Dinghy Adventures – miesiąc żeglowania po Antylach

0
725

 

Miesiąc żeglowania po Antylach – oczami nie-żeglarki

Podczas gdy kapitan Olek sączy kolejnego drinka z rumem (bądź w pocie czoła oddaje się pracy zarobkowej przy remoncie łódki) ja, jako wdzięczna załogantka postaram się opisać po krótce wydarzenia z ostatniego miesiąca.

Choć ze słynną łódką zapoznałam się w Portugalii, a z Olkiem nieco wcześniej, to muszę zaznaczyć, że karaibska przygoda była moim pierwszym dużym żeglarskim doświadczeniem. Odróżniam dziób od rufy, ale na techniczne sprawozdanie raczej nie macie tym razem co liczyć!

 

Zatem zacznijmy  od początku…

Olek przetarł szlaki i odkrył nową drogę morską na… lotnisko Lamentin. Dzięki temu z samolotu przesiadłam się bezpośrednio do pontonu. Jak na przecieranie szlaków przystało  – nie zabrakło krzaków, błota, sieci wkręconej w silnik i stada groźnie wyglądających byków, dla których, całe szczęście, Olek wykrzykujący ‘yaalla, yaalla’ i wymachujący kijem niczym rasowy pastuch, okazał się jeszcze groźniejszy. 

 

Pierwsze dni spędziliśmy w okolicach Le Marin, do którego dotarcie zajęło nam aż dwa dni pod wiatr. To chyba można uznać za mój chrzest morski. Całe szczęście okazało się, że choroba morska dotyczy mnie w bardzo niewielkim stopniu i po kilku pierwszych dniach zdążyłam o niej zapomnieć. W Sainte Anne zatrzymaliśmy się tuż przy zarośniętej palmami plaży, w miejscu, gdzie woda ledwo sięgała do pasa. W pobliżu znajdowały się słone jeziorka, których błotniste brzegi bardzo upodobały sobie różnej maści kraby.

Powoli szykowaliśmy się do pierwszego dłuższego skoku. Olek ambitnie za cel obrał Bequię, ale panujące na morzu warunki szybko zweryfikowały nasze plany. Jako że wtedy jeszcze skupiałam się jedynie na tym, że buja i doskwiera mi choroba morska, to nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji. Prąd morski pomiędzy St Lucią, a St Vincent okazał się być na tyle silny, że zaczął znosić nas co raz dalej na zachód od zaplanowanej trasy. Po 8 godzinach jazdy na silniku i żaglach, w silnym wietrze i przelotnych ulewach, udało nam się dotrzeć  w cień wyspy. Po ponad dobowym przelocie znaleźliśmy się w małej, zatoczce (nazwa?), która później została przeze mnie okrzyknięta najprzyjemniejszym miejscem podczas całego wyjazdu! Jak się rano okazało, na brzegu znajdował się opuszczony hotel, a do naszej dyspozycji była calutka zatoczka.

 

Następnie dotarliśmy do Blue Lagoon na południowym krańcu St Vincent, gdzie napotkaliśmy luksusowy, polski katamaran. (Tak luksusowy, że miał więcej pryszniców niż my widzieliśmy przez cały wyjazd J ) Zostaliśmy na niego zaproszeni z okazji śniadania Wielkanocnego.

Jako, że sami też zapragnęliśmy luksusu – postanowiliśmy zrobić sobie basen… w pontonie. Wypełniliśmy go wodą i tak dryfowaliśmy aż do brzegu. Ciemnoskóre dzieci bawiące się na plaży szybko podjęły nasz pomysł – chwilę później piątka z nich moczyła się już z nami.

Po St Vincent przyszła pora na Grenadyny z malowniczym Tobago Keys na czele. Lazurowa woda, piasek, palmy, rafy koralowe, dzikie żółwie morskie – sceneria jak z raju.
Pewnego dnia zaanektowaliśmy nawet całą bezludną wyspę, rozbijając między palmami hamak. Jedynymi widocznymi mieszkańcami okazały się być liczne, olbrzymie iguany.

 

Po pewnym czasie raj zaczął nas nudzić i zapragnęliśmy odmiany. Grenada świetnie się do tego nadawała. Góry porośnięte pięknym, bujnym lasem tropikalnym, papaje zrywane prosto z drzewa, wodospady, w których zażywaliśmy kąpieli, a nawet opuszczone lotnisko Pearl’s – takie rzeczy odkrywaliśmy podczas wycieczek lądowych. Grenadę sprawnie i tanio można objechać lokalnymi busikami, co bardzo ułatwia eksplorację.

