– Szkoda, że nie ma Mateusza… Kto nam napisze relację z rejsu i opowie gdzie byliśmy i co widzieliśmy ?!
Spotkaliśmy się w Marsylii, dokąd Kasia z Robertem przylecieli w tym samym dniu, w którym wrócił do Polski Mateusz. Czyli nastąpiła typowa wymiana załogi, tyle że tym razem zszedł z pokładu kapitan. Po długiej drodze z lotniska, poprzez centrum Marsylii do mariny Corbieres dotarli późnym popołudniem. Prognozę mieliśmy niestety kiepską, został nam jeden dzień żeby przebazować się w jakieś fajne miejsce, później przez 3 dni prognoza groziła nam, że nie wypłyniemy z portu, siła wiatru miała dochodzić do 50 kn. Nie zamierzaliśmy walczyć z żywiołem, ale tak naprawdę po cichu mieliśmy nadzieję, że prognozy jednak okażą się łaskawsze i serio traktowaliśmy tylko tą 24-godzinną. Odpuściliśmy sobie zwiedzanie Marsylii i skoro świt ruszyliśmy do Saintes-Maries-de-la-Mer, położonego w delcie Rodanu, krainy białych koni, różowych flamingów, czarnych i czerwonych byków oraz oczywiście wina we wszystkich tych barwach. Legenda mówi, że to właśnie tu – po ucieczce z Egiptu – przybiła łódź wioząca trzy Marie: Marię Magdalenę, Marię Salome i Marię Jakubową wraz z ich służącą Sarą.
Prognozy pogody okazały się jednak niezwykle celne i silnie wiejący mistral zatrzymał nas w krainie Camargue całe 3 dni. Dzięki temu mieliśmy czas zapoznać się bliżej ze słonymi mokradłami, szeroką plażą, ciekawą, niespotykaną wcześniej architekturą i lokalną kuchnią (w której króluje lokalnie uprawiany ryż!). Na osłodę przydługiego pobytu trafiła nam się jeszcze bezkrwawa corrida zwana corse camarguise. Byki hodowane do tej tradycyjnej uroczystości żyją sobie półdziko – o czym przekonaliśmy się osobiście, podczas pieszej wycieczki po okolicy – ogrodzenie było mało zdecydowane i jedynie sokoli wzrok Roberta ocalił nas przed bliższym spotkaniem z niebezpiecznym zwierzęciem. Marina w której staliśmy nazywała się Gardian, co po prowansalsku oznacza pasterza byków.
Marinę możemy spokojnie polecić (12 euro/doba po sezonie), usytuowana przy samym deptaku, z bardzo dobrym węzłem sanitarnym i bazą ratowników morskich nieustannie ćwiczących, co bardzo cieszyło naszą koleżankę Kasię. W marinie spotkaliśmy młode małżeństwo żeglarskie ze Szwajcarii, podróżujące aluminiowym jachtem z trójką małych dzieci. Po wymianie uprzejmości i krótkiej rozmowie bardzo sympatyczni ludzie zarekomendowali nam wizytę w hiszpańskim miasteczku Cadaques, skąd właśnie wrócili zauroczeni tamtejszymi widokami.
Kolejnym etapem po długim, nocnym i niestety dosyć brawurowym pogodowo (tym razem prognozy były niezbyt precyzyjne) przelocie był już hiszpański Port de la Selva, gdzie zaczyna się już wybrzeże Costa Brava. Miejsce jakże odmienne od równinnego Camargue, piękna zatoka otoczona górami, bezpieczna, gdyż zasłonięta z każdej strony, malownicza i w drugiej połowie października wciąż gorąca! Pierwszy dzień w Hiszpanii przeznaczylismy na odpoczynek, noc wyczerpała nas wszystkich, porządnie przywiało (ok. 30 kn), pokonaliśmy 86 mil w poprzek zatoki lyońskiej, zwanej też lwią, zajęło nam to 22 godziny. Kasia z Robertem tak naprawdę dopiero wtedy przeszli zaprawę pełnomorską, ale znieśli to bardzo dzielnie. Wieczorem spacer, architektura, kolacja, wino… Poranek był piękny i słoneczny, zapowiadało się typowe śródziemnomorskie żeglowanie – i takie właśnie było – esencja naszego pobytu tam. Po to człowiek się tłucze przez pół Europy tanimi liniami lotniczymi, żeby właśnie miewać takie dni na jachcie.
