Ostatnie dni w Las Palmas upłynęły mi w rosnącym oczekiwaniu i niecierpliwym, rosnącym podnieceniu w związku ze zbliżającym się wypłynięciem. Miasto, które gościło mnie i moją łódkę przez 20 dni zaczynało mnie już mocno przytłaczać. Codziennie szum z ulic, nie widać gwiazd, a co rano dźwig portowy trąbił i warczał, zaś jakiś wózek widłowy dokładnie od 8 do 10 rano jeździł – chyba specjalnie dla mnie – tylko na wstecznym, wydając przy tym świdrujące „piiii-piiii-piiii !!!” (nie musiałem nastawiać budzika, był niezawodny!). Z drugiej strony wspaniale jest stać w bezpiecznej (i taniej) marinie, mieć nielimitowany dostęp do pryszniców 24/h, prąd i wodę na kei. Ba, w ostatnich dniach stałem się nawet posiadaczem roweru! Znalazł mi go Benjamin, który dysponował własnymi dwoma kołami, które często pożyczałem na zakupy lub w celu dalszych wycieczek na miasto. Mój rower (górski!) miał jeszcze jedno, ostatnie, zblokowane na amen przełożenie, podobnież wysokość siodełka – nieco za niską jak dla mnie, dość rdzawy wygląd, dziurę w ramie, ale… jeździł, hamował (nawet!) i miał z tyłu przywiązany praktyczny koszyk! Tuż przed wypłynięciem oddałem go innym francuskim żeglarzom.
Moi znajomi popłynęli już – Marię i Modrisa na szwedzkiej szkierówce „Tua-Lisa” czule pożegnaliśmy tuż przed sylwestrem z Benjaminem, wyjeżdżając na sam koniec falochronu i machając długo. Popłynęli tam gdzie ja miałem zamiar, do Mindelo na Wyspach Zielonego Przylądka. Następny wyszykował się właśnie Benji i na swoim 6,5 metrowym Muscadecie opuścił Las Palmas z dobrymi prognozami do żeglugi z powrotem do Porto Santo na archip. Madery, dokładnie w przeciwnym kierunku. Ja kończyłem szykowanie „Królika” – oto długa lista zrobionych w Las palmas rzeczy (zezwalam a nawet polecam przeskoczenie tego fragmentu osobom niezaangażowanym w tak nudne technicznie sprawy):
– Polakierowałem bukszpryt i poprawiłem jego biały top,
– Pomalowałem białe zaprawki w kokpicie – szczególnie na zrębnicy,
– Kupiłem w markecie polietylenową niebieską plandekę, z której przez większość pobytu miałem sympatyczny tent nad kokpitem, jak również częściowo osłaniała grota przez promieniowaniem UV (choć sama nie jest UV-odporna… ale mam nadzieję że jakoś działała)
– Dla wygody postoju, zmajstrowałem po taniości wiszącą lampkę 220V z abażurem z butelki (poszło kilka żarówek, w sumie okazała się nie taka tania…)
– Pomalowałem szare zaprawki na półpokładach i w kokpicie,
– Kupiłem długą dechę, z której wyciąlem sztormdeskę. Los (oraz regularna kontrola śmietnika, gdzie leżały czasem różne żeglarskie skarby) przyniósł mi od groma podkładu epoksydowego, jako że właśnie były Święta, obdarowałem częścią z tego znaleziska 3 znajome jachty i użyłem do impregnacji sztormdeski – 2 warstwy, potem biały poliuretan OLIVY – mojego sponsora. Po wklejeniu mocowań w kabinie, sztormdeska doskonale pasuje i się sprawdza – nie wyjmowałem jej przez CAŁY rejs, zapewnia komfort snu – w tak długim przelocie nie mogłem pozwolić, żeby poniewierało moim ciałem po całej kabinie,
– Wypolerowałem z rdzy karabinki szelek (nierdzewne, ale można im wybaczyć – Made in Poland, 1977r!) oraz całą rurkową konstrukcję samosteru, aż się świeci teraz,
– Z kupionych na La Palmie bambusów i 4 kupionych karabinków zrobiłem wytyki do sztaksli – karabinki przylaminowałem na ukochaną żywicę Epidian 53 z utwardzaczem IDA przy użyciu grubego juzingu, ale poprawię jeszcze tkaniną szklaną, którą dał mi dzień przed wypłynięciem Laurent.
