Ekspresowe 200 Mini mil

0
764

 Teks ten traktuje o mojej (w końcu) rozpoczętej przygodzie z Mini 6.50 dobrze znanym wszystkim Ocean-ie 650 Radka Kowalczyka.

 … 9. lipca Radek odbierał żagle z Kamienicy Królewskiej od Ocean Sails, był niedaleko Gdańska, więc obiecał wstąpić na obiad, a potem zabrać mnie do Świnoujścia. Jechaliśmy jego busem, więc było sporo czasu by porozmawiać o świecie, o żeglarstwie, o klasie Mini, o planach bliższych i dalszych. Całą drogę towarzyszył nam ulewny deszcz, kapuśniaczek, deszcz z gradem, deszcz z burzą… Cholera, ależ pada! – pomyślałem – A niech pada, może się „wypada” ? ( zjawisko niemożliwe 😉 ). Niech weekend będzie suchy, chociaż ze strony nieba, bo od strony wody na bank będzie chlapało. Mini ma tylko 75 cm wysokości od linii wodnej.

 
Jechaliśmy, więc w strugach deszczu, a stres, przejęcie, zdenerwowanie, obawa o warunki pogodowe mocno gryzły. Od tygodnia wiało z West i West-North-West 25-35knt, a fala zdążyła się rozbudować – to nie zapowiada łatwego przelotu. Myślałem, denerwowałem się i znowu rozmyślałem. Radek jak zwykle dużo nie mówi. Widząc mój niepokój uśmiechał się tylko pod nosem, co jeszcze bardziej mnie dezorientowało. Gdy zeszło mi już ciśnienie i emocje wyjazdowe zauważyłem, że czeka na moje rzeczowe pytania. Przegadaliśmy tak kilka godzin. Całą drogę od Gdańska do Kołobrzegu. Potem Radek się rozkręcił i sam zaczął opowiadać o przygodach. Brzmiało to jak piekielnie dobry, interaktywny audiobook czytany przez autora – żeglarza i romantyka. Po godzinie lub dwóch zamilkł rzucił spojrzeniem jak by chciał powiedzieć coś w stylu: „więc teraz posłuchaj młody wilku starego wilka” wygrzebał z czeluści schowką płytę i włączył wywiad z Kazikiem Jaworskim. I tak do samego Świnoujścia, do którego dojechałem już wyluzowany i zrelaksowany.

Leżąc na koi, nie było mowy o śnie. W myślach miałem tylko wspominania ostatnich kilku miesięcy, coweekendowych podróży z Gdańska do Szczecina gdzie Mini 6.50 – Ocean 650 – POL 790 nabierał nowego wymiaru i kształtów. Z pomocą kolegi Witka włożyliśmy sporo pracy i serca by 6.5 metra pomarańczy znowu pływało. Nie wspominam już wielu godzin ciągłych konsultacji z Radkiem i zawracania głowy szkutnikom ze stoczni. To była dobra noc i dobry czas zwłaszcza, że nazajutrz w końcu miałem płynąć.

 10. lipca obudził mnie chłód i deszcz walący o pokład jachtu. Cholera znowu deszcz! Co tu robić…? Poszedłem spać dalej, a po godzinie ustało. Wstałem i ogarnąłem jacht, poszedłem po zakupy i pod szybki prysznic z miliardem komarów w marinowej łazience. Sprawdzeniłem pogodę. Całkiem nieźle się zapowiadało. Do południa 30-35 knt, potem ma siadać do 25 knt. Do tego spore zachmurzenie piętra wysokiego, ale bez deszczu. uffff…..

