Zimową porą

0
618

Za zgodą Jerzego Kulińskiego

Przetrwać zimę! W ogrodzie spadły liście. Strasznie tego dużo. Zgrabiłem na wielka kupę, to znaczy kopiec, zrobiłem nad nim daszek, aby liście nie mokły i zaprosiłem okoliczne jeże, aby się zagrzebały i w tak wygodnym, zacisznym miejscu zapadły w zimowy sen.
Tak przetrwają zimę. 
Andrzej Colonel Remiszewski – czytając ten niebieski wstęp pewnie zakrzyknie: takim to dobrze!  To znaczy – jeżom.
Przy okazji mój konik: aktywność kobiet. W żeglarskiej rodzinie Autora mnóstwo kapitanek: Krystyna, Teresa, Danuta, Katarzyna.
A femnistki „durch” na okrągło o niedopuszczaniu, o dyskryminacji :-)))
Żyjcie wiecznie !
Don Jorge
——————————-
Dla armatora małego bałtyckiego jachtu, do tego armatora pracującego na etacie, rok dzieli się na dwie połowy: sezon i zima. Inaczej mają emeryci albo studenci, którzy mogą wybrać się w styczniu na Karaiby (tak, tak: bywają tacy w Polsce) albo Kolorowe Tygrysy startujące w barbórkowych i noworocznych regatach, dla mnie jednak sezon zaczyna się w „długi weekend majowy”, a kończy w drugiej połowie października, kiedy Pan Bosman Mariny zarządza gromadne wyciąganie jachtów z wody.

Cóż można robić zimą? Planować remonty i udoskonalanie własnego jachtu, wymyślać trasę na kolejny sezon, zarabiać na to pieniądze, spotykać się na klubowych, środowiskowych, szantowych imprezach. Czytać, oglądać filmy żeglarskie, przeglądać fotografie, wspominać. Każdy sposób jest dobry, byle dożyć do wiosny.
Można też porozmawiać o wspólnej pasji. Dziś jest i trudniej i łatwiej z tą rozmową. Trudniej, bo kiedyś jakoś częściej spotykało się przyjaciół: wspólnie piło, wspólnie działało, szkoliło (zimą teoretycznie!),wspólnie remontowało łódki… Dziś ten osobisty kontakt osłabł. Wynalazki takie jak telefon (kiedyś posiadał w domu takowy tylko co 20 albo co 30 Polak), komputer, mail i Internet, tak dalece ułatwiły zdalny kontakt, że w dużym stopniu wyeliminowały potrzebę bezpośrednich spotkań.
Ale jest i łatwiej! Dziś, dzięki współczesnym środkom łączności możemy kontaktować się niemal natychmiast z dziesiątkami, setkami albo i tysiącami ludzi na całym świecie. Możemy mieć niezliczone ilości wirtualnych znajomych. Możemy wymienić kilkanaście opinii w parę godzin, gdy kiedyś wymiana listów między Gdynią i Warszawą musiała trwać co najmniej trzy dni. (Wiem, że klienci poczty będą zaskoczeni, pamiętając, że od kiedy Poczta Polska „przyśpieszyła” w reklamie, taki obrót listów trwa około tygodnia ale TAK BYŁO!) Publikacja w SSI zajmuje godzinę lub kilka, kiedyś wydrukowanie listu w żeglarskim miesięczniku wymagało wysłania go na kwartał przed wydrukowaniem i potem jeszcze przejścia przez dwa etapy cenzury: redakcyjnej i z ulicy Mysiej.

Jeśli komunikować się jest łatwiej, to może być jeden ze sposobów przetrwania zimy. Spróbuję więc przetrwać tę najbliższą zimę z Czytelnikami przy pomocy Szanownego Gospodarza SSI. Zbliża się do końca szesnasty rok działania serwisu. „Od zawsze” zawiera on różnorodność tematów i autorów, rożne spojrzenia na żeglarstwo, więcej: różne podejścia do życia. Mam więc nadzieję, że zmieści się tu i moje osobiste widzenie żeglarstwa, odchodzące od tematyki, która zajmuje się z racji pełnionej funkcji publicznej.

Żeglarstwo było zawsze dla mnie czymś więcej, niż tylko wakacyjnym zajęciem. Rodzinna tradycja sięga lat trzydziestych. Paradoksalnie spowodowało to przyrost rodzinnej tradycji o jedno pokolenie. Prekursorką była Krystyna, jednak jej ojciec, a mój Dziadek poczuł się zmuszony opiekować (pilnować?!) młodą panienką, a więc i on, stateczny urzędnik bankowy w Gdyni, trafił na wąski pokład jachtu. Od najwcześniejszego dzieciństwa, niezależnie od miejsca zamieszkania, byłem w domu świadkiem żeglarskich dyskusji, od czasów szkolnych zbierałem „Żagle”, wieku lat siedmiu trafiłem po raz pierwszy na zatokowy jacht. Podobnie mieli inni młodzi ludzie w rodzinie…

Niezwykle ważnym przeżyciem była lektura „Samotnego żeglarza”. Było to tym mocniejsze, że odbyło się podczas pierwszego kilkudniowego rejsu po Zatoce Puckiej, na pamiętnym „Czerwoniaku”, z pierwszymi odwiedzinami w „obcych” portach: Jastarni i Pucku. Jako dziesięciolatek uznałem wtedy żeglowanie po świecie, w tym żeglowanie samotne, jako coś oczywistego i dla każdego, jako normalny sposób na życie.