Najdalej wysunięty na południe punkt, w którym się zatrzymaliśmy to marina w St George’s  – stolicy kraju. Okazała się ona być dla nas wyjątkowo pechowym miejscem. W ciągu zaledwie 4 dni miejsce kotwiczenia zmienialiśmy aż 5 razy! Najbardziej przerażające przeparkowanie nastąpiło, gdy na pokładzie zostałam sama…
Podczas gdy spokojnie przygotowywałam śniadanie, poczułam, że uderzam w inną łódkę. Zanim zdążyłam wyczołgać się z ‘kabiny’ nastąpił kolejny, silny podmuch wiatru, który przeniósł mnie o kilkanaście metrów. Już wiedziałam, że kotwica przestała spełniać swoją rolę. Szybko zbliżałam się do pobliskiego wraku katamaranu. „Anetko, myśl! myśl!” Starałam się nie panikować. Chwyciłam za linę chcąc przywiązać łódkę do katamaranu.

Niestety wrak, jak to wrak nie był pierwszej jakości, więc przy kolejnym silnym podmuchu zostałam z liną i fragmentem katamaranu w ręce. Całe szczęście przepływający w pobliżu miejscowi zareagowali na moje spazmatyczne wrzaski i szybko mi pomogli. Łódka ocalała, ale moje zdrowie psychiczne nieco przez moment cierpiało.

Na Grenadzie poznaliśmy też kilku ciekawych miejscowych rybaków. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od wymiany zdań, Olka z barmanką, na temat zbyt wysokiej ceny piwa (Serio przesadzili. Ceny wzrastały wraz z przybyciem na wyspę grubych portfeli, należących do białych turystów, podróżujących statkiem pasażerskim). Po 10 minutach podszedł do nas czarnoskóry młodzieniec i postawił przed nami dwa pełne kufle mówiąc, że nie pozwoli, abyśmy byli smutni na jego wyspie. I tak zostało już do późnego wieczoru – wlewaliśmy w siebie hektolitry świętując udany połów tuńczyków.

W St George’s nastąpił punkt zwrotny naszej podróży – rozpoczęliśmy powrót na północ. Po drodze staliśmy w urokliwej Tyrrel Bay na wyspie Carriacou. Życie w wiosce płynie w baaardzo zwolnionym tempie. Niech o tym świadczy fakt, że barman zdążył zasnąć pomiędzy wydawaniem nam piwa, a przyjęciem pieniędzy.

Zatrzymaliśmy się też na Mayrreau  – u Dennisa – prawdopodobnie najbardziej obrotnego i poważanego mieszkańca wyspy. Calutki dzień spędziliśmy razem w jego hotelowym basenie spożywając różnego rodzaju smakołyki. Należy zaznaczyć, że Dennis jest naprawdę wybornym szefem kuchni!

Na niecały tydzień przed moim wylotem trafiliśmy do Kingstown – stolicy St Vincent. Miejsce to jest raczej pomijane przez przeciętnych turystów. Nic dziwnego, w sumie niezbyt wiele ma do zaoferowania. Można za to wdepnąć w rybie flaki, pobrodzić w rzece, którą płynie więcej śmieci niż wody lub spotkać  tabuny karaluchów.

Gdy płynęliśmy dalej na północ, wzdłuż wybrzeża St Vincent, zauważyliśmy maleńką, urokliwą zatoczkę z plażą, w sam raz na jedną łódkę niewielkich rozmiarów. Bez chwili zastanowienia (a szkoda) zmieniliśmy plany i postanowiliśmy w niej zakotwiczyć. Wszystko wydawało się być  oczywiste i łatwe. Rzuciliśmy kotwicę z rufy, po czym Olek wyskoczył do wody, żeby przywiązać dziób do palmy. Zanim się spostrzegliśmy łódkę obróciło bokiem, a kotwica wraz z całą liną zaginęła pod wodą…  Na nasze nieszczęście okazało się, że owa śliczna plaża wcale nie przechodzi w piaszczyste dno – ok 30 cm pod powierzchnią wody, tuż przy brzegu znajdowała się nierówna półka skalna, na której w mgnieniu oka łódka utknęła. Wyskoczyłam do wody dołączając do Olka i lawirując pomiędzy miliardami jeżowców, którymi usiana była skała (swoją drogą kolec jednego z nich nadal tkwi w mojej łydce) próbowaliśmy działać.. Działać dość rozpaczliwie, bo siły działające na łódkę były nieco silniejsze od naszych rąk. Niewielkie fale sprawiały, że łódka przechylała się z jednego boku na drugi trąc coraz bardziej o dno.  Bardzo bolesny widok.  Żeby tego było mało, słońce zaczynało powoli zachodzić. Nie powiedziałam tego na głos, ale właśnie wtedy zrozumiałam skąd się biorą wraki.
Wyrzuciliśmy z kokpitu baniaki z wodą, żeby chociaż minimalnie zmniejszyć obciążenie. Wspólnymi siłami wraz z kilkoma większymi falami udało nam się przepchnąć  łódkę nieco dalej, skąd uchodził kanał – szansa ucieczki ze skalnej zasadzki. Najgorsze było za nami – Olek wypłynął łódką poza zatokę i wrócił pontonem po mnie i pływające w wodzie baniaki oraz linę z kotwicą. Jeszcze nieco niedowierzając  temu, co się wydarzyło dogoniliśmy pontonem dryfującą poza zatoką łódkę.  Nastąpił czas na podliczenie strat – obok wielu zarysowań i ułamanego fragmentu z dna pojawił się większy problem  – zablokowany miecz. „Godzinka roboty i się naprawi” …
Powolutku, bez miecza, kołysząc się na falach, dotarliśmy do najbliższej zatoki.  Chociaż łódka była już obolała po swoich przejściach to czekało ją jeszcze piłowanie skrzynki mieczowej. Niestety pokładowy młotek okazał się być zbyt delikatnym narzędziem – miecz utknął i nie miał zamiaru się ruszyć. Miejscowi też nie posiadali niestety żadnych odpowiednich narzędzi. Podejrzewam, że lepiej znają się na obsłudze gibonów niż młotków. Ostatnią deską ratunku okazała się być.. deska właśnie i kawał ołowiu. Kilkanaście uderzeń, którym do delikatności było bardzo daleko i miecz łaskawie ustąpił. Byliśmy cali, łódka prawie też, a szansa, że zdążymy na mój samolot odlatujący z Martyniki wzrosła o 100 %.

