Ten odcinek miałem płynąć z załogą. W sobotę rano przyleciał Kuba, a wieczorem miał pojawić się Grzegorz. Gdy zjawił się Kuba – armator dzielnej „Matildy”, uczestnik regat samotników Polonez Cup, a na co dzień nieprzeciętny pracownik BTA Kompas, ruszyliśmy na „dzielnie”, bo nie było pieczywa na Puffinie. Nasza dzielnia to Leca da Palmeira – dość stara dzielnica wciąż portowa. Z atrakcji jest tu tylko plaża znana surferom. Do centrum Porto jest 12km, autobus jedzie ponad pół godziny. Nie jest to wiec miejsce odwiedzane specjalnie przez turystów.
Po małych zakupach pomyśleliśmy o małym, zimnym… W jednej z pierwszych, lepszych, wąskich uliczek zobaczyliśmy lokal który wzbudził pozytywne wibracje. W środku przywitał nas duży telewizor wyświetlający mecz ARG-BRA, i tuzin zdziwionych patrzących na nas par oczu. Niektórym łyżka zastygła w połowie drogi do ust. Po prawdzie, wyglądaliśmy jak turyści. Prawdopodobnie szokowaliśmy nasza obecnością w takim miejscu 🙂 Przy pomocy kilku artykułowanych dźwięków i dużej ilości gestów zamówiliśmy zimne, jasne, pełne i zupę. Uwielbiam miejsca gdzie angielski nie jest pierwszym i oczywistym językiem komunikacji. Najczęściej tam się bezproblemowo można porozumiewać. Piwo podał młody chłopak który przedstawił nam ofertę lokalu po angielsku. Od słowa do słowa okazało się po raz kolejny że świat jest bardzo mały, był na wymianie studenckiej w Toruniu wiec do dania głównego usłyszeliśmy – smacznego! Za piwo, ogromne danie główne, zupę na która już nie było miejsca, duży pyszny deser na który oczywiście miejsce było. Zapłaciliśmy 12 euro. Za dwie osoby 🙂 W miedzy czasie okazało się, że Grzesiek spóźni się 30h. W sumie pasowało nam to bo w tym czasie (niedziela) miał się przewalić mały, a silny niż.
Niedziela była przepiękna z północnym umiarkowany wiatrem. Spędziliśmy cały dzień na łażeniu po starym Porto. Absolutnie fantastyczne miejsca. A niż czekał aż wyjdziemy. W poniedziałek o drugiej rano Grzesiek był w marinie. O czwartej oddaliśmy cumy. Dziesięć godzin później siedziałem za sterem podczas swojej wachty, a wiatromierz pokazywał do 50 węzłów wiatru rzeczywistego. W podstawie było nie mniej niż 45 węzłów. Do tego przez 2h absolutne urwanie chmury. Sztorm był wręcz filmowo/książkowy. W powietrzu deszcz, pył wodny tak, że widziałem do przodu może na 20 metrów. Dzielny Puffin pod silnowiatrowym fokiem szedł w pełnym bejdewindzie 3,5 do 5 węzłów, przyspieszając zdecydowanie po każdym minięciu grzbietu fali. Fok silnowiatrowy to drugi pod względem powierzchni żagiel w naszej kolekcji żagli przednich. Mamy jeszcze mniejszego foka sztormowego oraz najmniejszego babyfoka który stawiany jest na osobnym babysztagowniku, a jego róg fałowy jest mocowany na wysokości salingów. Ciężko było elegancko sterować na fali, bo deszcz nie pozwalał patrzeć na nawietrzną skąd przychodziły grzywacze. Po raz kolejny przeklinałem mój los okularnika. A Puffin? Płynął, a gdy byłem źle ustawiony i duża fale trzasnęła czasem w pół burty to działo się podobnie jak na Lilla My. Przestawiało Maxusa po prostu w bok. Jeżeli ktoś twierdzi że małe łódki nie mają żadnych zalet w sztormie to znaczy, że brakuje mu doświadczenia … w pływaniu małymi jachtami. Nie twierdze, że każdy mały jacht nadaje się do pływania w takich warunkach. Nie twierdze też, że każdy duży jacht się do tego nadaje. Zdolne są to tego jachty odpowiednio przygotowane, a wielkość nie ma tu nic do rzeczy.
Dwukrotnie źle przyjąłem wyjątkowo duże grzywacze. Zawietrzne półpokłady wchodziły w wodę i to wszystko. Nie stało się to żadną osią obrotu grożącego wywrotką. Być może półpokłady po prostu mają za małą powierzchnie by stać się takim hamulcem. Jacht jechał te kilka, kilkanaście sekund z falą w bok, a gdy ta już przeszła dołem – otrząsał się z nadmiaru wody.
Na szczęście to było apogeum sztormu i trwało tylko 2-3h. Później wiatr już nie przekraczał 40 węzłów czasem spadał nawet poniżej 30. Niestety wiatr nie miał stałego kierunku w związku z tym fala też nie. Mocno się krzyżowała, była bardzo skotłowana. Żegluga przez to nadal była bardzo mokra, a do tego zmniejszało to naszą prędkość i zwiększało kąt martwy. A wyśniona Madera idealnie pod wiatr. Trzeciego dnia po pewnej analizie naszych możliwości żeglugowych i wysłuchaniu odśpiewanej z okazji moich urodzin przez Brożke prognozy pogody decydujemy że zmieniamy kurs na Lisbone. Szanse że zdążymy odstawić Kubę na samolot z Madery są iluzoryczne. Prognoza twierdzi, że będzie wiało 35 węzłów z południa, a przecież wszystkie dotychczasowe prognozy zdecydowanie zaniżały siłę wiatru. To samo zaobserwował Jacek z „Eternity” który idzie tą sama trasa co ja, ale jest te 400 mil na południu. Od kilku dni czeka w Porto Santo na korzystne okno pogodowe by przeskoczyć te głupie 40 mil na Madere. A płynie 8,5 m stalowym pancernikiem.
Decydujemy się wiec na zmianę kursu. I już szybko, półwiatrem gnamy Cascais pod Lisbona. Po 74h i 295 milach stoimy w marinie. Chłopaki lecą samolotem na Maderę. Neptun górą.
Za zgodą: www.zewoceanu.pl