04-11.08.2012r. Audi ORC International Worlds Championship
Jacht: S/y Babooshka, Maxus 28, wersja z mieczem szybrowym, dostosowany do 3 kat. ISAF OSR.
Ekipa: Sternik i armator Victor Plitko; załoga Jacek Daszkiewicz (konstruktor Maxusów), Piotr Lewandowski, Grzegorz Ginter.
Parę słów tytułem wstępu.
No cóż… To Mistrzostwa Świata. Po doświadczeniach z Kieler Woche wiem, że o wyniku nie ma co marzyć. Tym też luźniej i spokojniej podchodziłem do sprawy. Postaraliśmy się wyciągnąć możliwie dużo nauki dla siebie. Z góry wiedzieliśmy, że jesteśmy najwolniejszym jachtem imprezy w czasie rzeczywistym, jednym z najmniejszych. Mniejsze były tylko jachty klasy GP26 (chodzące w ślizgu w sprzyjających warunkach). Niemniej, nie zniechęca to załogi. Postanowiliśmy spróbować by po prostu wiedzieć jak może być na tego typu imprezach. Po to, by mieć wiedzę i porównanie. I nikt nam tych doświadczeń nie zabierze. Czy było warto? Zdecydowanie tak!
Organizacja imprezy – po prostu mistrzostwo świata na Mistrzostwach Świata. Niestety, nigdy nie widziałem imprezy w Polsce zorganizowanej na tym poziomie. Było to przedsięwzięcie robione przez żeglarzy dla żeglarzy i to było widać. Zero niepotrzebnego rozpieszczania typu bezpłatne kiełbaski i piwo, za to perfekcyjna obsługa sędziowska i organizatorska, zarówno lądowa jak i na wodzie. Przyjechaliśmy żeglować, byliśmy tam najważniejszym składnikiem, a organizatorzy, ekipa lądowa i sędziowie byli dla nas. Nie odwrotnie. Nikt nas nie ganiał po porcie, nikt nas nie spławiał brakiem informacji, nikt nie łamał zasad wpisanych w IŻ, nikt nie powiedział „kto tutaj zaprosił jacht śródlądowy?”, nikt nie miał powodów by za nazwisko czy obywatelstwo zmienić komukolwiek miejsce na „pudle”, sędziowie nie wręczali sobie złotych medali, nie spławiali zawodników chcących złożyć protest.
Za to były inne rzeczy: NOR i lista zgłoszeń były 7-8 miesięcy wcześniej. Rejestracja online, komunikacja z organizatorami przed regatami perfekcyjna. Na miejscu pierwszego dnia w główkach portu przywitała nas ekipa na rib-ie, sprawdziła wg listy startowej i odprowadziła na konkretne, zarezerwowane dla nas miejsce. Miejsce na postawionym dodatkowo na czas tej imprezy pomoście, z prądem i dostępem do wody. W marinie internet z wieloma accespointami, praktycznie dla każdej kei osobno, dla wszystkich jedno hasło. Udostępniono zadaszony magazyn na rupiecie, żagle, sprzęt. W dniu pomiarowym w tym magazynie w suchych warunkach na specjalnie zrobionej z płyt wiórowych podłodze można było pomierzyć żagle. Zrobiliśmy to bezpłatnie, gdyż jeden nasz żagiel nie miał naklejki ORC (odpadła widocznie). Dostawiono toi-toi, codziennie działała bezpłatna sauna z podziałem na godziny dla chłopczyków i dziewczynek, przy czym organizatorzy patrzyli jakie jest obłożenie i modyfikowali na następny dzień godziny tak by jak najwięcej chętnych obu płci skorzystało. Gdy się okazało, że kibelków jest mało – na drugi dzień przyjechał dostawiany przenośny pisuar 4-ro stanowiskowy. Organizatorzy byli dostępni cały czas. Port regat był na wyspie, organizatorzy zapewnili kursowanie bezpłatnych promów (na identyfikator, który każdy z zawodników dostał) w 3 miejsca. W tychże miejscach organizatorzy zapewnili parkingi dla aut zawodników. Bezpłatne. Na tablicy umieścili ostrzeżenie, że na podejściu do jednego z parkingów od wody jest nieoznaczony głaz na głębokości 1.5 metra, więc radzili by nie podpływać jachtami. Codziennie modyfikowano godziny kursowania promów w zależności od natężenia. Zapewniono współpracę z dostawcą sprzętu żeglarskiego, który gwarantował dostarczenie zamówionych dzisiaj wieczorem rzeczy na jutro przed wyścigami. Działał punkt usługowy naprawy żagli, zawsze tak by zawodnicy po wyścigu zdążyli przyjść i dokonać stosownych napraw niezależnie od godziny ukończenia wyścigu. Codziennie odprawa meteo z meteorologiem z lokalnego instytutu z wizualizacją na dużym ekranie i sprzętem nagłaśniającym. Milion drobnych szczegółów składał się na poczucie, że jesteśmy kimś ważnym dla organizatorów, i że oni dla nas PRACUJĄ, a nie robią przysługę.
