Za rufą miesiąc! Nie sądziłem, że będąc sam na pokładzie, bez zgiełku, który codziennie otacza mnie na lądzie, czas będzie tak szybko mijał. Ledwo co się obudzę, zjem śniadanie, napiszę dwa słowa w dzienniku i zrobię jakieś drobne prace na łódce, a tu niepostrzeżenie robi się 2300.
W taki sposób, na pozór monotonny, bardzo szybko mijają mi dni na Atlantyku. Dzięki przepięknej pasatowej pogodzie udaje się nawet uregulować dzień, przez co czas płynie jeszcze szybciej. Główne punkty dnia to oczywiście posiłki. W tym okołozwrotnikowym klimacie (za rufą gdy to piszę mamy już Zwrotnik Raka) w zupełności wystarcza mi śniadanie – płatki z mlekiem na zmianę z jajecznicą, a po godzinie 1600 obiad. Ostatnio w moim menu króluje karkówka w sosie z ziemniakami i risotto z szaszłykami. Nie mam dużego wysiłku fizycznego, więc oszczędzam kalorie. Na pewno trzeba więcej pić, bo z każdym dniem robi się coraz cieplej, ale tu sprawdza się sposób ludzi pustyni – ciepła herbata najlepiej gasi pragnienie. Pomiędzy śniadaniem a obiadem mam trzy zadania:
1. Ćwiczenia – tu ścieżka zdrowia jest całkiem bogata. Od przysiadów, przez podciąganie się na wytykach foków, po rower i produkcję wody, gdzie ręce dostają w kość.
2. Pisanie – z reguły między 10 a 12 nie za bardzo da się robić coś w słońcu, gdy świecie centralnie nad głową. Wtedy próbuję pozbierać wydarzenia dnia poprzedniego i napisać kilka zdań.
3. Jak już zaczyna robić się znośniej na pokładzie, biorę się do pracy przy łódce. Z nieskrywaną przyjemnością lista rzeczy do zrobienia po wypłynięciu powoli się kurczy. Niestety moja natura chyba nie lubi mieć wszystkiego zrobionego i wymyślam co rusz nowe, nie zaplanowane wcześniej zajęcia.
No i tak mija mi czas do 1600. Potem głód daje o sobie znać i w brzuchu burczy. Po obiedzie robię sobie chwilę dla siebie i z reguły czytam. Dużo nie przeczytałem, dopiero 4 książki. Biorąc pod uwagę standardy lądowe, to w sumie bardzo dużo. Chyba nigdy w miesiąc nie przeczytałem tylu książek, nawet w wakacje. Jak ktoś twierdzi, że po maturze człowiek ma najdłuższe wakacje w życiu to niech popłynie w rejs dookoła świata. Wystarczy miesiąc!
Dzień 30
Atlantyk postanowił nas dalej rozpieszczać. Co prawda nie wieje jakoś bardzo mocno, nawet wieje słabo, ale dzięki code 0 płyniemy swoje 4 węzły. W dzień postanowiłem, chroniąc się przed słońcem pod pokładem, rozebrać na części pierwsze odsalarkę nr 1. W międzyczasie dostałem wiadomość od producenta z informacją, jak mogę spróbować ją naprawić. Napisali bardzo rzeczowo i szybko, że jedyne co mi pozostaje, to wkleić ten zaworek na stałe. Zacząć od próby wkręcenia go na taśmę do gwintów, ale nie rekomendują tego. Napisali słuszne rozwiązanie, ale jak to amerykanie, musieli się na koniec zabezpieczyć. Wieczorem, gdy zrobiło się przyjemniej na pokładzie, czyli około 1800, wyciągnąłem odsalarkę nr 2 wychodząc z założenia, że muszę jej jak najwięcej używać i jak ma też się popsuć, to lepiej wcześniej, niż gdy będę jej naprawdę potrzebował. Pokrętna logika, ale wolę wiedzieć na czym stoję. Zawsze wtedy pozostanie deszczówka, choć coś nie za bardzo chce padać. No tak, więc wydajność odsalarki to 5 litrów na godzinę. Do 2000 miałem pełen zbiornik 10 litrowy i przy okazji odkryłem nową rozrywkę! Kokpitowe kino letnie z odsalarką i Marianem.