– Zamontowałem kieszeń na fały na przedniej ściance szprycbudy (służyła jeszcze na mojej „Black Betty”)
– Zrobiłem 2 ‚tamy wodne’ na bokach „ławki” środkowej ze znalezionych kantóweczek z mahoniu,
– zrobiłem tamę wodną w środkowej rynience bagażników, którejwylot od strony kabiny wypada dokładnie nad gniazdkiem 12V. Co prawda ma spadek w stronękokpitu, ale… fala jakby tego nie wie,
– Wymieniełem przełączniki kompasu i światła w bagażniku środkowym na wodoodporne, jeden z przełączników odzyskanych poszedł na służbę w kabince, do światła w bagażniku przednim,
– Zmieniłem prowadzenie talii grota, a dokładnie układ bloczków – z 2 bloczków pojedyńczych zrobiłem przy pomocy Laurenta i jego migomatu bloczek podówjny wiolinowy, z dolnym bloczkiem ustawionym 90 stopni względem górnego. W podłodze kokpitu siedzą 2 niepołączone bloczki pojedyńcze. Dziala wspaniale, talia nigdy się nie skręca, nie będę już tego pewnie nigdy poprawiał,
– Uszczelniłem szprycbudę w narożnikach gąbką z pianki (od jednej z załóg Tallisker Whisky Rowing Regatta – tuż zanim ją wyrzucili) i torebkami foliowymi… czy nazwisko Moitessier już Wam przyszło na myśl, czytając o tych znaleziskach?
W Las Palmas nauczyłem się nieco surfować na desce oraz bodyboardzie, w moje urodziny – na taką atrakcję zabrała nas z Benjim znajoma życzliwa kelnerka Carlota z kafejki „Chocolate” w marinie. Jeździłem też na longboardzie, który użyczyła mi Ania i Sara z ekipy travelonlongboard.pl, ale pomimo początkowego zamiaru, postanowiłem sobie jednak takiego nie kupować – szło mi względnie nieźle, ale za wolna to zabawka dla mnie. I asymetryczna w poruszaniu się. Tak czy inaczej, King of Bongo siedział już w wodzie dość nisko, powiedzieć że na równi z linią wodną to trochę oszukać i i tak nie stać mnie było na extra kilogramy. Miałem jedzenia tyle, że mogłbym otworzyć małą restaurację – trochę przesadziłem może z zakupami. Pomarańcze, gruszki i jabłka- mnóstwo – dopełniły pogrążenia kadłuba.