Na wodzie: wyniki były robione szybciej, niż schodziliśmy z wody i poza umieszczeniem na tablicy każdy mógł dostać wydrukowane. W dniu ostatnim przed ostatnim wyścigiem na prośbę załóg wstępne wyniki zostały podane przez radio na wodzie dla pierwszych 10ciu jachtów. W przypadku dużej odkrętki wyścig przerwano, gdyż zrobił się żużel, a formuła wymaga by był up/down. Starty były ustawiane każdorazowo wg aktualnego kierunku wiatru, start na I, po jednym-dwóch generalnych odwołaniach start na czarną flagę. Wszystko dublowane komunikatem przez radio, łącznie z odliczaniem 5ciu ostatnich sekund. Zważając na doświadczenia z pierwszego długiego wyścigu drugi długi został puszczony po krótszej trasie, tak by załogi mogły wcześniej spłynąć do portu (jeszcze w porze dziennej). Oczywiście trasy były podane wcześniej w IŻ i podane były możliwe alternatywy. Organizatorom wystarczyło tylko podać numer trasy na odprawie, sygnalizując to też odpowiednią flagą.
Obserwacje:
Niestety, z ogromnym smutkiem stwierdzam fakt, iż byliśmy jedynym polskim jachtem. Smutne. Właściwie byliśmy najmniej nadającym się polskim jachtem na tego typu imprezę. W Polsce jest kilka łódek, które realnie mogłyby powalczyć na równi. Niestety, ich nie zobaczyliśmy, natomiast do podniesienie polskiej flagi w porcie regat zobowiązała organizatorów obecność małej łódki przypływającej ze śródlądzia… z armatorem i sternikiem cudzoziemcem… Smutne. Z Estonii – biednego kraju o populacji mniejszej niż ludność Warszawy przypłynęło ponad 20 jachtów. Bo im się CHCIAŁO, choć też zapewne wiedzieli, że zbiorą bęcki.
Żeglarstwo. Kolejny szok. Nie mówię tu o jachtach na regatach nawet. Mówię o podejściu Finów do żeglarstwa. Sobotnie popołudnie, wracamy z wyścigu. Dookoła setki jachtów. Co się rzuca w oczy? Brak lansu, brak wypasu „turystycznego”. Często są to jachty otwarto pokładowe lub z minimalną kabinką bez wysokości stania i rozbudowanych kabin sanitarnych. Często oldtimery perfekcyjnie utrzymane, zadbane. Nie mają hiper-elektroniki, zapewne ogrzewania czy telewizorów. Za to wszystkie mają perfekcyjne laminatowe żagle, często membranowe lub 3DL/3Di. Bo ludzie cenią jakość żeglowania. Piękne są to widoki. Nie mówię tego z pretensją. Jestem pewny, że żeglarstwo w Polsce też dojdzie do tego etapu kiedy nie będziemy kupować łódek za ostatnie grosze i traktować jachtu jako domku letniskowego. Będziemy mogli pozwolić sobie na pływanie wyłącznie dla przyjemności i będziemy stawiać przede wszystkim na jakość osprzętu, żagli, lin a nie anteny do telewizora w jachcie. Tak będzie, jestem pewny.
