrytych zielonymi tarasami. Łatwo dostępne partie pól położone w dolinach, po dzień dzisiejszy użytkowane są pod uprawy bananów i innych owoców tropikalnych, ale mniejsze i trudniejsze w uprawie poletka zostały porzucone kilkadziesiąt lat temu i dziś są powoli zarastane przez majestatyczne palmy i smocze drzewka. Powyżej tarasów zaczynają się strome, zerodowane skały wulkaniczne, wśród których doskonale radzą sobie mniejsze palmy, agawy, aloesy, zdziczałe figi, winorośl, sosny i wszelka inna roślinność, gdyż wody deszczowej i rosy przyniesionej przez pasaty nigdy tu nie brakuje. Od tego momentu kamienne ścieżki zaczynają robić się śliskie i podchodzenie wyżej bez dobrych butów może skończyć się w najlepszym wypadku skręceniem nogi. Po dojściu do poziomu chmur wkracza się do lasu, który jako jeden z nielicznych na świecie przetrwał ostatnią epokę lodowcową. Drzewa laurowe i sięgające kilkunastu metrów drzewiaste wrzosy stanowią główny składnik tej niezwykłej puszczy. Nie brakuje tu też dwumetrowych kuzynów popularnego u nas mniszka lekarskiego i innych roślin, znanych w Europie w wersji mocno skarłowaciałej. Zwisające z prastarych konarów długie brody mchów dodają całej scenerii bajkowego wyglądu.
W otoczeniu dzikiej przyrody i zrelaksowanych mieszkańców popijających leniwie kilkuwarstwowe baraqiuto, będące lokalną odmianą kawy z prądem, planowaliśmy z Karoliną następne miesiące naszej wyprawy. Stanęło na tym, że po mojej miesięcznej przeprawie przez Atlantyk, w ciągu kolejnego miesiąca muszę znaleźć jakieś źródełko dochodów, które pozwoli nam przetrwać na Martynice i rozpocząć podbój wysp Nowego Świata. Genialne plany zazwyczaj są proste, więc ustaliliśmy termin przylotu Karoliny i juniora na połowę stycznia. Teraz pozostało mi tylko pożeglować na zachód i znaleźć robotę, a Karolinie kupić bilet. Ustaliliśmy też procedurę kontaktu przez telefon satelitarny. Raz dziennie będę wysyłał smsem swoją pozycję Karolinie, z krótką informacją o przebiegu rejsu, a zwrotnie otrzymam prognozę pogody przygotowaną przez kolegę żeglarza Jacka Atroszko, którego właśnie spotkaliśmy w San Sebastian w roli kapitana żaglowca Bonawentura.
Prognozy pogody mówią, że idealnym dniem na start z Teneryfy powinien być czwartek 26.11, więc jak dobrze pójdzie, mam szansę znaleźć się po drugiej stronie Oceanu tuż przed świętami.
– Dobrze, że ruszasz w czwartek, bo akurat mam wolne i przyjdę oddać twoje cumy i dam kopa na zapęd Sputnikowi! – zażartował wesoło Andrzej Placek, którego poznałem niedawno w San Miguel.
Andrzej witał kiedyś Teligę w Dakarze, więc oddanie przez niego cum Sputnika II biorę za dobrą monetę.
– Jako początkujący marynarz byłem w załodze „Emilii Gierczak”, która witała Teligę tuż przed zakończeniem rejsu Opty. W książce o wyprawie są nawet fotografie naszej załogi.
– Nie uwierzysz, ale mam na pokładzie drugie wydanie „Samotnego rejsu Opty”, które z kolei opłynęło świat na Zewie Morza z moim kolegą klubowym Rysiem. Rzućmy okiem na te zdjęcia!
Siedząc w zacisznej kajucie Sputnika II wertowaliśmy pożółkłe stronice i budziliśmy uśpione emocje i wspomnienia.
Następnego dnia Andrzej złożył mi kolejną wizytę.
– Ale mnie nakręciłeś tym wczorajszym spotkaniem! Podjąłem decyzję. Za rok ruszam za tobą na mojej Tidze i kontynuuję swój rejs śladami Teligi. Zrób rekonesans po drugiej stronie i spotkamy się na Karaibach.
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
San Miguel, Teneryfa 24.11.2015 r.