W międzyczasie wiatr od rufy, oczywiście.
Dzień 31
Nad ranem, podczas jednej z rutynowych pobudek, zerkam na ekran AIS, a tu informacja o statku. Jeszcze daleko, ale wygląda na to, że za 2 godziny miniemy się w zasięgu wzroku, a na pewno lornetki (na pokładzie mam lornetkę z powiększeniem x 7, co na bujającym się pokładzie jest wystarczające).
AIS nie kłamie. Po około 2 godzinach wziąłem lornetkę mocno już zaciekawiony, bo nazwa statku jakaś taka znajoma – POLESIE. No i nie chce być inaczej! Pierwszy od 3 dni statek, który mijam w zasięgu wzroku, to nasz polski statek z Polskiej Żeglugi Morskiej. Charakterystycznie pomalowany komin potwierdzał ten fakt w stu procentach. Nie ma co, PŻM dołączył w końcu do dobrych przyjaciół mojego rejsu. Fakt spotkania polskiego statku (w bezpiecznej odległości) jakoś pozytywnie rozpoczął ten dzień, wziąłem się więc do roboty. Do wieczora uszyłem coś na kształt szprycbudy, daszka nad wejściem, którego zadaniem jest chronić luk przed bryzgami wody. Jest co robić jak wymyśliło się przeszycie 2 metrów materiału. Jakoś jednak zadowolony z pierwszego etapu produkcji szprycbudy, która wymaga jeszcze wykończenia, spojrzałem na zegarek, a tu znów dochodzi 2300.
Dzień 32
Do rana wiatr siadł praktycznie do zera. No, może nie aż tak, żeby nie dało się powolutku zbliżać do równika. Zrzuciłem jednak wszystkie żagle i postanowiłem wykorzystać gładki ocean do planowanego już wcześniej przeglądu dna. Chciałem sprawdzić, czy nie ciągniemy jakichś resztek tego „czegoś” co, przyczepiło się kilka dni temu do płetwy sterowej. Po drugie ciekaw byłem, jak wygląda farba antyporostowa. Mam w zwyczaju mawiać, że nie po to uczę się pływać łódkami, żeby pływać w morzu wpław, nie zamierzałem więc się kąpać. Co prawda aura piękna, ale wiecie, tyle tych filmów o rekinach człowiek się naoglądał… użyłem kamery, jak przystało na XXI w.
Ten eksperyment potwierdził tylko, jak idealny kolor ma woda Atlantyku. Od dziobu widać rufę bez zakłóceń! Zarówno dno, jak i motylki, trzymają się bardzo dzielnie. Po miesiącu farba VSE, Olivy, wygląda jakby wczoraj łódka była zwodowana. Bardzo jestem ciekaw jak to będzie wyglądało z biegiem czasu. Raz w miesiącu, jak tylko się da, będziemy weryfikować.
Dzień 33
Wczoraj wyrzuciłem po raz pierwszy nurkującą rybkę z haczykami, czyli pierwszy zestaw łowczy. Rano utwierdziłem się w przekonaniu, że bycie wędkarzem to charakter, mentalność i powołanie. Ze smutkiem stwierdziłem, że nie mam nawet odrobiny wędkarskiej intuicji. Kołowrotek, zwany podobno multiplikatorem, który dostałem razem z solidną wędką od Tomka Cichockiego, ma taką fajną funkcję terkotania. To znaczy, że ustawia się odpowiednio hamulec, żeby linka się nie rozwijała pod oporem nurkującej rybki, ale jak złapie się ryba zaczyna właśnie terkotać i wiemy że coś się dzieje. Można też zablokować kołowrotek i bez względu na to, czy się coś złowi czy nie, to najwyżej się zerwie, lub połamie wędkę, ale linka się nie rozwinie. Jak łatwo się domyślić po moim wstępie, łowiłem na opcji terkotania i tak do wieczora, a później przez noc. Za każdym razem gdy się budziłem, sprawdzałem żyłkę. Nawet ze dwa razy zaterkotała, ale to dlatego, że przyśpieszyliśmy. Nad ranem jednak żyłki już nie było. Rozwinęło się wszystko i został goły kołowrotek. Czyli w sumie sukces – chyba coś złowiłem!