Wyścigi:
Pierwszego dnia długi wyścig (62 mile w linii prostej). Kończymy go po trzeciej w nocy. Płyniemy ostatni. Najgorsze jest to, że łapiemy odkrętkę i nasilenie wiatru tak, że mamy halsówkę pod rozbudowującą się falę kiedy inni jadą w mocniejszym wietrze już na pełnym. To daje największą stratę – na metę wchodzimy ok. 2 godzin za ostatnim jachtem, co na kilkunastu godzinach żeglowania wcale nie jest złym wynikiem. Grzesiowi odpaliła kamizelka gdyż przyjął na klatę 2 spore fale od dołu. Biedny nie mógł w tej odpalonej Jkamizelce się ruszać i siedział jak kołek.
Ogólnie wyścig bez większych przygód. Trochę surrealizmu wprowadziła burza w nocy, pioruny okrążające nas i walące do wody (takie było wrażenie), ta grzesiowa kamizelka i ogromna czarna chmura w którą płynęliśmy jakby w dziurę w przestrzeni.
Żeńska załoga na jachcie Tutima przywaliła w kamienie, wykrzywiła kil, straciła spinaker. Akwen był dość trudny nawigacyjnie i błąd nawigatorki przekreślił dziewczynom szanse na dalszą walkę. Na szczęście w załodze była Polka – Kasia, która opanowała sytuację kryzysową, kazała poobcinać szoty i fał spina i być może to ich uratowało przed poważniejszymi konsekwencjami. Szybki powrót na silniku do portu, ocena sytuacji i rezygnacja z dalszych wyścigów. Jach musi iść do stoczni.
Drugi dzień: prognoza 6-7, szkwały 8B. Start przewidziany na popołudnie (znowuż zdrowy rozsądek organizatorów, wiedzieli, że skończyliśmy w nocy i jesteśmy zmęczeni). Niestety podejmuję decyzję o zostaniu w porcie. Szkoda sprzętu, załoga zmęczona, tydzień pływania przed nami. Realnie w takich warunkach (8B i spora fala) musielibyśmy już prawie że sztormować, a na pewno byłoby ciężko, a następnego dnia kolejne wyścigi. Najbardziej się zmartwił Grześ – to niezniszczalna dusza żeglarska i chciał na wodę za wszelką cenę. Myślę, że kiedyś nam wybaczy i zrozumie, że decyzja była słuszna. Tego dnia sporo jachtów wróciło do portu z usterkami: porwane żagle, połamane spinaker bomy. Ktoś popłynął do domu ze względu na uszkodzenia. Dobrze, że nie wyszliśmy.
Dzień trzeci; 2 wyścigi up & down. Jeździliśmy przyzwoicie. Startował Jacek. Kilka generalnych falstartów (szkoda, bo z każdego wychodziliśmy doskonale), przerwany wyścig w związku z dużą odkrętką (w Polsce niespotykane). Do pierwszego wyścigu wystartowaliśmy niezbyt dobrze, ale dalsza jazda już na całkiem przyzwoitym poziomie. Przegrywamy wyścig ze wszystkimi, jednak strata ok. 9 minut rzeczywistych do poprzedniego jachtu – to nie taka tragedia. Drugi wyścig – perfekcyjny start, dobra jazda. Mieliśmy szansę na lepszą pozycję, gdyż dłużej trzymaliśmy się stawki. Jednak przed ostatnim pełnym nam przydechło, a konkurencja załapała się na ostatnim szkwale. Wynik słaby: 36te miejsce. To wada pływania najwolniejszym jachtem: zawsze pływamy w innych warunkach niż inne jachty.