Wypłynąłem nie bacząc na pechową datę, 13-go stycznia, żegnany przez znajomego Laurenta. Po tym jak wyszedłem z portu pod wiatr, zefir zaczął cichnąć stopniowo aż do zupełnego zera i miał się pojawić dopiero wieczorem. Trochę odelżyłem kanister z paliwem przynajmniej, bo nie uśmiechało mi się stać w cieniu Gran Canarii przez pierwszą dobę lub dłużej. Wiaterek przyszedł, łagodnie na początek – odczuwałem wspaniały błogostan kierując się na południowy zachód. Dobry humor wręcz tryskał, pomimo zmiennych i słabych wiatrów, raczej dlatego że wreszcie płynałem. Po drugim dniu o północy wyszedłem do kokpitu i usłyszałem absolutną ciszę, nawet takielunek niespecjalnie się przewalał, bo nie było prawie fali. Rzadko coś takiego się zdarza, a już byłem na otwartym morzu. Wróciłem do sklejania modelu mojej łódki. Sklejanie go było wyznacznikiem łagodnych warunków – w sumie przez 4 dni z całego przelotu, nie miałem na to najmniejszej ochoty, nie wyszedłby zresztą chyba najlepiej wtedy. Po raz kolejny okazało, się że moja wtyczka lub kabel od głównej anteny VHF nie stykają, zmieniłem więc na antenę zapasową, metrową zamontowaną przy pokładzie wzdłuż wanty – mimo że nisko, daje niezły zasięg AISa (mój max na wyświetlaczu to i tak 32 Mm) i rozmów VHF. Wkrótce włączył się pasat, ale z kuturalną siłą 4B, więc dopóki były ludzkie warunki, normalnie gotowałem – kalafior, marchewka,weki, ryże etc.. Jadłem też jak najszybciej te pomarańcze, które psuły się od ścisku, odkrawając rozmiękniętą część. Cieszyłem się samą żeglugą, jak i małymi przyjemnościami – tuż przed wypłynięciem wyprałem rzeczy tylko w płynie do płukania, za to użytym bardzo obficie (niestety, pomyłka przy zakupach, nieznajomość języka…) – nawet nie wiecie ile prostej przyjemności może sprawić wwąchiwanie się w upraną wełnianą czapkę! Poza tym wyjrzałem wtedy też do kokpitu i daję głowę – CZUŁEM w fordewindzie zapach bandery z rufy powiewającej w moim kierunku! Haha!
Kolejne dni były już bardziej męczące, powiało w końcu mocniej – z czego przez 2 doby wiatr nie schodził z siły między 5 a 6 Beauforta i paradoksalnie – musiałem zwolnić, nie używając grota. Refując grota, naciągnąłem sobie też mięsień w szyi i ból towarzyszył mi te 2 dni, nie mogłem skręcać głowy w prawo. Raz niezbyt zręcznie zrzuciłem genakera w tężejącym wietrze – widząc, że nic nie wyjdzie z elegancji i szamocząc się z wściekłym płótnem i linami, poddałem się i zgasiłem go spławiając go w wodzie. Poza tym jedna wściekła fala wlała mi się do kabiny dokładnie jak wychylałem się do kokpitu, miałem więc okazję obserwować cały spektakl. Widziałem też jak mój długi bom, w głębokim przechyle, nurkuje nokiem w wodzie i wyrywa mu nierdzewną przelotkę szota, wprawdzie z mojej winy – nieco na wyrost, używałem jej jako mocowania kontraszota i nadmiar zaufania do wiązania obciążonych lin do słabych elementów się zemścił. Swoją drogą, to jedyna, w sumie bardzo niewinna awaria, w trakcie tego przelotu. Zazwyczaj COŚ się właśnie działo dokładnie w momencie, kiedy się tak wychylałem do kokpitu, bo innego dnia w takim momencie tuż przede mną na klapie bagażnika wylądował… mały kalmarek. Nie wiem, czy one skaczą?! Chyba raczej zgubiła go jakaś mewa, nie doczekawszy konsumpcji. Uśmiałem się, porobiłem mu zdjęcia i filmy i wypuściłem do wody zręcznym rzutem… tak mi się przynajmniej wydawało do następnego ranka, kiedy znalazłem go (a może to byl inny… ale taki zbieg okoliczności?) zasuszonego na lewym półpokładzie. Z innych znalezisk, przez 2 ostatnie dni sprzątałem z pokładu po dwie martwe latające rybki. Poza tym morze było bardzo odludne i odzwierzęcone. No, odwiedzały mnie też jaskółki – prawdopodobnie afrykańskie. Tuszę, że miłośnicy Monty Pythona wiedzą jaki mają one udźwig w funtach? Z afrykańskich akcentów, usłyszałem też któregoś dnia islamskie śpiewy na kanale 16, bezczelnie grane w całości bez baczenia na zasadę niezajmowanie tego kanału… Poza tym szoty sztaksli, bandera i żagle, szczególnie na szwach, pokryły się po kilku dniach delikatnym ale wyraźnym brunatnym pyłem znad Sachary.
