Porywająca opowieść pełna dramatycznych sytuacji, oparta na prowadzonym podczas podróży dzienniku. Jest to rekonstrukcja rejsu po wyspach Atlantyku i Morza Śródziemnego, w trakcie którego młoda, niedoświadczona żeglarka, poszukując sensu życia i goniąc za marzeniami, uczy się morza i jego alfabetu. Staje się życiową partnerką kapitana Jana Łojko (budowniczego i właściciela jachtu “Ostry”), i matką ich córki.
Jest to historia o dojrzewaniu, miłości i macierzyństwie. Intrygujące studium psychologiczne kobiety upartej i z charakterem, ale zarazem wrażliwej i gotowej do poświęceń. Efekt jej niecodziennej szczerości. Pokazuje, że zawsze można cieszyć się życiem, dziwić i zachwycać, nawet gdy dotyka nas strach, ból czy choroba. Ta opowieść jest już napisana i wydana, by poruszyć wyobraźnię i serca czytelników.
Książka powstała przy pomocy:
URZĘDU MIASTA SZCZECIN, POLSKIEJ FUNDACJI MORSKIEJ ORAZ INDYWIDUALNYCH DARCZYŃCÓW
Tytuł: „8 lat na Atlantyku. Historia prawdziwa”
Autor: Wioleta Domosud
Cena: 40 zł
Więcej informacji na stronie autorki: www.przygoda.bo.pl
Fragmenty:
„…W południe, następnego dnia, barometr opadł jeszcze niżej. Coś się szykuje. Może tylko deszcz, a może tylko burza? Niedługo potem, zbliżyła się do nas dziwnie, granatowa chmura, u podstawy biała. Nie podobała mi się. Pokazałam ją Jasiowi. Zaraz mnie zmienił. Kazał przynieść kurtkę sztormową z kapturem. Ledwo zdążył się przebrać, kiedy zaczęło się. Najpierw przyszedł silny podmuch i położył nas na burtę. Żagiel wytrzymał obciążenie. Potem zelżało, aby znów uderzyć z nową mocą. Usłyszałam daleki gwizd wiatru i nieokreślony szum. Uwaga! Nadchodzi. Jest coraz bliżej. Szkwał z deszczem! Ciężkie krople uderzają o wodę. Stłumiły falę. Na powierzchni morza widać wielkie bąble. Łódka rozpędza się coraz szybciej. Na samym foku, robimy chyba z 8 węzłów! Nic nie widać na odległość kilkudziesięciu metrów. Pędzimy po gładkiej wodzie w sporym przechyle. Jasio zaparł się mocno nogami o siedzisko. Objął ster dwoma rękami, a na głowę zsunął kaptur. Oberwanie chmury! Deszcz leje, jak z cebra i zalewa mu twarz. Skulił się i pochylił głowę. Woda spływa mu teraz po kapturze szerokim strumieniem, ale mniej zalewa mu oczy i może swobodniej oddychać. Płynie prawie na oślep. Biją pioruny! Zaraz potem, zamiast deszczu, tym razem siecze grad. Pokład dudni. Hałas nie do wytrzymania. Zwyczajnie, po ludzku, boję się. Nie chcę już sztormów, ani flaut, chcę spokojnie żyć. Boże! Daj mi szansę dożyć do końca tego rejsu albo niech już się to wszystko skończy i przestańmy się tak męczyć! Siedzę pod pokładem i przypominam sobie modlitwy dzieciństwa. Tak dawno je wypowiadałam, że nie pamiętam, kiedy był ten ostatni raz. Serce skacze, jak oszalałe, nogi trzęsą mi się ze strachu. Dygoczę, jak w febrze. Patrzę z przerażeniem na spektakl, jaki zgotowała nam natura. Nie zaśpiewam już nigdy więcej „10 w skali Beauforta”. Obiecuję. Błagam! Litości! Wszystko trwało około pół godziny, ale strachu, wystarczyło mi na długo. Co ciekawe, zaraz po szkwale nastąpiła flauta. Tylko krótka i stroma fala przypominała o niedawnym zdarzeniu. A jak lekko się przejaśniło, zobaczyliśmy wysoką skałę, na której stała latarnia. Tak naprawdę to kolebaliśmy się u jej podnóża. Czyli, gdyby w tym czasie, szkwał się nie skończył, to władowalibyśmy się prosto na nią!…”
„…Świętujemy połowinki. Mamy za sobą równo połowę drogi na Karaiby. Czyli ok. 1500 mil morskich. Upiekłam ciasto drożdżowe, które wyrosło nad podziw duże i było bardzo smaczne. Cieszyłam się z małego sukcesu kulinarnego. Kto by pomyślał, że na tak rozdygotanej powierzchni, może urosnąć ciasto? Sonia bawi się na zmianę, to z Jasiem, to ze mną. Stara się przebywać, jak najwięcej na pokładzie. Potrzebuje świeżego powietrza i słońca. Opowiadamy jej bajeczki cały czas sterując. Jest dobrym słuchaczem. Czasami, kiedy widzę, że zbliżają się delfiny, specjalnie wołam:
– Delfinki! Chodźcie do nas! Sonia chce was zobaczyć.
