Sputnik Team – u źródeł pasatu

0
582

Skończyliśmy włóczęgę wzdłuż portugalskiego wybrzeża. Ponad dwa tygodnie minęły od czasu, kiedy na dworcu w Cascais przywitaliśmy radośnie dołączającego do nas Mateusza Stańczaka i trzy dni od smutnego pożegnania z Karoliną na lotnisku w Faro. Powitaniom i pożegnaniom towarzyszą zawsze skrajne emocje. obraz nr 1

Dla przypomnienia dodam, że pierwotnie po dołączeniu Mateusza w okolicach Lizbony mieliśmy wziąć kurs na Kanary, tam z kolejnymi załogantami zwiedzić dokładnie cały archipelag, by w listopadzie we dwoje z Karoliną ruszyć przez Atlantyk do Argentyny i dalej przez Cieśninę Magellana dookoła świata.

Już w marcu byliśmy pewni, że ten scenariusz trzeba będzie zmienić, bo na przełomie października i listopada spodziewamy się stałego powiększenia załogi. Najtrudniejszą kwestią było rozstrzygnięcie, czy w ogóle powinniśmy rozpoczynać wyprawę. Karolina czuła się jednak doskonale, ogrom pracy naszej i naszych przyjaciół został wykonany, więc szybko zdecydowaliśmy o kontynuowaniu pierwotnego planu. Oczywiste było jednak, że przeskok przez Atlantyk w tym roku nie będzie możliwy. Błyskawicznie powstał plan B, czyli opcja spędzenia kolejnego sezonu w Europie, gdzie obejmie nas ubezpieczenie i ewentualna pomoc medyczna i gdzie koszty lotów są najtańsze.

Szczegółowy plan ułożył się sam. Ustaliliśmy, że Karolina wraca do Polski w najpóźniejszym bezpiecznym i objętym ubezpieczeniem podróży terminie, następnie ja z przyjaciółmi kontynuuję żeglugę w rejonie Morza Śródziemnego do połowy października i wracam do domu przynajmniej na miesiąc, by powitać nowego członka rodziny. Jacht zostawię w tym czasie pod opieką Sławka, który żeglował z nami na początku rejsu, następnie będę przez dwa, trzy miesiące kontynuował żeglugę ze zmieniającą się załogą do czasu, kiedy Karolina z dzieckiem będzie mogła bezpiecznie wrócić na jacht. Ewentualny przeskok przez Atlantyk możemy wtedy przesunąć na kolejny listopad o ile wszystko pójdzie po naszej myśli.
Proste? Na pewno nie! Nie do przewidzenia są problemy, z którymi będziemy się w niedalekiej perspektywie borykać, więc umiejętność improwizacji będzie nieoceniona. Jak to tej pory nieźle nam wychodziło kierowanie się instynktem i intuicją i mamy nadzieję, że los nadal będzie nam sprzyjał.

Przez ostatnie tygodnie oprócz losu wyjątkowo sprzyjał nam wiatr. Nie było to jednak zaskoczeniem, bo o tej porze roku, mniej więcej od połowy wysokości portugalskiego wybrzeża, statki żaglowe mkną na południe niesione ciepłymi podmuchami wiejącej regularnie nortady, która bliżej Kanarów przechodzi stopniowo w pasat.obraz nr 2

Wiatry te były znane już starożytnym żeglarzom, ale dopiero wynalezienie karaweli – szybkiego i dzielnego statku o trójkątnym ożaglowaniu łacińskim – pozwoliło Portugalczykom stać się pionierami epoki wielkich odkryć geograficznych. Rewolucja w budownictwie okrętowym końca średniowiecza zbiegła się w czasie podbojami na lądzie, gdzie po kilkuset latach walk udało się stopniowo wyprzeć muzułmańskich Maurów z terenu obecnej Portugalii. Rozpędzona machina wojenna wsparta religią i technologią zaostrzyła apetyty książąt i królów, którzy z czystym sumieniem oraz krzyżem na piersi i żaglu wyciągali coraz dłuższe ręce w stronę Afryki i jej bogactw. obraz nr 3

