Nefrytem na Gotlandię pod osłoną „Sailbook Cup 2017”

0
1947

Za zgodą Jerzego Kulińskiego  www.kuliński.navsim.pl 

Tym razem to nie kolejna pochwała uroków tylnego wybrzeża Szwecji, a konkretnie pięknej wyspy Gotland, ale opis ceny, którą trzeba było morzu uiścić. Na Gotland wybrał się Robert Napiórkowski. Jachcik niewielki (LOA 7,25 m), stareńki (około czterdziestoletni), o architekturze szkaradnej (zwłaszcza jak na tamte czasy), o niewygodnym wnętrzu, rozwarstwiającym się już laminacie, proszącej się o uszkodzenie konstrukcji steru, chwytliwym (sieci) balascie … No cóż – projektantowi „Nefryta” Bozia talentu nie dała. 

Oj nie dała !
Prestiż jachtu broniły tylko sukcesy Jerzego Rakowicza (regaty) i Tomasza Chodnika (samotne dalekie rejsy)
Nie wybrzydzajmy – to się lubi na co człowieka akurat stać. 
Ale najważniejszy jest zapał, dzielność i przygotowanie się do rejsu.
Robert to ma i dlatego cieszyła go otwartomorska żegluga na Gotland.
I nie lekceważył kamizelek.
Brawo !
 
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
 
 
obraz nr 1

Miałem napisać relację
 uczestnictwa w regatach, jednak z to co napisałem mało ma wspólnego z regatami a dużo więcej z opisu radości z rejsu, swoim małym własnoręcznie 
odbudowanym jachtem. Tego typu rejs to żaden wyczyn, ale dla mnie duża frajda. Miałem radość aktywnie uczestniczyć we wspaniałym żeglarskim wydarzeniu o nazwie Sailbook Cup 2017 i postaram się przedstawić poniżej piśmiennie swe doznania z tym związane. 

Zacznę od laurek. Na rejs Nefrytem na Gotlandię nie pchałbym się gdybym nie zainteresowała mnie, działalność poważnych osobistości. Jacek Zieliński jest osobą propagującą 
żeglarstwo morskie lepiej, skuteczniej i przyjemniej niż jakakolwiek instytucja o tym mówiąca. Co prawda za wycofanie się z regat Jacek był na mnie trochę zły jednak należą mu się słowa dużego uznania. Kolejną laurkę kieruję dla Don Jorge, Jerzego Kulińskiego za zachęcającą do żeglowania po morzu i za literaturę. Don Jorge wspiera żeglowanie na małym jachcie, a dzięki Jackowi w kupie żegluje się raźniej. Mój rejs licował z powyższymi koncepcjami.