Wygląda tak, jakby przypływały na zawołanie. Dziś odwiedziło nas całe stadko. Ale nie chciały się bawić. Otoczyły nas, jakby sprawdzały czy wszystko u nas w porządku i popłynęły dalej. I znów minął kolejny dzień na oceanie. Podobny do innych dni. Tylko księżyc się zmienia. Zbliża się pełnia. Równo, co 15 minut wychodzę na pokład i sprawdzam, czy ktoś na nas nie płynie. Fala z białą grzywką, atakuje burtę i wydaje się, że zaraz nas zaleje, a ona tylko unosi jacht do góry, kołysząc na boki. Tak delikatnie i mięciutko, jakby nie stanowił dla niej żadnego ciężaru. Przenosi go parę metrów do przodu i znika. Aby za chwilę następna zagrzmiała groźnie. Taki cykl powtarza się raz za razem. Czasami błyska coś w wodzie na jasno-zielono i znika. Czasami jest malutkie, jak łebek od szpilki, a czasami duże jak piłka. Zdradzając swoją obecność, pokazuje, że nie jesteśmy sami na tej ogromnej wodzie. W nocy wygląda wszystko inaczej. Zależy to od wielkości księżyca, chmur na niebie i widoczności. Jeśli nie przesłania chmura księżyca, to widać jego odbicie w wodzie. Jeśli są chmury, to światło księżyca przebija się przez poszarpane krańce chmur. Sam księżyc też jest interesujący. Pokazują się podczas pełni kratery. Czasami pojawia się halo. Innym razem jego światło odbija się na wierzchołkach fal, jakby tańczyło skacząc z miejsca na miejsce. Uwielbiam obserwować księżyc. To taki pocieszyciel samotnych. Kiedy jego brakuje, namacalnie czuje się grozę i niebezpieczeństwo. Za to wtedy, wyraźnie migoczą gwiazdy. Przy nich człowiek wydaje się taki malutki i tak mało ważny na tym świecie. Patrząc na nie, wydają się na wyciągnięcie ręki. Wystarczy tylko po nie sięgnąć. Wyciągam rękę i co chwytam? Wszechogarniającą pustkę. Tęsknię za lądem. Wyobrażam sobie, jak to będzie, kiedy postawię nogę na ziemi. Co będę czuła? Niecierpliwię się. Ile może być jeszcze dni do końca naszej wyprawy? Mnożę, więc i dzielę czas. Cieszę się każdą odkreśloną milą na mapie. Każdym odhaczonym dniem. Rozpatrywaliśmy dzisiaj, na którą wyspę popłyniemy. Na której pozostawimy nasz ślad. Jasio sugerował Martynikę. Mnie jest wszystko jedno. Byleby trafić i bez uszczerbku na zdrowiu spotkać się z lądem. Wieczorem napisałam „Wiersz o latarni”, na którą czekamy już od dawna.
1. O latarni dobrze opowiadają żeglarze
I ja również o niej po nocach marzę
Kiedy do portu wskaże nam wejście
Ostrzeże przed niebezpieczeństwem.
2. Wszyscy żeglarze świata, duzi i mali
Na widok małego światełka w oddali
Radośnie patrzą na nikły ślad z ziemi
Dziękują Panu Bogu, że nie zaginęli.
3. I ja nie zważam na nieprzespane noce
Nie czuję już, że mamy wilgotne koce.
