Atlantic Puffin – Wyspy Owcze – Stavanger czyli ostatni Kaczkowy odcinek

0
700

Z opóźnieniem umieszczamy fragment zapisków z odcinka Wyspy Owcze – Stavanger, który był ostatnim odcinkiem Kaczki w naszym islandzkim wyzwaniu.

W Stavanger do załogi dołączyła Sofi czyli Zosia Bocheńska, a tym czasem z pamiętniczka Kaczki:

20-21.06.2014 Pobite gary!
Dochodzę ostatnio do wniosku, że nasz rejs (a może po prostu żeglarstwo?) to zwykła zabawa w podchody. Albo uciekamy, albo gonimy, albo się chowamy…
Płynąc, właściwie bez przerwy się spieszymy – byle zdążyć na prąd, na dobry wiatr, byle zdążyć uciec przed sztormem, byle się zabrać z niżem/wyżem, byle minąć wyspy przed odkrętką, byle dopłynąć przed flautą. No właśnie – wyjątkiem są tylko flauty. To znaczy wciąż się spieszymy, ale i tak musimy cierpliwie swoje odczekać. Jak stracona kolejka albo ten moment, kiedy grając w berka – czarodzieja, zostaje się dotkniętym, a nikt jeszcze nie przeszedł nam między nogami. Ciągle próbujemy oszukać pogodę, wykorzystać ją maksymalnie, tak samo pływy i prądy. Liczymy, kombinujemy, rysujemy po mapach i GNAMY ile sił. Pewnie, że gdyby nie goniły nas terminy w Polsce (i mój samolot), byłoby trochę inaczej, ale mimo wszystko mam wrażenie, że żegluga w tym rejonie to jak nieustanne toczenie gry.

 
Z Midvagur postanowiliśmy wyjść już kolejnej nocy po przypłynięciu, wraz z wysoką wodą (a jakże!). Miało to nam dać wystarczająco dużo czasu z korzystnym prądem, żeby opuścić zdradliwe cieśniny między kolejnymi wyspami. Gdyby wiatr i prąc jednak płatały nam figle, mieliśmy uciekać na zachód, poza zasię prądu i opływać cały archipelag od południa.
Z początku wyglądało, że tak właśnie będziemy musieli zrobić. Na szczęście kiedy oddaliliśmy się od Vagur, wiatr stężał i poszło jak po sznurku. Przynajmniej nam, bo Ozi został w tyle tuż po wyjściu z portu i szybko zniknął w gęstej mgle, która oczywiście nadciągnęła jakąś godzinę po starcie. Może gdyby nie ta mgła, nie zależałoby mi aż tak na tempie, jakie w końcu udało nam się osiągnąć. Ale ponieważ wysp i tak nie było widać, z ulgą odetchnęłam kiedy zostawiłyśmy je za rufą. Już pisałam, że są przepiękne i bardzo chciałabym je kiedyś opłynąć jachtem, ale w mojej pamięci zostaną pod nazwą „Przekleństwo nawigatora”. Już rozumiem te farerskie żarty – nie żarty, że trzeba być dobrym nawigatorem, żeby w Wyspy Owcze w ogóle trafić…
 
 
Prognozy długoterminowe zdecydowały, że popłynęłyśmy ku południu Szetlandów. Pierwszy dobowy przebieg znów świetny – 120 Mm. Gonimy, ile sił w nas i w Puffinie, bo w Stavanger pociąg na mnie nie zaczeka. No i trzeba przyznać, że trochę nas wciągnęła zabawa w bicie rekordów 🙂
Całe szczęście, że w tą stronę robi się coraz cieplej. I że – na razie – fale niewysokie, więc sucho. Już mi starczy niedźwiedziego mięsa w tym rejsie. Ciężko uwierzyć, że w tym samym czasie, kiedy my opatulamy się w kilka warstw ubrań lub śpiworów, w Polsce jest pełnia lata…
22.06.2014 Sztuka czekania
No i mam ten swój wyjątek! Tym razem pogoda wygrała – pomyślny wiatr nie dał się dogonić, za to kilka mil od Szetlandów złapała nas flauta. To nic, że była w prognozach. Denerwuje tak samo, niezależnie od tego, czy była spodziewana, czy też nie. W dodatku jej zasięg, znany z prognoz, magicznie się rozszerza za każdym razem, kiedy już nasz jacht znajduje się w środku. I oczywiście tym bardziej nie wieje, im bardziej się nam spieszy. No a nam spieszy się BARDZO.