Dzień 34
Cisza, spokój nic się nie dzieje. Siedzę i podziwiam atlantycki słaby wiaterek. W takie dni wkrada się lenistwo. Nic nie dzieje się również na łódce.
Dzień 35
Atlantyk to idealne miejsce dla nieodnajdujących szczęścia w wędkarstwie. Pierwszy znaleziony kalmar na pokładzie podniósł mnie na duchu po przygodach z wędką. Nawet całkiem duży – jakieś 15 cm.
Och gdyby tak było codziennie…
Kolejny statek. Znalazłem się blisko trasy statków. Po Bałtyku, Północnym, Kanale, trasa statków brzmi groźnie, tu jednak stanowi miłe urozmaicenie dnia. Mijam się w dość bliskiej odległości z dużym statkiem. Nawet alarm AIS’a się uaktywnił. Wypatruję go przez lornetkę, a tu po polsku odzywa się do mnie radio i woła mnie ten właśnie statek. Polski kapitan zapytał czy wszystko u mnie dobrze i czy nie potrzebuję jakiejś pomocy. Przedstawiłem się i podziękowałem, w końcu niczego mi nie brakuje. Pan Kapitan w krótkiej pogawędce opowiedział mi o pogodzie na najbliższe godziny i życzył powodzenia. Bardzo to miłe, że na morzach i oceanach jesteśmy widoczną nacją. To bardzo dobry początek budowania tradycji morskich i żeglarskich w Polsce. W końcu Anglia, Holandia i Francja nie byłyby potęgami w żeglarstwie, gdyby nie ogromna flota handlowa i wojskowa od czasów kolonializmu do teraz. W nocy jest duża szansa, że zobaczymy Maderę.
Dzień 36
Światła Madery zarejestrowane i to nasz jedyny kontakt z tą wyspą. Nad ranem kiepska widoczność nie pozwoliła dostrzec nawet zarysu tej dość wysokiej w końcu wyspy.
Od kilku dni zapisuję i zaznaczam na mapie pozycję o godzinie 1200. Zacząłem to robić z zamiarem porównywania, gdzie był Dar Przemyśla w 1979 roku i jak idzie dzisiaj Perle. Nie mam złudzeń. Dar był dwa razy większym jachtem niż Perła, a fizyki się nie oszuka. Czym dłuższy jacht w linii wodnej, tym może rozwijać większą prędkość. Dla nas prędkość maksymalna to okolice 7 węzłów. Więcej, bez wzbicia się w powietrze, po prostu się nie da. Tym większe było moje zdziwienie, gdy na dobę przed Maderą naniosłem pozycję Perły i Daru, tego samego dnia. Byliśmy, jak na standardy oceanu oczywiście, praktycznie w tym samym miejscu. Udała nam się pogoda na początku Atlantyku. Ciekawe, jak będzie dalej, ale raczej z każdym dniem Dar będzie nam odjeżdżał o ładnych parę mil, bo od Madery kapitan Jaskuła dostał ładnego szwungu.
Ja jednak nie składam broni i odnotowuję przebieg za ostatnią dobę 150 mil! Choć to rekord trudny do pobicia i bliski maksimum, cieszy bardzo. Rozpoczynamy regaty! U mnie na razie najlepsze przebiegi robią foki pasatowe na wytykach. W końcu wieje nam już ładny pasat!