Cierpliwie czekam na sygnał z daleka
Chciałabym znów zobaczyć człowieka.
4. Dlatego leć światełko, pulsuj nam na fali,
Przynieś wiadomość od latarni z dali,
Pokaż nam prostą drogę do portu i ludzi
Chciałabym znów na lądzie się obudzić…”
„…W dniu 08.07.1996 roku, w godzinach porannych, zaczął się huragan Bertha. Najpierw przyszło duże zachmurzenie i szybki spadek na barometrze. Znacznie ochłodziło się. Potem uderzył wiatr. Nie kiwaliśmy się zbytnio na fali, bo nie mieliśmy jeszcze postawionego masztu. Bardzo szybko zaczęła rosnąć prędkość wiatru. Pył wodny znacznie ograniczał widoczność. Co nie znaczy, że nie obserwowaliśmy najbliższą okolicę. Właściciel jachtu „Partner” siedział w sterówce i palił papieros za papierosem. Widać było bez przerwy, jarzący sie na czerwono punkcik. Niedobrze, bo widzimy, że zdryfował na „Victorię” kuter rybacki i wplątał się w jej łańcuchy! Francuz wyszedł na pokład i czołga się po pokładzie. Tnie swoje łańcuchy piłą do metalu. Po chwili uwolniony kuter popłynął sobie dalej. „Victorii” pozostały cztery kotwice. Ale, coś się dzieje z Czechem! Czemu on siedzi na dziobie? Czemu nikt mu nie pomaga?! Niedaleko, przed nimi pałęta się jakiś jacht, na którym jest sporo ludzi na pokładzie. Za chwilę wywołuje ktoś przez radio Ladzię. Trwa to kilka razy, wreszcie Czech Beda z jachtu „Lyra”, odpowiada:
– Ladzia nie może podejść do radia, bo siedzi na dziobie i trzyma linę w zębach.
Tamten obraził się i nie odpowiada. Ktoś inny prosi o otwarcie mostu. Cisza w eterze. Za późno! Brrrrr… Nie chcielibyśmy być teraz na otwartym morzu i to w dodatku po stronie nawietrznej. Spoglądamy na most. Widać dwa podrygujące jachty, zbliżające się w tym kierunku. Nie mają szans. Po chwili nie widać u nich już masztów. Przeszli pod mostem. Wtedy zobaczyłam, że nasz bączek się topi. Nie da się nic zrobić. Trudno się mówi. Zniknął pod wodą. Ponton sąsiada figluje we wszystkie strony. Czemu nie wyciągnął motorka? Przy takim wietrze, to żaden silnik mu i tak nie pomoże! Patrzymy na przewracający się ponton. Raz góra, raz dół. I tak kilkanaście razy. Za chwilę motorka już nie ma. Ale to nie jest główny jego problem, bo zaczyna na nas dryfować! Płynie prosto na nasz łańcuch! Jasio nie wytrzymał i poszedł po nożyce do cięcia stali.
– Jasiu, po co ci te nożyce? Nie zamierzasz ich przecież użyć?
– A właśnie, że jak trzeba to użyję! – odpowiedział. Wyszedł na pokład i pokazał „Partnerowi” nasze potężne nożyce. Potrafiły one przeciąć nawet 15 mm stalówkę. Ten szybko odpalił motor i w ten sposób pomagał sobie w utrzymaniu pozycji. Jego łódka chodzi teraz w prawo i w lewo. Cały czas musi sterować. Nie zazdroszczę mu. Pytanie czy wytrzyma? Źle się ubrał, jak na huragan. Ma tylko podkoszulkę i szorty. Nawet okularów nie założył. Wiatr ostro zacina i siecze pyłem wodnym. Ale najważniejsze, że utrzymuje swoją pozycję. Mamy szczyt huraganu! Przez radio dowiedzieliśmy się, że teraz jest największe nasilenie wiatru. Coraz więcej łódek dryfuje! Francuz, który remontował swój drewniany jacht, uciekł na płytką część laguny. Myślał, że mu się uda. Miał małe zanurzenie. Ale i to mu nie pomogło. Wpłynął na niego jacht z kilkoma ludźmi na pokładzie. Przez lornetkę obserwujemy jego zmagania. Po chwili widzimy, jak Francuz z nożycami do metalu, tnie ich łańcuch kotwiczny. Tamci błagają go, aby tego nie robił. Ale tu nie ma litości ani dobroci. Nie wolno dryfować! Nie zakotwiczyłeś dobrze, to pędź sobie z wiatrem. I pognał. Zatrzymał się na innym jachcie. Przez chwilę stoją obok siebie. Potem razem dryfują. Nagle zaskoczyła nas cisza! Wyszliśmy na pokład. Inni żeglarze też skorzystali z okazji, aby rozprostować kości. Nad nami pokazało się błękitne niebo. Przed chwilą mówili, że mamy szczyt huraganu, ale to chyba jego koniec! – pomyślałam. Tylko, dlaczego ludzie nadal stoją na jachtach i nic nie robią? Na co czekają? Na wszelki wypadek zawołałam do „Partnera”:
– Co się stało? Czy to już koniec huraganu?