Sklarowałem jacht, grot zarefowałem na trzeci (ostatni) ref, przygotowałem pełnego foka (10m2) no i w drogę … Oczywiście po godzinie walki z silnikiem 😉 Gdy w końcu załapał moi sąsiedzi gromkimi oklaskami pogratulowali mi sukcesu i odprawili z najlepszymi życzeniami.
Przepływałem przez marinę z uśmiechem od ucha do ucha machając napotkanym jednostkom. Tak! Wtedy miałem w sobie dużo euforii, boże w końcu się udało. To o czym myślałem od prawie roku jest rzeczywistością i ja – Michał stoję na jachcie klasy Mini 6.50. I w dodatku jachcie, który zbudowany własnoręcznie dowiózł Radka na drugą stronę oceanu! Jest moc! Przez chwilę zastanawiałem się jak czuł się Radek wychodząc kilka lat temu z tego samego portu w pierwszy morski samotny rejs. Czy miał obawy przed nieznanym, tak jak ja? Może to wszystko było już mu znane? Ja po kilku dniach treningów na Dąbskim znałem wszystkie liny i jacht z punktu widzenia obsługi, ale nie byłem nim wcześniej na morzu. To tak jak po paru randkach miałbym się ożenić z nieznajomą.  Jedno jest pewne, pomimo że ma tylko 6,5 m długości to dawno nie miałem tak wysokiego poczucie bezpieczeństwa.

Przy pierwszych północno-zachodnich szkwałach na wyjściu z mariny mi przeszło rozmyślanie. Silnik rzęził, jak to w piosence, ostatkiem sił z manetką ustawioną na najwyższe obroty. Tylko co może 5 konny silnik w porównaniu do szkwałów 36 knt? Kilka kabli przed wyjściem z główek szkwał wytarmosił grota z pokładu.  Żagiel wpadł do wody, silnik się zadławił i zgasł, a mnie z 30m2 żagla w wodzie dryfowało wprost na wschodni falochron. Fok góra! Jest! Ale dryf dalej spory. Usiadłem rozglądając się … co robić? Myśl, cholera myśl! Pół roku pracy i… to nie może się tak skończyć! Odciąć żagiel? Nie! To zrobię w ostateczności! Wyszorowałem fał z masztu, głowica zaczęła ciągnąć się za jachtem. Udało się zrobić zwrot. Włączyłem autopilota, zacisnąłem pięści i zacząłem wyrywać żagiel z wody. Falochron był coraz bliżej…

W końcu się udało! Grot znalazł się na pokładzie. Wróciłem na kanał i go sklarowałem jeszcze raz tym razem nie zapominając o domknięciu stopera refszkentli. Drugi fał zrobiłem z topenanty – na szczęście nie musiałem wchodzić na maszt. Taka sytuacja na początku rejsu? To co będzie dalej? Układ gwiazd tego dnia był chyba bardzo dobry, bo udało się uratować Mini, a zza zakrętu wyłonił się duży czerwony stalowy jacht pod niemiecką banderą. Przygotowałem wyszorowany fał grota i dowiązałem go do masztu, a skipper widząc co się dzieje od razu przejrzał moje zamiary- odebrał odemnie hol. Zacząłem jechać za jego kilwaterem. Jeszcze przed główkami jego kadłub zaczął ciężko pracować na fali, ale nie odpuścił i wyholował mnie. Przeszedłem blisko prawej strony i zanotowałem czas wyjścia w dzienniku.

 

Postawiłem samego grota by oswoić się z wiatrem, jachtem, falą i warunkami.  To skutkowało ciągłym ostrzeniem. Grot po głowicy ma 2.06m nawet na 3 refie jacht jest nawietrzny.  Dostawiłem foka i świat nagle nabrał pełnych barw – prędkość 9-10 knt. To było coś! Coś, czego jeszcze nie czułem na 6.5 metrach kadłuba. Bardzo obawiałem się fali i kołysania jachtu. Szybko się jednak okazało, że dla tej konstrukcji idącej z wiatrem fala jest zbawienna. Ten kto pojechał 13.5 knt dzięki sile wiatru i fali ten wie o co chodzi. Po 2 godzinach przystosowałem się do warunków i już o wiele spokojniej prowadziłem Miniaka. Jacht pięknie bujał się na fali. Bardzo spokojnie bez agresywnych ruchów, bez spadania. Zacząłem obserwować bacznie fale, by móc je wykorzystać jak najsprawniej. Czasami udawało się przeskoczyć ślizgiem z jednej fali na drugą.