Opłynęliśmy dookoła półwysep Cap de Creus, podziwiając majestat gór wychodzących bezpośrednio z morza, piękny szmaragdowy odcień wody, wygrzewając się w promieniach słońca i patrząc na wypełnione wiatrem największe żagle Sputnika II. Do pokonania mieliśmy zaledwie ok. 25 mil, nie było presji czasowej, prognozy sprzyjały, przez całą podróż towarzyszyły miłe wrażenia. To był jeden z najładniejszych dni naszej wyprawy. Wcześniej zdobyłem z Mateuszem Cap de Creus pieszo, teraz zdobywałem go z drugiej strony… takiej bardziej żeglarskiej.
Podpłynęliśmy oczywiście do portu w Cadaques, miasteczka, które ze względu na swe niezwykle malownicze położenie pełni tutaj rolę mniej więcej taką, jak w Polsce Kazimierz Dolny. Wcześniej wiedzieliśmy, że nie ma tu portu i zwiedzanie miasta wiązałoby się z postojem na boi (było ich kilkadziesiąt, dobrze usytuowane, osłonięte od wiatru, wydawały się wygodnym i bezpiecznym postojem), zwiedziliśmy je więc, na tyle ile było to możliwe, z pokładu jachtu, i popłynęliśmy dalej, do nie mniej malowniczego portu w Roses. Pierwsze wrażenie to takie, że na górze wyłaniającej się z wody, niczym jakieś pieczarki powyrastały domy, widać, że śniegu tu nigdy nie mają, z drugiej strony była płaska plaża i nowe hotelowce…które już tak ładnego wrażenia nie robiły.
Z malowniczego Roses popłynęliśmy w stronę Barcelony, nie narzucaliśmy sobie celu, uzależniając go od warunków wiatrowych. Niestety były słabe, toteż po ok. 15 milach terkotania na silniku zdecydowaliśmy przycupnąć w niepozornie wyglądającym porcie L’Estartit, który okazał się wielką mariną, z pełną infrastrukturą i miejscem na ponad 500 jednostek. Fajny port – stwierdziliśmy wszyscy, obsługa okazała się uczynna, opłaty bardzo umiarkowane, a miejscowość całkiem ładna. Trafiliśmy do miejsca, gdzie funkcjonowało bardzo dużo centrów nurkowych. Przy pobliskiej skale znajdowała się rafa koralowa, na tyle atrakcyjna, że rozwinął się przy niej cały biznes. Widzieliśmy nawet kilka autobusów ze szkolną młodzieżą, korzystającą z tej formy rozrywki albo poznawania świata. Po zwiedzeniu miasteczka, zjedliśmy dobry obiad w restauracji i zamówiliśmy kiepskiego pieczonego kurczaka na wynos (już w innej restauracji). Kurczaki postanowiliśmy odtąd jeść tylko w Polsce …
Wczesnym rankiem, kiedy jeszcze było ciemno opuściliśmy port mając do przepłynięcia stosunkowo długi odcinek (ok. 40 mil). Wiatr był dobry, ok. 15-20 kn, ostry bajdewind i trochę halsowania, ale już po 2 godzinach mogliśmy plynąć sobie spokojnie półwiatrem. Po drodze natura zafundowała nam nawet piękny wschód słońca. Później było już tylko ładniej. Dzikie i górzyste wybrzeże jest zdecydowanie bardziej malownicze, niż plaskie, jak w okolicach Barcelony. Tam już zaczyna się tzw. Costa Maresme – nawet brzmi gorzej niż Costa Brava, która kończy się gdzieś w okolicach naszego dzisiejszego celu czyli Blanes.Żegluga trwała tyle, ile planowaliśmy, zatem przed zachodem byliśmy na miejscu. Po drodze podziwialiśmy hotele budowane na stromych zboczach przybrzeżnych skał, zastanawialiśmy się jak hotelarze tych emerytowanych Niemców zwożą nad morze i czy to nie podróż w jedną stronę… no ale widocznie jakoś to wszystko działa.