18-go usłyszałem delfiny przez… skrzynkę mieczową, przyrzekam! Skrzynka ma dziurki na fał i kontrafał, zaś bagażnik środkowy z moją kabiną łączą otwory odwadniające, tuż koło ucha przy poduszce. Często słyszę tamtędy jak jacht „oddycha” – to kompresujące się i zasysane powietrze w skrzynce mieczowej. Tym razem usłyszałem znajome ultradźwięki. Nie mam zdjęć czy filmów tym razem, była noc. Bywały też gotowania obiadów, które zaliczyłbym do strasznych. Miałem wrażenie, że równie wiele kalorii kosztuje mnie trzymanie garnka przez 100% czasu w niewygodnej pozycji i duszenie się w gorącu, bo jak tylko bardziej otwierałem plandeki szprycbudy, wpadał pasat i gasił ogień na kuchence. Kilka rozlanych w połowie dań, czy też wody na makaron przyjąłem jako przykry standard, choć nie bez sowitego określania na głos tych sytuacji odpowiednimi epitetami.
Zdarzało mi się stabilizować łódkę na kursie poprzez lekkie przeżaglowanie z przodu i dryfkotwę z rufy – szczególnie na noc. Raz myślałem, że już zgubiłem Filipowy stożek (a to jego pamiatka z Norwegii 2012!), bo wyciągając zestaw po nocy nie czułem zbyt dużego oporu, ale okazało się, że się tylko zawinęła wokół kotwicy, uff. Innego razu holowałem jedynie kotwicę, ale skubany drapak rozłożyl się w wodzie i skręcił potężnie 40- metrową linę („znaleziona” w Las Palmas!). Boszsz… nawet do tego ten typ kotwicy nie jest dobry! Z zastosowań drapaka pozostaje więc już chyba tylko abordaż, bo absolutnie odradzam stosowanie jej w celach kotwiczenia nawet pontonu. Z trudem ją wyciągałem przez dobre 5 minut, w ostatniej fazie starając się nie zbliżać wirującego żelastwa do burty! Jej największa zaleta, czyli składalność, tu okazała się też największą wadą. Gdyby nie to, że jest pożyczona, już dawno szukalbym frajera, który w zamian za nią zaoferowałby mi jakiś zwykły kilkukilogramowy ciężarek.
Jeden dzień przyniósł osłabienie nastroju – nic nie musiałem robić z żaglami, ale też przez to czułem się jak wór ziemniaków. Spałem od groma czasu, nie chcialo mi się jeść, ani przygotowywać posiłków. Poprawiło mi się wieczorem, półtorejgodzinna wizyta w kokpicie, ręczne sterowanie i gapienie się w morze. Wieczorem tego samego dnia – wręcz entuzjazm! Przekroczyłem połowę trasy. Co do żagli – mam pewną lukę – są warunki, gdzie nie mam szybkiego zestawu do fordewindu. To górna czwórka – słaba i średnia piątka Beauforta. Grot nawet na 3 refie powoduje za dużą nawietrzność, zaś sztaksle w położeniu na bliźniaki z wytykami ciągną dobrze (tzn. ok. 4,5w.) dopiero przy mocniejszej piątce. Dlatego mogliście zaobserować, że czasem zwalniałem, poza tym to nie regaty, więc w nocy pozwalałem sobie na niedożaglowanie, żeby mieć spokój. Regularnie operowałem mieczem, przez zdecydowaną większość trasy nie miałem w pełni opuszczonego, nawet, a nawet właśnie szczególnie, kiedy silnie wiało. Podniesiony o 25 albo o 50% doskonale poprawia sterowność z wiatrem – samoster nie musi tyle walczyć z nawietrznością, często zbędne stają się też espandery na rumplu. Wbrew pozorom, przechyły wcale nie są ani trochę większe – poza tym mowa tu o fordewindzie lub baksztagach – i nie czuć żadnego niedobalastowania. Można go z kolei wrzucić całego, kiedy fale się nakładają lub krzyżują i zaczyna dziko rzucać,głębszy miecz lepiej stabilizuje rolowanie jachtu. Większa powierzchnia bocznego oporu głębiej daje lepszą dźwignię i łódka z nerwowego podskakiwania przechodzi w trochę kulturalniejsze ruchy.