Przed nami był jeszcze, spędzający sen z powiek, kanał między St Vincent, a St Lucią. Jesteśmy bardzo odpowiedzialni i doskonale się do niego przygotowaliśmy. Gdy wychodziliśmy z cienia St Vincent, ponton nadal wlókł się za rufą stawiając opory, kończyła nam się benzyna i nie mieliśmy już nawet kropli słodkiej wody. Postanowiliśmy zawrócić do najbliższej dogodnej wioski i uzupełnić zapasy. Całe szczęście, okazało się, że w nocy prąd w kanale będzie mniejszy, więc szykowaliśmy się na nocny skok. Pełniliśmy dwugodzinne wachty za sterem,  aż w końcu powitał nas wschód Słońca nad najbardziej charakterystycznym punktem St Lucii – Pitonami. (Przeżyliśmy, więc teraz mogę wtrącić mój drogi kapitanie, że nikt o zdrowych zmysłach nie dałby mi poprowadzić nawet hulajnogi, a co dopiero łódki J )
St Lucię od strony lądu zaledwie liznęliśmy w Rodney Bay, gdzie kotwiczyliśmy w maleńkiej zatoczce, tuż przed głównym kotwicowiskiem. Znów mieliśmy całą zatokę z plażą tylko dla siebie! Dość szybko ją opanowaliśmy, co chyba nie spodobało się panom celnikom. Choć początkowo karnie wypełnialiśmy wszystkie dokumenty, przechodziliśmy odprawy, wnosiliśmy odpowiednie opłaty, to w pewnym momencie nam się już znudziło i postanowiliśmy zaniechać tych poprawnych zachowań. Całe szczęście panowie celnicy dali się udobruchać i po raz kolejny uszło nam coś na sucho.

Na Martynikę dotarliśmy na ostatnio dzwonek – wieczorem, przed dniem mojego wylotu.

Podczas miesiąca zdążyliśmy całkiem sporo zobaczyć – od piaszczystych plaż i raf koralowych, po dziki las tropikalny. Nie zabrakło fascynujących dzikich zwierząt, w tym delfinów, a nawet wieloryba! Kosztowaliśmy lokalnych specjałów ( nie mam na myśli homarów) oraz staliśmy się ekspertami w doborze rodzaju oranżady do ‘lekko’ podgrzanego w promieniach słońca, rumu. Doświadczyliśmy błogiego spokoju, ale bywały też momenty groźne lub daleko odbiegające od strefy komfortu.
Reasumując – całkiem różnorodna była ta przygoda!

 

Wiele osób pyta jak King of Bongo sprawdza się jako dwuosobowa łódka… Cóż, całe szczęście oboje akceptujemy ‘takie’ standardy. Tak się rozpisałam, a nawet nie zdążyłam się przedstawić. Zdradzę więc, że podobnie jak Olek, ja również lubię eksplorować świat. Z tą drobną różnicą, że od zawsze robiłam to od strony lądu, a nie wody. Dla mnie możliwość przemieszczania się wraz ze swoim dobytkiem, bez nerwów o to gdzie rozbić namiot i bez kilkunastu kilogramów na plecach jest istnym luksusem! No dobra… namiot nie kiwa się na falach. Na zakończenie dodam, że na swojej drodze spotkaliśmy wielu fantastycznych ludzi, poznając ich życie i historie.

Dla mnie, jako szczura lądowego, świat zawsze kończył się na brzegu. Dalej była tylko czarna magia. A przecież właśnie na brzegu zaczyna się wielka droga do każdego miejsca na Ziemi! Cieszę się, że mogłam poznać Wasz żeglarski świat, punkt widzenia od strony morza. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.

Za zgodą: http://dinghyadventures.pl 

Komentarze