 
Jeśli sztormy są najlepszą lekcją pokory, to flauty z pewnością są najlepszą lekcją cierpliwości. Zmieniamy się na wachtach, z nadzieją dopytując o zmianę pogody. Przekazujemy sobie z rezygnacją Kindla i zajmujemy się tym, czym żeglarze we flaucie zajmować się mogą – jedzeniem. Choć tyle dobrego, przynajmniej jakaś kulinarna odmiana, bo można pichcić i smażyć na płaskiej wodzie, a nie tylko walczyć o podgrzanie Profi w garze.
Po obiedzie wciąż nie wieje.
Po kolacji też.
23.06.2014 Czyżby…?
W nocy nieśmiało pojawiają się pierwsze podmuchy. Co prawda, zamiast z N, wieje z SE, ale czy to ważne? Ruszyłyśmy się!
Nad ranem w końcu powoli odkręca. Można zmienić znienawidzony prawy hals i nawet płynąć mniej więcej w kierunku Stavanger. Koło południa mamy już serdecznie dość pływania po 2-3 węzły. Brożka wydobywa z hundki dużego foka i w końcu choć trochę przyspieszamy. Gdybyśmy mogły, pewnie i własne gacie powiesiłybyśmy na maszcie, byle przyspieszyć…
24.06.2014
Próba cierpliwości
Po porannym ożywieniu, wczoraj rzeczywiście powiało. Nie powiem, bardzo nas to ucieszyło. Nawet konieczność zmiany foka na mniejszy i refowania grota wyjątkowo zamiast złościć – poprawiała humory. Prędkość pokazywana na GPS była wystarczającą nagrodą.
Oczywiście radość nie trwała długo (a już witałyśmy się ze Stavanger!). Rano szybko zdejmowałam refy, a na zmianie wachty wyciągnęłyśmy też dużego foka. Pomogło tylko na parę godzin, wkrótce zdechło prawie do zera. I tak cały dzień – kilka mil do przodu, ukradzione na wiatrowych siurkach, kilka godzin w miejscu. Stavanger na wyciągnięcie ręki, a my znów odrabiamy lekcję cierpliwości. Całe szczęście, że tu chociaż prądów nie ma mocnych!
A może by tak skleić sobie wiosła? Mamy bosak, spinakerbomy i pokrywy do bakist…
A może jakiś jacht widać w okolicy?
A może coś by zjeść?
 
25.06.2014 Desperacja
Po całej nocy takiego bujania, mamy dość. Chcemy prysznica. Chcemy łazienki. Chcemy portu. Chcemy złapać mój wieczorny pociąg. W końcu sklejamy dwa pagaje. Jeden składa się z bosaka i stolika nawigacyjnego, drugi ze spinakerbomu i pokrywy bakisty. Koło 0600 zasiadamy obie na burtach i ruszamy. Robimy nawet 1,5 węzła! Oczywiście zostajemy atrakcją dla wszystkich mijających nas statków – no tak, wyciągnąć aparat albo pomachać jest łatwiej niż wholować nas do portu!
W końcu, po kilku godzinach jako jednostka żaglowo – wiosłowa, wpływamy. Oczywiście tuż przed portem zaczyna wiać. Oczywiście w porcie stoją już dwa polskie jachty. Oczywiście jeden z nich prowadzi znajomy Brożki i, gdybyśmy tylko wiedzieli o sobie nawzajem, z pewnością dałoby się ich namówić do pociągnięcia nas. Zresztą – chrzanić to! Dałyśmy radę. Same.
Na kei czeka już na nas Sofi z termosem pełnym pysznej kawy. Załoga Barlovento przynosi nam polskie pomidory, ser biały i kabanosy. Co za uczta! Chwilę później wpadamy pod prysznic. Co za ulga! Po ponad pięciu dobach w morzu, śmierdzimy same sobie… A może to nasz śmietnik? Tak, tak – to na pewno to!

Komentarze