4 ostatnie dni były bardzo samotne, nawet jednego statku na AISie i na horyzoncie, nie było kogo spytać o prognozę pogody (wcześniej zapytałem statek i miałem na 20 i 21 stycznia… notabene, nie sprawdziła się co do siły, wiało mocniej). Ostatnie kilka dni żegluga była już ułożona, coraz bardziej spokojna (i coraz wolniejsza na ostatnim odinku!), wróciłem nawet do sklejania modelu – skończyłem kadłub. Mimo świetnego nastroju, uświadomiłem sobie jak bardzo brakuje mi kontaktu z ludźmi. Nie tylko przyjaciół (bardzo liczyłem na spotkanie Marii i Modrisa jeszcze w Mindelo – nie wiedziałem czy jeszcze tam stoją), ale nawet obcych. Ba, dałbym wtedy sporo nawet za towarzystwo kota, którego mógłbym glaskać chyba cały wieczór – w samotności pomyślałem, że kot zdecydowanie miałby ze mną teraz rozkosznie. Obiecałem sobie ofiarować wyładowanie swojego odosobnienia pierwszemu kotu, którego spotkam na Cape Verde!
Haha, oddaję się temu pisaniu właśnie ostatniego dnia żeglugi i po opisanych 4 dniach bez ani jednego statku, właśnie minął mnie o 3 kable (pewnie celowo tak blisko, żeby popatrzeć) spory jacht motorowy, m/y Australis – pogadaliśmy przez UKFkę, zmierzał tam skąd ja wypłynąłem – do Las Palmas. Wynurzył się zza mojej szprycbudy podobnie nieoczekiwanie, jak spadający kalmar. A ja straciłem już nieco nadzieję na statki przed Mindelo, a prognoza pogody nie jest mi już potrzebna – stabilna sytuaja jest oczywista zarówno po niebie, jak i dobowych regularnych wahaniach barometru. Brak statków to zresztą błogoslawieństwo, jak się nic nie potrzebuje. No i przyznam, że że przez ostatnie 2h nie spoglądałem chyba na AISa i horyzont – wciągnęło mnie pisanie i błogi spokój. 2 godziny później, tuż przed zachodem slońca minąłem w odległości mili 40-metrowy kuter „Baltimore”, AIS pokazywał, że jest to statek SAR, choć jego wygląd zdawał się raczej mówić „jestem tylko powolnym starym kutrem, przestańcie mnie na wyrost nazywać ratownikiem!” Uciąłem sobie ponownie pogawędkę przez radio z szyprem i okazało się, że „eskortują” wlaśnie mijanego wcześniej „Australisa”, który miał problemy z silnikiem. Jak sądzę, właściciel prawdopodobnie zamówił – na pewno dobrze płatną – eskortę SARu, ale kuter robi tylko 6-7 węzłów i mówią, że nie nadążają (jacht mijając mnie robił 10 węzłów), więc pewnie za 2 dni zawrócą, bo to bez sensu i zobaczymy się jeszcze w Midelo. Życzyliśmy sobie spokojnych podróży. Trochę egzotycznie się czuję w rejonach Świata, gdzie jednostka ratownicza wyciska z siebie 7 węzłów… ciekawe czy mają jeszcze tam gdzie zmierzam coś szybszego niż ten kuter? 🙂