Zimową porą (6)

0
695
Za zgodą Jerzego Kulińskiego
 
To opowiadanko Andrzeja Colonela Remiszewskiego wyraźnie się komponuje z rozrykowo-edukacyjnym serialikiem „manewry portowe krew w żyłach mrożące„(wkrótce na papierze). Różnica jednak jest zasadnicza – 60 a 4 tony. Kto pamięta jeszcze wzór na energię kinetyczną, to pojmuje o co chodzi. No i jeszcze jedna różnica – na jachtach „MILAGRO” jakiekolwiek rozmowy podczas manewrów były absolutnie, absolutnie niedopuszczalne.
Kiedyś w Kopenhadze Wiesiek Ch. próbował :-))
A Cuxhaven wspominam dobrze. Bardzo pouczający port. Pływy, wiatr, falowanie, prąd, statki i „pale ostatniej szansy” dookoła narzutu kamiennego przy wejściu do basen jachtowego.
Najmłodszemu skipperowi (i to Jerzemu) – i ja serdeczne życzenia kontynuacji rodzinnych tradycji i sukcesów.
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
—————————————————-
Jurkowi, najmłodszemu skipperowi w rodzinie, w dniu urodzin.
.
Były kiedyś czasy, gdy kapitan na jachcie był Pierwszym po Bogu, potem były kapcie kapitana, potem dłuuugo, długo nic, dopiero wtedy Panowie Oficerowie, a jeszcze niżej „manszaft”, czyli Czarne Kanaki. Dla początkującego żeglarza Wielkie Osoby Kapitańskie i Oficerskie były tym większe i tym bardziej odlegle, że dysponowały wiedzą, zdaje się magiczną. Te wszystkie namiary, światełka, rozpoznawanie ledwo widocznych statków oraz napotkanych czasem jachtów, to wszystko było nie do ogarnięcia dla adepta.
Mnie było troszkę łatwiej, dla mnie pierwsi kapitanowie, to byli ludzie dobrze znani, a morze i żeglarstwo nie było czarną magią, ani zbędnym kapralstwem. Nauczyłem się za to cenić wiedzę, umiejętności, doświadczenie. Nauczyłem się szukać wzorów, mistrzów w rzemiośle.
Już wtedy doceniłem oczywisty fakt, że najlepszym szkoleniem jest rejsowa praktyka, że teorię poznaną zimą, warto zweryfikować latem, właśnie w relacji mistrz – uczeń. Nauczyłem się także obserwować kapitanów i mieć własną ocenę ich wartości. Trudno też było mi zaimponować, niekoniecznie sam umiejąc wykazać się odpowiednią klasą, byłem w stanie dobrze ocenić klasę innych.
Potem zacząłem już pływać sam jako prowadzący. Wydawało mi się, że wiele widziałem, że niewiele może mi zaimponować, zadziwić. I wtedy zdarzyło się coś, co będę wspominał zawsze.
Było to około dwudziestu lat temu. Wracaliśmy „Zjawą IV” z Morza Północnego. Nie pamiętam już, z jakiego powodu postanowiliśmy zatrzymać się na kilka godzin w Cuxhaven. Zapewne dlatego, że był przypływ, co oznaczało, że za moment, aby dojść do Kanału Kilońskiego, spotkałaby nas konieczność forsowania skumulowanego prądu Łaby i zbliżającego się odpływu i to nocą. Tak, czy owak decyzja zapadła i podchodziliśmy do portu, po prawej burcie mając kolejne baseny portowe.
Kapitan, znany regatowiec Rysiek, zgodnie ze swym zwyczajem poczęstował całą załogę landrynkami – znakomity sposób na odprężenie przed manewrami – nie musiał za to przypominać, kto i co ma do zrobienia. Po miesięcznym rejsie i to z załogą złożoną z samych niemal kapitanów i jachtowych sterników morskich, komendy, nawet na tak dużym jachcie, były zbędne.