– Nie. To dopiero połowa! Jesteśmy w oku huraganu! – odpowiedział.
To dopiero sensacja! Kiedyś oglądałam film, wydaje się, że „Oko huraganu”. Rzecz działa się w Australii. Nigdy w najśmielszych marzeniach, nie przypuszczałam, że i mnie to spotka! Jasio postanowił skorzystać z okazji i wszystko posprawdzał. Pokazał mi linę, na której kotwica pracowała z dziobu. Zrobiła się twarda, jak drut. Po dokładniejszych oględzinach wyglądała, tak jakby ją, kto przypalił w ogniu! Sprawdził drugą kotwicę tę, która będzie pracowała z dziobu, kiedy obróci się wiatr o 180 stopni. To admirałka. Przymocowana jest do długiego 60 m łańcucha. Może nie trzymać za dobrze. Po chwili dyskusji, rzucamy do wody jeszcze jedną ciężką kotwicę na grubym 20 mm łańcuchu. Jest naprawdę ciężki. Teraz powinniśmy dobrze stać! Czekamy na uderzenie z przeciwnej strony. Rozglądamy się dookoła. „Partner” stoi w miarę dobrze, a Czech Ladzia uporał się już ze swoimi kotwicami. Udało mu się wreszcie zaknagować linę kotwiczną. Zuch chłopak. Utrzymał ją w zębach do końca. Miał szczęście. Gdyby dłużej wiało musiałby puścić cumę. A co to oznacza, każdy już wie. Poszliśmy coś zjeść i zrobiłam nową herbatę w termosie. Jest zimno. Temperatura spadła do 24 stopni C. Zakładamy swetry i spodnie dresowe. Po kilku minutach, zachmurzyło się i od razu uderzył w nas silny wiatr. Powiało dokładnie z przeciwnej strony! Powoli jachty zaczęły ustawiać się do wiatru. Niektórym nie zdążyły załapać kotwice. Zbyt silny był pierwszy szkwał. Widać, jak dryfują. To już przesada! Kuter, co poprzednio zdryfował na Victorię, przez co musiała uciąć swoje 2 kotwice, powrócił i znów ją atakuje! Tym razem z drugiej strony. Dryfują razem. Teraz nie można uciąć żadnego łańcucha, bo polecieliby ekspresem przez całą lagunę! A tak, jakie by nie były kotwice, to jednak spowalniają dryf. „Victoria” znalazła się w niebezpieczeństwie. Zdryfowała na inny kuter, który stoi dobrze zakotwiczony. Znalazła się teraz między obiema łódkami. Podskakują na dużej fali. Grozi jej zgniecenie. Aż nie chce się wierzyć! Francuz znów czołga się z obcinaczami i skraca linę kotwiczną kutrowi, ale temu, co dobrze stał i nie dryfował! Na szczęście na obu kutrach nie ma załogi, bo pewnie zaraz by się pobili. Oba kutry lądują na brzegu! A „Victoria” nadal stoi na kotwicy! Coś niewiarygodnego! Jej kotwice wreszcie złapały grunt. Przed nami znów coś się dzieje. To „Partner” dryfuje na naszą linę wraz z jego sześcioma kotwicami! A tak się bał, że to my zdryfujemy na niego! Jest już blisko. Jasio poszedł na pokład. Luzuje nasze liny. „Partner” mija nas z ponurą miną. Nie popłynął zbyt daleko. Pewnie zatrzymały go nasze kotwice. Stoi niecałe 4 metry od nas! Zbliża się wieczór. Na szczęście dla nas i niego, wiatr słabnie. Nie urywa już tak głowy! Huk zmniejsza się i około 18 z minutami, uspokaja się na tyle, że można już stać na pokładzie i prawie normalnie rozmawiać. Rozglądamy się tryumfalnie. Na lądzie widzimy wywrócone łódki na ziemię. Efekt domina! Parę innych zdryfowało na brzeg. Kilka się utopiło. Widać sterczące maszty z wody. Szkoda nam każdego jachtu! Ale nic nie jest w stanie zmienić emocji, jakie w tej chwili przeżywamy. Rzucamy się sobie w objęcia. Znów nam się udało! Otwieramy wino i szklankę oddajemy Neptunowi. Należy mu się!”