Przed rejsem miałem dużo obaw o pływanie wzdłuż wybrzeża, o kształt dna, wypiętrzanie i nakładanie się fal. Wcześniej musiałem uważać tylko na statki, a teraz też na ląd – tak sobie to tłumaczyłem. Postanowiłem trzymać się ok. 10nm od wybrzeża. Więc na jeden problem miałem już swoje lekarstwo, a drugi – jak się okazało – stał się moim przyjacielem. Nakładanie się fal tylko mi pomagało, bo przy zjeździe z jednej fali północno-zachodniej wchodziłem na północną i tak ślizgi trwały po 30 sekund. To było coś! Coś, czego nie znałem. Zupełnie inny wymiar żeglowania. W ślizgu jacht muskał wodę jak rzucane po wodzie „kaczki” z płaskich kamieni. Twarz bolała mnie od uśmiechu i zalewającej jej słonej wody. Meldowanie się telefoniczne u Radka, a w nocy u mojego brata. Te rozmowy musiały brzmieć jak głos dziecka wpierdzielającego najlepszą bombonierkę na świecie. Cogodzinne sprawdzanie jachtu nic nie wykazywało, więc mogłem się już całkowicie uspokoić. Wszystkie elementy były zdrowe i pracowały jak należy.  Zaskoczyła mnie klarowność i automatyczność obsługi jachtu. Wszystkie liny na wyciągnięcie ręki, a niemal każda czynności możne być wykonana z poziomu kokpitu. Rozmieszczenie oprzyrządowania jest dobrze przemyślane. Aż chce się pływać! Byłem mocno zaskoczony, że tak mało używałem autopilota i ciągle trzymamłem ster w ręku. W końcu sprawiało mi to dużą radochę i uciechę.

 

Wieczorem wiatr trochę się uspokoił, choć cały czas nie chciał zejść poniżej 25knt, więc tak jechaliśmy. Mini i ja po 9, a czasami 11knt Słońce zaczynało zachodzić i widok był niesamowity! Ciepła, pomarańczowo-czerwona tarcza kładła się do morza, a to pięknie komponowało się z kłębiastymi chmurami. Co jakiś czas większa fala zasłaniała słońce rzucając zimny cień na jacht. Tak kończył się pierwszy dzień rejsu testowego. Pierwszy dzień mojego oczarowania Mimini i jego możliwościami.

W nocy przyszło zimno. Wiatr zelżał do stałych 20 knt. Żeby zrobiło się cieplej, a żegluga była efektywniejsza rozrefowałem się kolejno na drugi, a po kilku drzemkach na pierwszy ref. Była to dobra decyzja, bo nad ranem wiatr osłabł do 14 węzłów i zacząłem się zastanawiać nad postawieniem najmniejszego genakera. Koniec końców postanowiłem jeszcze zaczekać i odespać kilkoma drzemkami minioną noc. Wschody słońca dają pozytywną energię. Obejrzałem, więc piękny wschód, a potem rozpocząłem 4 drzemki. W międzyczasie wiatr powrócił do 22 knt,. a jachtowi znowu zaczęło brakować żagla na dziobie. Na fali zdarzało się, że mini ostrzył, co było bardzo irytujące podczas snu. Autopilot nie mógł wrócić na kurs po wyostrzeniu z baksztagu do połówki i musiałem wychodzić na pokład w środku drzemki. 

Kolejna wywózka … a do diabła z tym! W końcu dałem za wygraną i wsadziłem miecz rufowy, co skutecznie zniwelowało ostrzenie, choć prędkość spadła o prawie jeden węzeł.  Mała to strata wzamian za spokojne 14 minut odpoczynku. Pufa wypełniona styropianem grzała w plecy, a ja jeszcze nigdy nie miałem tak wygodnej koi. Polecam to wszystkim, idealne rozwiązanie. Po śniadaniu/obiedzie wróciłem za ster, znowu sprawdziłem jacht i zameldowałem się. W ciągu dnia wiatr trochę osłabł i pomimo 15 knt wiatru rzeczywistego, genakera nie postawiłem. Zabrakło mi odwagi. A może za dużo rozwagi? Pamiętam jak kilka lat wcześniej Radek w tym miejscu miał problemy z genakerem i ile na tym stracił. Fala znacznie zmalała, a ja już nie ślizgałem się jak ubiegłego dnia. Cholera! Może mały code 5? Jechałem już na pełnym komplecie. Dałem za wygraną i zostałem na podstawowych żaglach. Jeszcze sporo przed Rozewiem wiatr znowu postanowił się rozhulać do 20 knt.