Czwartego dnia nastąpił nowy podział. Jesteśmy w silver fleet. Znowu jedzie Jacek. Startuje perfekcyjnie. W pierwszym wyścigu przeliczamy 3 jachty. To sukces. Niestety, brak kolejnych wyścigów – brak wiatru. Płyniemy więc na ryby. Udało się złowić kilka okonków i zszokować miejscowych przechodząc pod nieczynnym mostem zwodzonym. Pewnie dla nich to był dziwny widok jak załoga w ciągu 2 minut kładzie maszt, przechodzi pod mostem i stawia maszt z powrotem. Cóż… to przywilej „mazurskich” patentów.
Piątek. Drugi długi wyścig. Organizatorzy po raz kolejny udowodnili, że znają się na swojej pracy. Wybrali krótszą trasę – zamiast 68 mil wybrali trasę rezerwową: ok. 42 mil. Pięknie przemyślana trasa, jachty cały czas się widzą w zasięgu, bo to trójkąt. Formalnie wyścig prowadzi Grześ. Wiało niezbyt mocno, może w najgorszym momencie w podstawie jakaś taka uczciwa piątka plus trochę mocniejsze szkwaliki. Trzymamy się w zasięgu wzroku innych jachtów, nastroje dobre. Na pełnym kursie robię jedzonko dla załogi, życie nabiera kolorów. Przegrywamy niecałą godzinę po przeliczeniu do kolejnych paru jachtów, jeszcze za dnia wracamy do portu. Jedzonko i spać.
Sobota. Miały być 2 wyścigi up/down. Warunki „nasze” – słabo wieje, kręci. Strefa startu ustawiona przy wyspie. Daje nam to jakieś przemyślenia na strategię. Startuje Jacek jako niekwestionowany mistrz startów, dalej płynę ja. Udaje nam się wyprzedzić na ostatniej boi w czasie rzeczywistym jedną łódkę, trzymamy się dość blisko innych. Niestety, zła decyzja o wyborze strony na drugiej halsówce przekreśliła szanse na wyprzedzenie w realnym czasie 3-4 łódek. Przeliczamy 6 łódek, zajmując 29tą pozycję w grupie. To najlepszy wynik w czasie całych regat, ale i najlepsze dla nas warunki, gdyż inne jachty nie osiągają swojej prędkości kadłubowej, kręci i możemy walczyć taktycznie. Poprzedniego wieczoru zmieniliśmy ustawienia. Wydaje się, że jest lepiej, choć może to złudzenie.
Ogólnie zajęliśmy 37me miejsce w srebrnej flocie. Nauczyliśmy się lepiej pływać na spinakerze. Zobaczyliśmy kawałek innego świata żeglarskiego. Wzięliśmy udział w Mistrzostwach Świata. Tego nam już nikt nie zabierze!
A łódka jest dzielna! Z Mazur trafiła do Helsinek. Zaliczyła pochylnie na Pętli Żuław. Popływała po zatoce Kilońskiej i po wodach duńskich. Przeszła koszmary mazurskie, czyli Guziankę, „straszne” Śniardwy i przepłynęła pod nieczynnym mostem zwodzonym w Helsinkach ku zdziwieniu miejscowej ludności. Żeglowała w Niemczech, przetrwała niezbyt mocne, ale jednak sztormy na morzu, a i na śródlądziu pokazała, że daje radę… Kto wie co jeszcze przed nami? Nie ogranicza nas strach zebrać bęcki od lepszych konkurentów, nie ogranicza nas świadomość przepaści pomiędzy nami i łódkami i konstrukcjami z Zachodu… Nie boimy się słuchać pomysłów Grzesia o kolejnych imprezach światowych… Gdyby tylko było do kogo po-polsku w porcie zagadać… Z kim wieczorem pogadać o wyścigu jak żeglarz z żeglarzem, z kim zjeść polski barszczyk czerwony i otworzyć Lecha czy inne Tyskie.. Z kim pośmiać się z własnych błędów w wyścigu i ponarzekać na całokształt… A tak, musieliśmy się uczyć fińskiego i mówić „menga-menga” do Fina szukającego wzrokiem wolnego miejsca w saunie…