Wieczór spędziliśmy w Blanes. Marina kiedyś będzie fajna, na razie przez najbliższy rok nie polecamy. My spędziliśmy tam tylko noc, rano wypływaliśmy, więc specjalnie nie cierpieliśmy, ale spędzenie tam kilku dni byłoby pomyłką. Po prostu plac budowy, płoty, obejścia, brak internetu, dłuugachna wyprawa do łazienki i praca buldożera 10 metrów od jachtu od 07.00 do 19.00. Miasteczko śliczne, duże, o tej porze roku niezatłoczone, posiadające starą architekturę. Widać duże inwestycje, wielkie podziemne parkingi i szeroką aleję nadmorską.
Z Blanes uciekaliśmy następnego dnia rano. Skierowalismy się do mariny Premia de Mar, miejsca zimowego postoju Sputnika. Zacumowaliśmy po południu pośród katamaranów, takich, że każdy z kadłubów był znacznie większy od naszego jachtu. Po zacumowaniu, odwiedziliśmy nadmorską knajpeczkę… dosłownie, bo piasek z plaży dochodził do stolików. Kasia zamówiła hiszpańską paellę z owocani morza i bardzo starała się nas namówić do spróbowania – nie ugieliśmy się i pozostaliśmy wierni konkretniejszemu mięsiwu. W topografii miasteczka zorientowaliśmy się za pomocą miłej kelnerki, udzielającej nam informacji, przy każdej obecności przy stoliku.
Przed nami, 30 min. jazdy sprawną, podmiejską kolejką była Barcelona. Po dwóch tygodniach spędzonych na morzu i w zacisznych portach, gwar i pęd dużego miasta wydał nam się przytłaczający. Na Barcelonę zarezerwowaliśmy sobie dwa dni, co było niedużo patrząc na rozmiar miasta. Przede wszystkim chcieliśmy zobaczyć to co zobaczyć trzeba: architekturę Gaudiego. I nie zawiedliśmy się – dzieło jego życia Sagrada Familia nasycona mnóstwem architektonicznych detali wywarła na nas ogromne wrażenie, podobnie jak zaprojektowany przez niego Park Güella z fantazyjnymi domkami i falistymi mozaikami. Nie odmówiliśmy sobie również spaceru najbardziej zatłoczoną ulicą miasta La Ramblą, jednak jej odpustowe stragany, zdecydowanie nie przypadły nam do gustu. Ciekawe wspomnienie pozostawiła natomiast wizyta na stadionie Camp Nou, na który Robert „zaciągnął” Kasię. Przyjemność wejścia na stadion wynosi aż 23 euro, w związku z tym pozostało jedynie zwiedzenie trzypoziomowego sklepu FC Barcelony. Sklep o tyle ciekawy, że moża w nim kupić dosłownie wszystko, nawet trawę z murawy za jedyne 27 euro.
Zakończyliśmy wyprawę, Sputnik spisał się znakomicie, jest przygotowany do rejsu, wyposażenie którego się nie zauważa, jeżeli jest i działa, sprawiło, że mogliśmy koncentrować na turystycznej żegludze. Tratwa ratunkowa, EPIRB, system AIS, GPS z mapami portów, radiotelefon, system ładowania akumulatorów (ogniwa fotowoltaiczne) – wszystko to sprawiło, że żegluga tym niepozornym jachtem naprawdę jest bezpieczna i wygodna. Nie odnotowaliśmy żadnej, nawet drobnej awarii. Jak się okazuje można podróżować 40 letnim jachtem i realizować swoje marzenia, trzeba się po prostu do tego przygotować, a przede wszystkim trzeba chcieć.
Rejs „Sputnikiem dookoła Ziemi” wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Lyofood, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle
Tekst: Sławomir Szwaja
Zdjęcia: Sputnik Team
Za zgodą: http://sputnikteam.pl/