Wprowadzając, bez zbędnych dalszych opisów sytuacji podzielę się tym, że w połowie 2010 roku stałem się właścicielem zrujnowanego jachtu typu Nefryt do którego miłością 
nie pałałem, ale był tani to go kupiłem. Od tej pory przyłączyłem do grupy ludzi w pewien sposób psychicznie koślawych. Podczas kilkusezonowej walki o przywrócenie sprawności technicznej mojej jednostki, odbywały się rejsy i drobne występy w regatach. Czas ten spowodował że się jednak polubiliśmy. Mało tego, od tej pory nie pływałem już żadnym innym jachtem. Zaświtał mi pomysł, że dobrym zamknięciem projektu odbudowy będzie jakiś większy rejs po okolicznym morzu. Szybko uznałem że Sailbook Cup jest odpowiednim wyzwaniem. Planowanym terminem startu był SBC 2016. Jednak po starcie okazało się że awaria techniczna będąca moim niedopatrzeniem zmusiła do odwrotu. Oczywiście jacht doprowadziłem do porządku a wystartować postanowiłem w przyszłym roku. Z taką różnicą że nie będę już nic poważnego modernizował, bez testów. Jacht przed startem pływał w różnych warunkach. Nic się nie urwało, czyli dobrze. Załogę stanowił poza mną mój kuzyn Łukasz z którym przepłynąłem wiele mil morskich i kilometrów śródlądowych, oraz kolega klubowy Krzysztof wahając się czy warto się porwać na rejs Nefrytem, jednak jak się później przyznał wybór nie był katastrofą. 
Jacht gotowy był do drogi, logistyka rodzinna i urlop zostały ogarnięte z odpowiednim wyprzedzeniem. Pozostało zrobić zakupy zapakować się i w drogę. Prowiant i napitki zostały 
zakupione w lokalnym GSie. Zaształowani, po sprawdzeniu takielunku przed odbiciem od AKMowskiej kei poczęstowaliśmy Neptuna na pomyślność. I tu pytanie, czy klubowe bajorko Neptun uznaje? Udaliśmy się do Sopotu na trening, gdzie obsługa mariny uczestników regat rozrzuciła po marinie, a nam przypadło wyjątkowe miejsce przy burcie stalowego „Alfa”. 
Udaliśmy się na wieczerzę na statku „Pirat”. Do późnych godzin nocnych trwały wymiany doświadczeń, opisy planowanej taktyki i morskiej strategii wygrania srebrnego dzbanka. 
Co prawda nie mieliśmy się za bardzo czym chwalić w gronie zdobywców mórz ale dobrze było takowych posłuchać. Przełom nocy i dnia spędziliśmy z załogą Alfa próbując porozumieć się przy niesubtelnie serwowanej muzyce z ogromnej motorówki zacumowanej po sąsiedzku. Poranek przed startem to dobrze znana w sopockiej marinie szkoła wytrwałości w kolejce do toalety i pod prysznic. Dalej wizyty oficjeli, przemówienia i odprawa. Przy ostatnich przygotowaniach do startu, pytano: czy to naprawdę jest Nefryt? A macie tratwę, ilu was tam jest? 
Pamiętam pływaliśmy takim na studiach, kiedy to było… 
Start i lecimy, Zatoka pokazała się ze strony przedziwnych warunków wiatrowych. Idąc grupą jachtów każdy odjeżdżał tym samym kursem w inną stronę. To rozdanie kart okazało 
się dla nas łaskawe. Wyszliśmy z Zatoki na dobrej pozycji i podobno ostatnimi podmuchami. Dowodem było to że dopiero za Helem koło 16ej doszedł i przegonił nas „2Eas”y czyli główny faworyt grupy. Opuszczając Zatokę, morze powitało nas falowaniem, wiatr w granicach 3B powodował całkiem sprawną żeglugę w kierunku Gotlandii. Ostatnie pobrane prognozy zapowiadały chwilową ciszę wiatrową a później odkrętkę wiatru na korzystny SW. Wczesnym rankiem po wietrze pozostał jedynie łopot żagli na martwej fali. Na widnokręgu największym obiektem była platforma Lotosu. W zasięgu wzroku mieliśmy około dziesięciu jachtów startujących w regatach. Flauta nie chciała odejść, lekkie i krótkie powiewy pojawiły się po ponad sześciu godzinach. 
Stabilny wiatr powrócił po ponad 8 godzinach. Jesteśmy na środku Bałtyku, prognoza nie sprawdziła się wiatr rośnie z zachodu. Typowe Sailbookowe rozmowy radiowe przerwał niezidentyfikowany sygnał Mayday który próbował rozpoznać SAR w Turku. Fale radiowe tego dnia wyjątkowo sprawnie transportowały informacje. Jachty naszych regat rozstrzelone były na przynajmniej 50mil, jednak niemal wszyscy słyszeli się w eterze. Gdy cała flota pędziła już w kierunku północnym Radio Słupsk podało prognozę pogody z ostrzeżeniami z gwarantowanym 7B. Przecież prognozy się nie sprawdzają a z resztą i tak uciekniemy bo dystans do Hoburga wynosi około 65mil. Warunki były takie że rozwiewało się i nie wyglądało że tylko na chwilę. Póki co żegluga była wzorowa. Wiatr tężał, fala rosła na grocie trzeba było użyć już drugi ref. Po jakimś czasie zrefowaliśmy genuę, prędkość ciągle ponad 6węzłów, chwilowo i więcej. Na AISie widzimy jak stawka się rozjeżdża. Większe i cięższe jachty zaczęły mknąć do przodu. Zapadła już głęboka noc, wybudowała się dosyć wysoka fala. Wyjątkowo upierdliwa bo nie była za długa. 