„…Nad ranem zmieniliśmy kierunek na Barcelonę. Wiatr zaczynał ucichać. Pod koniec dnia przeistoczył się w kompletną flautę. Trzeba mieć końskie zdrowie na Morzu Śródziemnym. Kończymy dzień, podziwiając jeden z piękniejszych zachodów słońca. Ale coś wisi w powietrzu. Od kilku godzin, nie możemy odbierać stacji meteo. Radio burczy i nie można zrozumieć, co mówią. Zrezygnowani wyłączyliśmy je. Na bezchmurnym niebie, niedaleko słońca, przesuwają się, jakby małe cygara. Wyglądają, jak łodzie podwodne. Jasio zawołał Sonię na pokład.
– Zobacz, jakie piękne rybki pływają po niebie!
Obserwujemy je przez dłuższy czas. Takich chmur jeszcze nie widzieliśmy.
– No! Nareszcie będę miał, co palić. Będę, jak ten Dyzio Marzyciel. Wystarczy tylko, że podniosę rękę i wezmę z półki nieba, kubańskie cygara. Już czuję zapach tytoniu Virginia! – rzekł rozanielony Jasio.
Nie wiedziałam, że potrafi być taki sentymentalny. A cygara? Przesuwały się dość szybko po niebie. Zbliżały się do nas coraz bardziej. Przypłynęły delfiny. Zaczęły wesoło figlować tuż przy burcie. Udało mi się w końcu zrobić im kilka zdjęć.
– Przybyli wysłannicy wiatru. Delfinki, chodźcie do nas!
Ucieszyliśmy się, bo zwykle, kiedy się pojawiają, przychodzi i na wiatr pora! Pewnie, że nie zawsze, ale w większości przypadków sprawdziło się. Szczególnie wtedy, kiedy wesoło skakały. Mamy niezły ubaw, bo widzimy rybki na niebie i w wodzie!
Zniknęło słońce, które schowało się do wody. Zaraz zrobiło się ciemno. Najpierw pojawiły się silne szkwały i, cisza. Tak było kilka razy. Szarpał żaglami, falowy wiatr. Dziwne. Zwykle musiały być wyższe fale, aby powstał. A woda nadal, jak lustro. Ale Jasio jest zadowolony, że wreszcie mamy wiatr. Zbudziłam się pod wpływem, jakiegoś niepokoju. Coś działo się na pokładzie. Płynęliśmy równo, ale zdecydowanie za szybko. Jeszcze tak nigdy nie było! Łódka leciała, jak na skrzydłach. Wycie wiatru przypominało już wysoki alt. Leżałam jeszcze przez chwilę. Czemu Jasio mnie nie woła na pokład? Już dawno powinien zarefować żagle – pomyślałam. Dłużej nie mogłam czekać. Zerwałam się i wyskoczyłam na pokład. Jasio trzymał ster w obu dłoniach i zapierał się o siedzenie. To była potężna siła, którą musiał pokonywać!
– Jasiu, co ty robisz? – wrzasnęłam.
– Nic! Pewnie to tylko szkwał. Wieje tak od godziny. Trzeba go tylko przetrzymać.
– Zrzucamy żagle! – mój krzyk niknął w powodzi wichury.
– Nie trzeba. Wytrzymamy. Idź spać. Kiedy się zmęczę, to zarefujemy. Zresztą, co się może stać? Pamiętasz wczoraj. Wiało i przestało.
