Gościnne Aarhus pożegnaliśmy ponad tydzień temu 7 lipca, niedzielną paradą pod żaglami, przy pięknej, słonecznej pogodzie, podziwiani przez tłumy zgromadzone na nabrzeżach i na setkach towarzyszących nam na wodzie jachtów i motorówek – jak zwykle w portach etapowych. Po portowych emocjach mieliśmy dwa dni żeglugi przez Cieśniny Duńskie, przy słonecznym morzu i lekkich wiatrach, pod pełnymi żaglami robiliśmy do 4-5 węzłów, częste zmianu kursu były okazją do wdrożenia wacht do obsługi przypisanych im żagli. Na „Kapitanie Borchardzie” mamy ich w zasadzie mało – tylko 10 – ale do manewrowania nimi służy ponad 80 (!) lin, więc gdy pada np. komenda „prawy szot bezana luzuuuj!”, to nie zawsze niewprawne ręce załoganta trafiają na tą właśnie linę. Pod okiem oficerów i bosmana manewry szły coraz lepiej i tak weszliśmy na Bałtyk. Dodatkową atrakcją przejścia przez Cieśniny były widoki ciekawych, mijanych miejsc, szczególnie np. zamku Hamleta w duńskim Helsingorze, a później słynnego już mostu nad cieśniną Oresund, łączącego Malmo z Kopenhagą. Przeszliśmy pod mostem akurat w porze kolacji, ale pamiątkowych zdjęć nie mogliśmy sobie podarować…
Na linię startu do do pierwszego wyścigu, do Helsinek, wyznaczoną na wtorek 9 lipca, na wyjściu z Sundów na Bałtyk Południowy, doszliśmy „z marszu”, w końcówce stawki, praktycznie pod silnikiem, jak wszyscy. Otwarty Bałtyk powitał nas bowiem piękną, słoneczną ale bezwietrzną pogodą, przy której na morzu – jak mówią Kaszubi – panuje „sztil glada”. Startowały wszystkie jednostki, kolejno czterema klasami – co pół godziny – od największych do najmniejszych, czyli od klasy A do D. Jeszcze przez kilka godzin po starcie podziwialiśmy przed nami prawie całą regatową flotyllę, wszystkich pod pełnym ożaglowaniem, na gładkim morzu, dopiero pod wieczór dmuchnęło, początkowo lekko, postawiliśmy wszystkie żagle, przed nocą zdjęliśmy topsle, pozostały trzy przednie – bomkliwer, kliwer i sztafok, i trzy główne – fok, grot i zrefowany bezan. Nadal było słonecznie, ale rozdmuchało się do 5-7 ˚ B, robiliśmy 6-7 węzłów, niektórzy młodzi załoganci zaczęli „oddawać hołd” Neptunowi. Coś za coś…
Dalej zpowiadało się nieźle, chociaż przeciwne wiatry zmuszały nas do halsowania. Niestety, Neptun bywa nieprzewidywalny i okrutny. Po wspomnianym spokajnym starcie nad Południowy Bałtyk nadciągnął spory niż, ze stanem morza do 6-7˚B, i stało się – jeden z oldtimerów uczestniczących w regatach, ponad 100-letni norweski żaglowiec „Wywern”, zaczął nocą niebezpiecznie nabierać wody u południowych wybrzeży Gotlandii, więc kapitan podiął decyzję o opuszczeniu statku. Całą 10-osobową załogę podjął i szczęśliwie przetransportował na brzeg ratowniczy śmigłowiec, ale kilka godzin później na pokład opuszczonego, mocno przechylonego i już tonącego żaglowca przeszło trzech członków załogi innego oldtimera – dla odmiany holenderskiego „Wylde Swan”- prawdopodobnie z zamiarem ratowania jednostki. Było już jednak za późno, „Wywern” poszedł pod wodę, a wraz z nim jeden z tej trójki żeglarzy, który nieszczęśliwie zaplątał się w liny tonącego żaglowca. Pozostałych dwóch podjęła z wody szwedzka jednostka ratownicza, poszukiwania trzeciego okazały się bezskuteczne. Okrutne morze, niepotrzebna śmierć…
Po tej wietrznej i prawie sztormowej nocy praktycznie cała regatowa flotylla znalazła się gdzieś przed nami, już u wybrzeży Gotlandii, my po halsowaniu w przeciwnym wietrze utknęliśmy daleko w tyle, pod Olandią, gdzie nawet stanęliśmy na dzień i na noc na kotwicy. Czekaliśmy na lepszy wiatr, mieliśmy w międzyczasie ćwiczenia w stawianiu żagli i ratowaniu życia na morzu. Nasi – „Dar Szczecina”, ”Magnolia”, „Zryw” – prowadzili, byli w ścisłej regatowej czołówce. Oby tak do mety…
Wreszcie ruszyliśmy dalej i jeszcze w piątek wieczorem wydawało się, że przy bardziej korzystnych wiatrach osiągniemy linię mety pod żaglami, w przewidzianym czasie, ale niestety złośliwy Neptun miał dla nas inny, bardziej pechowy scenariusz. Najpierw – po raz kolejny – wiatr „siadł” , na regatowe dojście do mety nie mieliśmy już szans, więc kapitan podjął decyzję o wycofaniu się z wyścigu, co oznaczało „odpalenie kataryny” (czyli włączenie silnika) i obranie kursu na mocno jeszcze odległe Helsinki. To jednak Neptunowi było za mało – w niedzielę wieczorem jedna z załogantek schodząc z pokładu do kabiny potknęła się w zejściówce i mocno skręciła stopę. Lekarz podejrzewał nawet złamanie, konieczne było prześwietlenie stopy, skończyło się zmianą kursu i podejściem na redę jednego z portów mijanej właśnie z lewej burty szwedzkiej Olandii. Tam podeszła w nocy pilotówka, dziewczynę zabrano do najbliższego szpitala, w asyście naszego lekarza okretowego i wychowawców. Prześwietlenie nie wykazało ale i nie wykluczyło złamania, nasza ekipa wróciła więc najpierw taksówką do portu, potem naszym statkowym pontonem na pokład „Kapitana Borchardta”, stojącego na kotwicy. Pechową żeglarkę czekają dalsze konsultacje, już w Helsinkach…
Kłopoty zresztą na tm się nie skończyły, gdyż dla odmiany tej samej nocy, gdy jeszcze staliśmy na kotwicy, nastąpiła awaria pompy i w łazienkach na śródokręciu „wybiły fekalia”. Mamy na szczęście dobrego mechanika – Mirka, który z pomocą pierwszegto i drugiego oficera – Miłosza i Mateusza, po kilko godzinach naprawił pompę, statkowe życie wróciło do normy, mogliśmy znowu korzystać z łazienek i ubikacji. Podnieśliśmy kotwicę, ruszyliśmy nareszcie dobrym kursem na Helsinki – pod żagalmi, z lepszym wiatrem, robiliśmy pod Gotlandią nawet do 7 węzłów…
znak żałoby po żeglarzu z żaglowca „Wylde Swan”. Okrutne morze…
Tekst i zdjęcia: Wiesław Seidler
(2) Pod Gotlandią, 15 lipca 2013.