Pamiętam morskie opowieści o fali spod Gotlandii która chce wyrzucać sterników za burtę. Kilkukrotnie uświadczyłem potwierdzenia tej opowieści. Podnoszenie zadka za wysoko stało 
się niebezpieczne. Jacht półwiatrem jeżdżąc po fali to na górę, po czym szybko w dół domagał się kolejnego zarefowania grota. Problem z tym że ten żagiel już był zrefowany maksymalnie. 
Poza dosyć silnym wiatrem i wredną falą przechodziły częste szkwały, przy czym trwały dużo dłużej i o większej sile niż można było się spodziewać. Sterowanie rumplem coraz bardziej przypominało sport siłowy, dodatkowo pojawił się luz który przecież skasowałem przed sezonem nowymi tulejami. Mając w pamięci zeszłoroczną awarie zmartwił mnie ten stan. Jacht już niemal na każdym szczycie fali wywoził pod wiatr, grot poszedł precz. Ster miał lżej ale efektem był spadek średniej prędkości o około 1 węzła. Rozbroiliśmy się, a do końca walki jest jeszcze daleko.
Obserwując AISa było widać jak ci z tylu nas dochodzą i powoli przeganiają. Na radiu jachty w pobliżu upewniały się co do o swej widoczności. Napotkane warunki weryfikowały rozpoznawalność świateł pozycyjnych. Wiatr jeszcze tężał i zatrzymał się na około 27węzłach, fala jednak była niewspółmiernie większa i wredna. Dostawaliśmy głównie z dziobu, często z dziobu i z rufy na raz. Dwa razy duża fala wpadła do kabiny przez zejściówkę. Nie wiem jak ale także z zawietrznej potrafiło silnie chlapnąć. Te bicze wodne były powodem drobnych przecieków do tej pory w nie spotykanych miejscach. Aura nie zachęcała do przesiadywania w kokpicie i tak reszta załogi udała się na zasłużony odpoczynek. Strefę komfortu gwarantowała owiewka nieładnie zwana szprycbudą. Była zbawieniem w tych warunkach, pomimo to fala od dziobu często wpadała do kokpitu. Widać było mało a wyglądać nie za przyjemnie.
Postanowiłem spróbować jak dowodził będzie nasz cichy przyjaciel Autopilot Simrad TP10. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale dawał sobie radę i to całkiem dobrze. Kilkukrotnie zmieniałem powierzchnie genuy na większą lub mniejszą w zależności od warunków by jakoś zawalczyć o pozycję. Siedziałem w zejściówce pod daszkiem, obserwując AISa i widnokrąg. Noc była głęboka a ja przysypiałem krótkimi miarowymi drzemkami. Tak nas tłukło ciemną nocą gdzieś na Bałtyku, jednak powoli byliśmy coraz bliżej celu. Po 0400 wyłonił się Krzysiek i zmienił mnie na stanowisku, do południowego brzegu Gotlandii zostało koło 20mil. Wpakowałem się w hundkę głową do rufy a odgłosy ciężkiej pracy kadłuba i takielunku ululały mnie raz dwa. Budziłem się jednak w rytmie wcześniejszych drzemek, było zimno i niemal wszystko mokre. Koło 0600 z kokpitu Łukasz zameldował że wyspa w zasięgu wzroku i trzeba podjąć decyzję. Jaką decyzję? Wynurzyłem się szybko z kabiny, widok lądu powodował banana na twarzy.
Buty zalane mam na sobie mokre łachy. Otwieram bakistę a tam zapasowe ubranie zostało zapeklowane z całości słoną wodą. Wszystko mokre, łącznie z zapasami, materacami i wszystkim na PB. Na dziobie mokre wszystko. Wiatr stabilny ale fala ciągle i skutecznie powoduje dyskomfort. Nawiązaliśmy kontakt z jachtami które już są po zachodniej stronie wyspy. „Safi” informuje że kurs dalej na ostro, my w sumie mamy pozycję która powinna pozwolić na bezpieczne przejście. Za naszą rufą jakiś jacht zrobił zwrot i próbuje nadrobić wysokość, wiatr lekko odkręcił i szli bardzo mozolnie, centralnie pod falę. Moja załoga miała na twarzach dość. Do Visby pozostało około 10 godzin. Po przypomnieniu locji zmieniliśmy kurs na Vandburg. Wzdłuż brzegu widzieliśmy pędzący jacht na wschodnią stronę, jak się później okazało to było znajome „Resumee”. Na jachcie tym żeglowało małżeństwo z dwójką bardzo dzielnych dzieci. Około 0900 zacumowaliśmy za rufą, właśnie „Resume” w zatłoczonym już Vandburgu. Ciekawe spotkanie bo oba jachty są sąsiadami przy AKMowskiej kei. Przystąpiliśmy do szybkiego osuszania jachtu. 
Pogoda była pomocna dzięki pięknemu słońcu. Po około półtorej godziny mieliśmy wybebeszone wszystko i wybraną wodę. Usiadłem na chwilę na najsuchszym materacu i… obudziłem się po 4 godzinach. Do portu dobił jeszcze jeden jacht regat – „Anitra”. Fala wypchnęła im bulaj i zalała całe wnętrze. Wiatr nie odpuszczał, gwizdało ciągle, morale załogi do szybkiego wyruszenia było niskie. Większość rzeczy wyschła do wieczora. Część przecieków udało się naprawić bo ich przyczyny były banalne, powodem luzu na sterze była poluzowana nakrętka osi. 
Wietrzna, szkwalista pogoda nie odpuszczała, podczas rozmów z krajanami w obcym porcie, zaistniał pomysł by popłynąć na północ wschodnim brzegiem. 
 