Boże! Albo oszalał albo nie wie, co robi! – pomyślałam. Zeszłam na dół. Sonia zbudziła się i nie chciała już spać. Próbowałam opowiadać jej bajeczkę, ale musiałam prawie krzyczeć, aby mnie słyszała. Tego było za wiele. Nie można tak szarżować. W dodatku wiatr się wyraźnie podniósł. Wyskoczyłam na pokład. Kadłub płynie po gładkiej, jak szyba wodzie. Piana za rufą. To już nie szum wody, ale warkot. Kadłub trzęsie się i wpada w drgania. Przypominamy motorówkę. To było kiedyś marzenie Jasia, ale dlaczego miałoby się teraz spełnić? Jasio dosłownie wisiał na rumplu! Zapierał się całym ciałem. Podbiegłam go zmienić. Spocony wysiłkiem, wykrzyknął:
– Nie utrzymasz go! Muszę zrzucić żagle! Czekam na jakąś przerwę w wietrze.
– Nie ma, na co czekać! Zrzucaj żagle, a ja spróbuję utrzymać rumpel! – krzyczę.
– Nie! Podaj linę, przywiążę go do siedzenia! – bardziej rozumiem go gestem.
– Ja to zrobię! Zrzuć żagle! Zabierz pas bezpieczeństwa! – wrzeszczę.
Złapałam za rumpel. Jakaż ogromna siła na niego napierała! Jakby ktoś go zablokował! W pierwszej chwili tak pomyślałam, ale kiedy chwilami wiatr słabł na sekundy, dawało się go odchylać. Jasio zostawił mnie widząc, że daję sobie radę. Poszedł w kierunku nadbudówki. Zdenerwowałam się, bo zobaczyłam, że idzie bez pasów bezpieczeństwa!
– WEŹ PAS! Weź pas do jasnej cholery! – próbuję przekrzyczeć wiatr.
Doszedł do połowy nadbudówki i zawrócił. Nie wiem czy mnie słyszał, czy sam wpadł na to. Wyciągnął z szafy. Ja wiszę tak, jak Jasio na rumplu i czuję, że „Ostry” i tak płynie, gdzie chce. To jakiś najstraszniejszy koszmar w moim życiu! Nie ma fali, a prawie, że unosimy się nad wodą. Płyniemy w ślizgu! Cały czas mamy niezarefowanego grota i foka. Czarno dookoła. Spojrzałam w niebo rozpaczliwie szukając księżyca. Nad nami wisiało ogromne czarne cygaro, nasza rybka! Wtedy przypomniałam sobie, jak Angela opowiadała mi, że kiedyś miała takie zdarzenie. Widziała chmurę w kształcie cygara i to od niej dostała prawie huraganowy wiatr. A my cieszyliśmy się z powodu tylu rybek na niebie! Jasio w tym czasie doszedł do sztagu, poluzował genuę, a ona ani myślała spadać. Napór wiatru był za silny! Przywiązałam liną rumpel do relingu, aby się bardziej ubrać. Było mi zimno. Wyskoczyłam przecież na pokład tylko w podkoszulce i krótkich spodenkach. I w tym momencie zobaczyłam coś, co sparaliżowało mnie na chwilę. Zbliżał się potężny WAŁ WODNY! To może się zdarzyć tylko we śnie, ale nie na jawie! Poczułam, jak włos mi się podnosi do góry. Tak! Nawet związane włosy mogły się podnieść w tej chwili. Zdałam sobie sprawę, że nie mam na sobie nawet kamizelki ratunkowej, ani pasa bezpieczeństwa. Mało tego klapa zejściówki była szeroko otwarta. Zdążyłam tylko złapać koniec liny szota foka. Nie zawiązałam węzła ratowniczego. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła, to, że muszę się schować pod stołem! Przykucnęłam i zaparłam się całym ciałem między blatem, a pokładem. Jedną ręką trzymałam się liny. Jacht wszedł na falę bokiem i mocno przechylił się na prawą burtę. Uderzenie było silne. Potężnie się zatrząsł. Cały grzywacz przeleciał po pokładzie! Zobaczyłam, jak woda wdziera się do mesy. Jeden wielki haust! Trzymałam się ostatkiem sił. Nadal następował przechył. Mój nadwyrężony nadgarstek nie wytrzymywał. Jeszcze chwila, a puszczę linę! Przesunęły się 2 worki z ziemniakami, które rozerwały się pod naporem wody i rozsypały po pokładzie. Błoto z ziemniaków spowodowało, że straciłam równowagę. Ciągle narastający przechył oderwał mnie spod stołu. Ślizgając się po pokładzie, jak na lodzie, zatrzymałam się na siatce relingu, boleśnie uderzając plecami o stójkę. Zobaczyłam jak burta i dziób zanurzają się w wodzie! Już poczułam, że jak moje siedzenie otacza woda. Nie mogłam nic zrobić. Mogłam tylko czekać. Ale koniec liny trzymałam ciągle jeszcze w garści. Zamortyzowała ona częściowo uderzenie. Choć siła była potężna, siatka i stójka wytrzymała! Byłam cała mokra i poobijana! Ale nie czułam bólu! Emocje były silniejsze. Po chwili pokład wyprostował się. Byliśmy na szczycie fali. Ostatnia resztka ziemniaków wyleciała za burtę. Rozpaczliwie chciałam znaleźć się blisko stołu. Trzymałam linę, ale nie mogłam się podciągnąć. Było za ślisko! Tym razem łódka przechyliła się nieznacznie na drugą burtę. To pozwoliło mi poturlać się prosto pod stół. Chwyciłam się go, jak tratwy ratunkowej. Podniosłam głowę i zobaczyłam następną falę, jak nas atakuje. Była zdecydowanie mniejsza. I znów to samo! Ale łagodniej. Znów chlust wody z grzywacza do środka jachtu i na mnie! Nie utrzymałam się! Straciłam grunt pod nogami. Siła przechyłu oderwała mnie od stołu. Na szczęście zatrzymałam się na najbliższym siedzeniu. W tej chwili pokład się wyprostował. Następne fale były zdecydowanie mniejsze. Jacht kaczkował na boki. Mogłam stanąć na pokładzie. Nawet błoto z ziemniaków się wypłukało. Boże! Co z Jasiem? Nie widzę go! Serce zaczęło mi walić jak oszalałe! W gardle poczułam bolesny ucisk. Nogi miałam, jak z waty, w dodatku trzęsły się jak galareta! Nie widzę go!
– Jasiu! Jasiu! Gdzie jesteś! Pokaż mi się do jasnej cholery! Jasiu! Jan! Żyjesz? Jan! – wrzeszczałam z całej siły, aż straciłam głos!
I w tym momencie żagiel zleciał w dół! Trzymał się jeszcze trochę na sztagu, ale za chwilę i on znalazł się na dole. Chyba żyje, skoro żagiel spadł?! Poczułam niesamowitą ulgę i radość! Zaczęłam się rozglądać po pokładzie. Zniknęły wszystkie moje roślinki. Spojrzałam na tratwę ratunkową. Leżała na swoim posterunku. Spojrzałam na ster. Nadal był przywiązany. Poluzowałam go. Nastawiłam na samosterowność i doskoczyłam do zejściówki.
– Sonia żyjesz? Powiedz, że żyjesz?
– Tak. Mama, boję się! Chodź do mnie! Woda! Tu wleciała woda!
– Nieważna woda! Ale czy tobie nic się nie stało?!
– Nic! Tylko ubranka i książki na mnie pospadały! Mama chodź do mnie! Boję się!
– Mama zaraz przyjdzie tylko poczeka na tatę. Wytrzymaj jeszcze chwilkę!
Popatrzyłam z niepokojem na morze. Utworzyła się stroma i wysoka fala. Łódka zaczęła się obracać bokiem do fali. Musiałam szybko odwiązać ster. Kompletnie zmoczona, trzęsąca się ze strachu i z zimna, sterowałam. Nasza szybkość zmniejszyła się i to znacznie. Woda nie szumiała za rufą, tak jak poprzednio. Patrzyłam, jak wraca kompletnie mokry Jasio. On też niezłe piekło przeżył. Dobrze, że miał, chociaż pas. Patrzyłam na niego i czekałam na zwykłe słowa pocieszenia. A usłyszałam słowa, które mnie zaskoczyły:
– Ale sterowałaś! Lepiej nie mogłaś! Jestem cały mokry…”