Na dziobie panował ze swą wachtą I oficer Witek, ojciec znanego dziś polityka (wtedy nikt sobie nie wyobrażał, że zbuntowany gdański licealista dostanie taką szansę od losu). Na rufie rządziła moja III wachta. Przy sterze stanął II oficer Zbyszek, skądinąd wybitny konstruktor jachtowy, pełniący podczas wszystkich wejść i wyjść rolę sternika manewrowego. Cumy i odbijacze były gotowe, przycupnęliśmy wszyscy nisko, żeby nie robić wiochy tłumem na pokładzie. Byłem tuż za Ryśkiem i Zbyszkiem, słysząc ich spokojną rozmowę, mimo, iż „Zjawa” pędziła na silniku i prądzie ładnych kilka węzłów.
W pewnym momencie odsłoniło się wejście do basenu będącego naszym celem. Rysiek cofnął manetkę gazu, zmniejszając obroty silnika i wydał komendę, by jechać na wejście. Jacht zaczął skośnie podchodzić do niego, wciąż idąc dość szybko na prądzie, poganiającym sześćdziesiąt ton żywej masy.. Padła komenda: „Ster w prawo”. Zbyszek zebrał się w sobie i… zaczął kręcić kołem w lewo!
Rysiek spokojnym głosem powtórzył: „Ster w prawo… mocno”. Zbyszek nadal kręcił w lewo!
Jacht zamiast zwalniać i składać się w wejście, pędził na wysoką kamienną ścianę nabrzeża, uzbrojoną w ogromne stalowe dalby, wydając się jeszcze przyspieszać. Wachta na dziobie zaczęła wydawać jakieś okrzyki, Witek wyglądał, jakby go miała trafić apopleksja, a ja już wyobrażałem sobie jak, biała belka bukszprytu pryska w drobiazgi, a potem już nic nie może uchronić starego drewnianego kadłuba przed masakrą.
A Rysiek jeszcze zniżył głos, prawie szeptem powiedział: „Zbyszek, przecież mówiłem, że w prawo.” I wtedy nagle Zbyszek zakręcił w prawo, „Zjawa” zaczęła się składać do wejścia. Rozpędzona masa, hamowana teraz także silnikiem, obracała się powolutku, nok bukszprytu przesuwał się o centymetry od kamiennej płaszczyzny. „Kontruj na sterze” – Zbyszek zakręcił, tym razem prawidłowo, kołem w lewo, by rufa „Zjawy” nie uderzyła o nabrzeże. Zadarłem głowę w górę – nawet nie byłoby jak się wspiąć w razie czego.
Kilka chwil potem spokojnie doszliśmy na grubość odbijaczy do kei, założyli cumy i szpringi. Rysiek odstawił silnik i obwieścił: „Tak stoimy”. Zbyszek miał pot na twarzy, chciał coś mówić… Rysiek powiedział tylko: „Widziałem, co się dzieje… słoma, siano…” i…. ponownie poczęstował wszystkich landrynkami.
obraz nr 1

.
obraz nr 2

 „Strasznie mocno mnie naciskasz” – odparł i nagle ustąpił:
– „Zrzucamy te szmaty, podchodzimy do tamtego pirsu”. Wróciłem na dziób, zrzuciliśmy kliwra i sklarowali go na relingu dosłownie w kilkanaście sekund. Bezan też poszedł w dół, jacht zaczął kręcić w lewo.
I wtedy, jakieś 100 metrów od pomostu zgasł silnik. Tak po prostu. Bez ostrzeżenia.
Gdy już, dojadając manewrowe landrynki, staliśmy przy zacumowani bezpiecznie i Trzeci zniknął w czeluści maszynowni, Rysiek powiedział tylko jedno słowo: „Dziękuję”.
Szczęśliwego Nowego Roku, udanego i bezpiecznego sezonu!
28 grudnia 2013
Colonel
Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
 

Komentarze