Żeglarze mogą w Lizbonie zacumować w jednej z pięciu marin miejskich. Ceny są w nich takie same, infrastruktura mniej więcej podobna a lokalizacja tak samo oddalona od centrum miasta. Zacumowaliśmy w Doca de Santo Amaro, marinie położonej pod hałaśliwym mostem w sąsiedztwie licznych knajpek i dyskotek.obraz nr 4

Następnego wieczora zaopiekowali się nami mieszkający w Lizbonie znajomi z Polski i zwrócili naszą uwagę na lokalny specjał kulinarny – pyszne ciasteczka Pastéis de Belém, bez których spróbowania wizyta w mieście jest nieważna. Po kolacji zaprowadzili nas do rozrywkowej dzielnicy Bairo Alto, na której karnawał trwa cały rok. Tam niespodzianką było spotkanie z Kubą z załogi Rockin that boat, która tego dnia zawinęła do miasta.

Dalsza droga z wiatrem na południe była czystą przyjemnością. W nocy stawaliśmy na wygodnych kotwicowiskach, rano żeglowaliśmy przyjemnym baksztagiem dalej. obraz nr 5

Karolina z kolei przekonała się jak wyglądają portugalskie slumsy i zobaczyła, że tutaj ubóstwo od przepychu oddziela czasem tylko jedna ulica. Mimo stuprocentowej bariery językowej dostała też zaproszenie na grilla od czarnoskórej Fines, która nie posiadając wiele, ze szczerą radością dzieliła się tym co ma.

Następnym celem było południowe wybrzeże Algarve, uchodzące z najpiękniejszą część Portugalii. Zaraz po minięciu przylądka Cabo de São Vincente zaczęliśmy się przekonywać do tej opinii. Pierwszą noc spędziliśmy na kotwicy koło Sagres w zatoce otoczonej pionowymi klifami. obraz nr 6

Nie ma lepszego sposobu na zwiedzanie tego labiryntu niż właśnie kajakiem, który potrafi się prześliznąć pod najniższym łukiem i wpłynąć na najpłytszą wodę. Miliony lat erozji stworzyły tu podwodne korytarze, wysokie komnaty, pojawiające się i znikające przy odpływach i przypływach przejścia, rozświetlone promieniami słońca kominy i ukryte na końcach labiryntów plaże. Spędziliśmy tu kilka zapierających dech w piersiach godzin i uznaliśmy to miejsce za numer jeden naszej dotychczasowej wyprawy.obraz nr 7

Algarve ma jednak więcej niespodzianek. Kolejnym naszym celem była laguna Alvor, która przy wysokiej wodzie zamienia się w jezioro, a przy niskiej jest labiryntem płytkich kanałów o wartkim nurcie. Szczególne wrażenie robi moment, kiedy opadająca woda odsłania kolejne małe wysepki, zamieniające się stopniowo w stały ląd. Sztuką jest tu rzucenie kotwicy w miejscu, które będzie bezpieczne przy każdym poziomie wody i jednocześnie nie będzie kolizyjne z miejscami cumowania licznych miejscowych łodzi stojących na bojach. Samo miasteczko jest raczej kameralne, ale pełne knajpek oferujących turystom wygrzewającym się na pobliskiej plaży pełen wachlarz usług gastronomicznych w rozsądnych cenach.obraz nr 8