obraz nr 2
 
Vandburg
 
Jednak przecież była jeszcze szansa dokończyć regaty. Powstał plan o ponownym wyjściu następnego dnia rano, bardzo leniwie i niemal w południe wyszliśmy z portu kierując się na południe by rozpoznać warunki. Było już spokojniej zatem kierunek Visby. Przez radio wywołał nas Rafał z „Santa Pasta”, czyli kolega klubowy, który wycofał się wcześniej z regat by w Helu poskręcać jacht do kupy. Byli niedaleko i kierowali się do Vandburga, dobrze że już wypłynęliśmy bo przybycie kolejnych znajomych gości do portu zapewne opóźnił by nasz start. Na wysokości farmy wiatrowej w okolicach Burgsviku wiatr odkręcił i mieliśmy z wiatrem, zatem spinaker poszedł do góry, jednak nie za długo mogliśmy się nim cieszyć. Wiatr gasł i to szybko. Na wysokości wysp zdechło zupełnie. 2100 piękny zachód majtając się na martwej fali. Jutro będzie start drugiego etapu regat, a dziś impreza w Visby. Dotarliśmy około 0200 w nocy do Visby, jednak na silniku, zdążyliśmy przed końcem imprezy. Ekipa przywitała nas gorąco, przycumowaliśmy i bawiliśmy się do białego rana. Pomimo dyskwalifikacji było wesoło.
Następnego dnia trwały przygotowania do drugiego etapu. Prognozy od słabowiatrowych do ciszy. Załoga jachtu „Goplana” postanowiła przejść w tryb czysto turystyczny i nie startować w drugim etapie. Zwiedziliśmy Visby i północ Gotlandii z wyspą Faro. Nie mieliśmy za dużo czasu na zwiedzenie tego rejonu. Po przekuciu Bałtyku z Polski warto pomyśleć o większej ilości czasu na eksplorację okolic, zwłaszcza, że będąc na Gotlandii jest wiele ciekawych miejsc do których jest już bardzo blisko. Następnego dnia rozpoczęliśmy rejs w kierunku południowym z zaplanowanym postojem w Burgsviku. Spotkaliśmy się tam z załogą „Santa Pasta” gdzie przy butelce o rudej zawartości. wymienialiśmy się spostrzeżeniami z ostatnich dni. Wg prognoz, następnego dnia otworzy się okno z korzystną pogodą do rejsu w kierunku Polski.
Wykorzystaliśmy dobrze zapowiadającą się aurę. Wystartowaliśmy z poślizgiem, około 1000 i żeglowaliśmy w warunkach umiarkowanych celując w Zatokę Gdańską. Podobną porą „Resumee” z żeglarską rodziną wypłynęli z Vandburga. Noc była ekspresowa pod spinakerem. Na środku Bałtyku zaczęliśmy słyszeć przez radio Sailbookowców, regatowcy byli na wschód od nas, z większością 
spotkaliśmy się w okolicy helskiego cypla. Wiatr tężał i ostatnie mile lecieliśmy pod pełnymi żaglami. Zaprawionej załodze już nie przeszkadzał silny wiatr. Lecieliśmy ciągle przekraczając maksymalną teoretyczną prędkością tego jachtu. Na zatoce log wskazywał nie mniej niż 6,5węzła. Zacumowaliśmy w Górkach o 1900 po 33 godzinach rejsu. Wyprawę zakończyliśmy bez strat w ludziach i sprzęcie.
obraz nr 3
Burgsvik

Podsumowując frajda żeglarska była ogromna. Jednak pomimo przynależności do klubowej młodzieży, bo nie przekroczyłem przecież czterdziestki przyznaję, że na takie wyprawy był czas 
jakieś piętnaście lat temu. Teraz będąc przyzwyczajony do ogólnych życiowych wygód, to jednak był mały wyczyn. Na SB Cup oczywiście mam zamiar wrócić, jednak ciut większym jachtem by powalczyć nie tylko z falą ale i o dobre miejsce w regatach.

Korzystając z okazji, nad wszystko dziękuję mej kochanej Żonie, za to że ciągle dzielnie znosi moje żeglarskie fanaberie.

Oficjalnie projekt „Goplana” został zamknięty, Nefryta sprzedam.

Komentarze