 

Mijała godzina za godziną, mila za milą, a dla mnie czas gnał na łeb na szyję – tak samo jak Mini 🙂 Tak się tym pływa – gnając na łeb na szyję, a ogrom żagli i wielkość kadłuba, raczej jej brak i  jeszcze bardziej potęguje to uczucie. 

Tak naprawdę to nerwowo spoglądałem na zegarek jak ucieka mi czas. Przed rejsem założyłem, że chciałbymby rejs nie wyszedł poza 30h żeglugi. Zbliżając się do Rozewia wiatr tężał i znowu nie schodził poniżej 25, w porywach do 30. Musiałem szybko się refować. Wiedziałem też, że nie pojadę wzdłuż półwyspu. Wspominając słowa Radka, że Mini nie pływa fordewindem, halsowałem się baksztagami i szukałem prądu wzdłuż lądu. Przy helu minęła 24 godzina rejsu. Miałem nadzieję, że na zatoce będzie spokojniej, a brak fali pozwoli mi potestować inne ustawienia i żagle. Niestety za Helem po odłożeniu się na Górki Zachodnie jechałem połówką. Musiałem obłożyć jeszcze jeden ref i poczułem się zmęczony. To częste refowanie i rozrefowywanie jest męczące, zwłaszcza samemu. W dodatku przez natłok spraw przestałem ćwiczyć i biegać, słaba forma dawała się we znaki. Na środku zatoki zrobiło się mocno zatokowo – wiatr 10-15 węzłów chciał mnie zmusić do kolejnego rozrefowania. Ha! Szach mat, nie rozrefuję się i koniec kropka, chromolę. Chromoląc tak z dobrą godzinę wreszcie przeszedłem główki wejściowe do Górek Zachodnich. Zapisałem w dzienniku czas i zrobiłem zwrot. Popłynąłem do Gdyni gdzie w JK Gryf odbywały się regaty o memoriał Teligi. To świetna impreza i wielu znajomych.

Rejs zakończył się po 26 godzinach. Czyli moje założenie zostało osiągnięte. Wcześniej rekord trasy Świnoujście – Górki Zachodnie zrobił załogowo Duży Ptak w 22 godziny. Nieźle! Mi udało się to zrobić samotnie w 26h co dało średnią prędkość 7,7 knt. Dla mnie świetny wynik.

Jakoś udało nam się dogadać z Mini, a warunki (bądź, co bądź trudne) pomogły mi osiągnąć dobry czas. Jacht totalnie przeszedł moje oczekiwania. Z perspektywy czasu stwierdzam, że był to jeden z moich najlepszych rejsów do tej pory. Rejs, na którym nauczyłem się tak wiele, poznałem jacht i to jak można pływać w ślizgu.

Pod koniec rejsu przypomniały mi się opowieści Radka, zdziwiłem się jak wiele rzeczy, sytuacji, zachowań moich i jachtu, o których on opowiadał sprawdziło się.

 

 

Klasa Mini jest … jest … tego nie można opisać – trzeba popływać. Spróbowałem i chce więcej, dużo więcej. Każdemu życzę by miał taką radochę z żeglowania jak ja podczas tych 26h turbo-wielkiego-fanu i jazdy bez trzymanki. Ok. Niech będzie… w sumie spałem 5 godzin, ale i tak wtedy jadąc na autopilocie jacht ślizgał się na fali. 

Jakiś czas później dostarczyłem Piotrkowi Adamowiczowi (który reprezentuje Kapitułę rekordu prędkości na trasie Świnoujście – Gdańsk) kartę rejsu. Zweryfikował ją i od tej pory mogę oficjalnie cieszyć się rekordem najszybszego samotnego przepłynięcia tej trasy.

Może strona z rekordami zostanie kiedyś zaktualizowana i wtedy będzie można zobaczyc tam wpis o moim rejsie (http://www.jkm-neptun.com.pl/component/content/article/3-aktualnoci/29-gdaska-federacja-eglarska-organizuje-rekord-prdkoci.html)

Pozdrawiam!

Michał Weselak.

Komentarze