Położone kilka mil dalej na zachód Portimão wzbudziło nasze mieszane uczucia. Miasto z daleka wygląda jak turystyczny moloch, z kilkunastopiętrowymi apartamentowcami, betonową panoramą i drogą mariną. Na szczęście w locji znaleźliśmy informację, że położona na wschodnim brzegu dzielnica Ferragudo posiada niezłe kotwicowisko i klimatyczną starą zabudowę. Udało nam się potwierdzić te informacje. W Ferragudo znaleźliśmy lokalne bary, gdzie duże piwo można wypić za niecałe dwa euro, a dojrzałe figi i owoce drzewa świętojańskiego można zrywać wprost z drzew w dowolnej ilości. W takich miejscach urocze zakątki znajdują się zazwyczaj zaraz obok zrujnowanych i nikomu nie potrzebnych domostw z innej epoki, ale i tak lepsze to, niż znajdujący się na drugim brzegu betonowo-szklany krajobraz udający tańszą wersją Dubaju dla masowych turystów.obraz nr 9

Naszym ostatnim kotwicowiskiem w Portugalii było Faro, gdzie musieliśmy rozstać się na jakiś czas z Karoliną, wracającą do Kamienia.

Tutaj ponownie znaleźliśmy labirynt kanałów, z rwącymi rzekami przy odpływie i wielkim jeziorem przy przypływie. Kotwiczenie było jednak szczególnie trudne. Prąd w kanałach zmieniał kierunek gwałtownie i wywoływał silne wiry. Jachtem kręciło i szarpało na wszystkie strony. Po pierwszej nerwowej nocy Karolina zaproponowała przeprowadzkę na boję.obraz nr 10

W międzyczasie popłynęliśmy kajakiem na ląd. Żeby się dostać do mariny dla motorówek trzeba było przepłynąć między labiryntem osuchów i pod niskim mostkiem kolejowym. Najpierw błądziliśmy i brodziliśmy po kolana w błocie, zanim znaleźliśmy odpowiedni kanał, następnie przy niskiej wodzie bez problemu przepłynęliśmy pod mostkiem kolejowym z dużym zapasem nad głowami.obraz nr 11

Faro jest przyjemnym miasteczkiem ze sporą starówką. Ciekawostką są bociany, które gniazdują prawie wszędzie, a ich liczne gniazda są zajęte przez cały rok. Gdyby nie wzmianka w locji, prawdopodobnie bylibyśmy bardzo zaskoczeni. Tych ptaków było tu w jednym miejscu więcej, niż w niejednym całym polskim powiecie!

Kiedy wieczorem wracaliśmy na jacht przy wysokiej wodzie, zmuszeni byliśmy wysadzić Karolinę na ląd i z trudem przeciskać się na leżąco pod mostkiem, który wcześniej wydawał nam się bardzo wysoki.

W środę rano spakowaliśmy Karolinę i znanym już szlakiem zawieźliśmy na ląd. Spędziliśmy razem jeszcze parę godzin, chroniąc się w kawiarniach przed upałem i pojechaliśmy na lotnisko.

Po odprawie i smutnym pożegnaniu wróciliśmy z Mateuszem na jacht i zdziwiliśmy się widząc, że pod naszą nieobecność ktoś przestawił go na inną boję. Na szczęście zrobił to profesjonalnie, jednak było nam trochę głupio, że utrudniliśmy komuś cumowanie i zmusiliśmy go do dodatkowej pracy. Chcieliśmy uprzejmie podziękować i przeprosić, jednak nikogo nie było już na zaparkowanej na boi motorówce.

Następnego dnia ruszyliśmy sami w stronę Gibraltaru i po dwóch dobach spokojnej żeglugi dotarliśmy do Tarify. Stoimy teraz na kotwicy od zawietrznej strony tej wyspy, czekamy aż przestanie wiać silny i gorący wiatr levanter (ma wiać trzy dni) i żałujemy, że będąc w stolicy europejskiego windsurfingu nie mamy ze sobą sprzętu windsurfingowego. Pocieszeniem jest widok odległego o dziesięć mil wybrzeża Afryki, do którego niebawem zamierzamy dopłynąć.

Rejs „Sputnikiem dookoła Ziemi” wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Lyofood, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle

Tekst: Mateusz Stodulski

Zdjęcia: Sputnik Team

Za zgodą: http://sputnikteam.pl/

Komentarze