Tu mała dygresja: w tradycji rodzinnej z tego rejsu pozostał zupełnie inny obraz. Zapamiętano tylko jedno: gdy podczas postoju w Jastarni postanowiłem spróbować jak działa tyfon mgłowy. Działał. Tak doskonale, że postawił na baczność załogi w całej flotylli. Tyle, że próby dokonałem około 5 rano. No ale żyję do dziś…

Czerwone płótna, letnie cumulusy nad lądem, światło latarenki w Osłoninie i nabieżnika w Rewie, zapach drewna, impregnatów, lin, zapach portu rybackiego, skrzypienie kadłuba na fali, niosący się po wodzie nocą dźwięk kutrowego wolnoobrotowego diesla, krzyk mew, seryjne komendy przy zwrotach – to wszystko pozostało na zawsze wdrukowane w moją podświadomość.
Seryjne komendy przy zwrotach… „Czerwone Żagle” to było sześć harcerskich jachtów przebudowanych według pomysłu Witolda Bublewskiego z drewnianych, budowanych na zakładkę, szalup zdemontowanych z przedwojennego jeszcze transatlantyka „Batory”. Ożaglowane jako kecze, miały żagle z nietypowego czerwonego płótna, mieściły, o ile pamiętam 10 osób, w tym dwie w kabinie rufowej. Oczywiście żadnych silników, żadnej elektryki, za to dumnie nosiły nazwy bałtyckich przedsiębiorstw rybackich: „Arka”, „Barka”, „Szkuner”, „Koga”, „Kuter”, „Korab”.
obraz nr 1

Jeśli ktoś z Czytelników ma fotografię o lepszej rozdzielczości – podmienię. J.K.)
.
Cechą charakterystyczną „Czerwoniaków” była niewielka zdolność chodzenia na wiatr, wejście do Jastarni przy północnym wietrze wymagało wykonania kilkudziesięciu zwrotów na kilkukablowym torze od Kaszycy do główek. Łatwo sobie wyobrazić lawinę komend i odpowiedzi podczas takiej halsówki, kiedy każdy niemal zwrot wymagał pracy fokiem i bezanem, a na pokładzie był tak liczny „manszaft”. Ale też trzeba przyznać, że im bliżej główek, tym halsy były dłuższe i bardziej efektywne – ćwiczenie czyni mistrza. Chyba, że „mistrzowi” udało się posadzić jacht na leżącej tuz za linią pław mieliźnie.
Przy okazji warto wspomnieć, że w Polsce do dziś pływa niejeden jacht, o którym legenda głosi, że powstał z szalupy z „Batorego”. No cóż, „Batory”, jako jedyny ocalały z przedwojennej floty transatlantyków, do tego „lucky ship”, był swoistą legendą. Tytuł „szalupa z Batorego” jest nobilitacją. „Batory” szalup miał 12. Losy sześciu znamy. Mógł nieść jeszcze dwie mniejsze łodzie, (prototyp „Piłsudski” miał 13 i 14 szalupę pokład niżej na rufie) ale na zdjęciach „Batorego”, którymi dysponuję, tego nie widać, nie umiem potwierdzić ani zaprzeczyć. Pierwszy, drewniany komplet zdjęto ze statku pod koniec lat 50. Drugi, zapewne po wycofaniu linowca z eksploatacji i odesłaniu w 1971 roku do stoczni złomowej w Hong Kongu. Potem były jeszcze szalupy ze „Stefana Batorego” (ex- „Maasdam”), w latach 60. wymieniano zapewne szalupy na wielu statkach polskiej floty. Czy wszystkie „szalupy z Batorego” pochodzą rzeczywiście z tego statku?

Żeglowanie na „Czerwoniakach” nie było łatwe według dzisiejszych kryteriów. Brak elementarnych udogodnień hotelowych, niesamowity tłok na piętrowych, prymitywnych kojach bez materacy (były chyba jakieś sienniki?), gotowanie na prymusie, światła pozycyjne i oświetlenie wnętrza naftowe, brak podstawowych drobiazgów wyposażenia pokładowego (liny, szekle, odbijacze, pompy, sztormiaki – to były niedościgłe marzenia armatorów). Tym niemniej pływały one i szkoliły harcerzy nie tylko na Zatoce ale i na pełnym morzu, a w 1962 roku dotarły na zlot młodzieży w ówczesnym Leningradzie.
Mimo pierwszego śniegu zrobiło się jakoś cieplej…
27 listopada 2013
Colonel

Tekst zawiera osobiste, prywatne i subiektywne obserwacje autora.
 
Źródło:  www.kulinski.navsim.pl 

Komentarze