– Pytasz o to co stanowi największy problem w żeglowaniu z małymi dziećmi? Odpowiedź jest bardzo prosta. Pampersy! Tutaj może tego nie odczujesz, ale kiedy żeglowaliśmy z żoną i dwójką maluchów dookoła świata, to w wielu odległych miejscach w ogóle nie mogliśmy ich dostać, a jeżeli już były, to kosztowały krocie. Zawsze mieliśmy ogromny ich zapas, ale czasem się kończyły i musieliśmy przechodzić na tradycyjny system, a czasami po prostu dzieciaki pełzały na golasa no i wiadomo… cały jacht był wtedy brudny. – odpowiedział rozbawiony Jean Paul z sąsiedniego jachtu. Francuz przebył na swoim aluminiowym Trismusie prawie wszystkie morza, spędził nawet pięć lat na Grenlandii, ale teraz, przed siedemdziesiątką, postanowił wrócić na ciepłe wody i w takich właśnie okolicznościach spotkaliśmy się w Grecji na wyspie Kefalonia.
– Poza tym żeglowanie z dziećmi było wspaniałym etapem naszego życia. Pamiętam jak raz na Galapagos nasz synek raczkował na golasa na plaży razem z małymi foczkami, które bardzo chciały się z nim bawić. W pewnym momencie focza mama podpełzła do wesołej gromadki i zaczęła spychać wszystkie maleństwa z powrotem do morza. Najwidoczniej nie odróżniała naszego dziecka od swoich bo również starała się je zachęcić do wejścia do wody. Długo musieliśmy jej tłumaczyć, że to nasze dziecko i lepiej mu będzie na plaży.
Na Kefalonię dotarliśmy w niespełna trzy tygodnie od zaokrętowania Karoliny i Bruna. W tym momencie byliśmy już w pełni zaaklimatyzowani i zgrani jako rodzinna załoga małego jachtu, chociaż nie od razu udało nam się złapać nowy rytm.
Zawsze starałem się, żeby Sputnik II był porządnym jachtem, w którym wszystko leży tam gdzie powinno i w którym nie ma miejsca na zbędne bibeloty, bezużyteczne z żeglarskiego punktu widzenia. Gary były w miarę możliwości zmywane zaraz po posiłku, pokład szorowany przy każdej sposobności, a rzeczy osobiste załogi chowane do bakist, żeby uniknąć niepotrzebnego bałaganu.
Bomba wybuchła czternastego marca kiedy na pokładzie zjawiła się Karolina z pięciomiesięcznym Brunem, chociaż do nowej sytuacji przygotowaliśmy się już od wielu miesięcy. Babcia uszyła dla bobasa podwieszane łóżeczko, przemyśleliśmy system kąpania dziecka w ciasnym jachcie, wygospodarowaliśmy miejsce na niezbędne gadżety, wykupiliśmy dodatkowe ubezpieczenie i przemyśleliśmy nowy styl żeglowania, jednak pierwszy tydzień, który spędziliśmy razem pod Neapolem przypominał nieustanne porządki po przejściu huraganu. Trzeba było na nowo przemyśleć rozlokowanie bagaży na jachcie i kolejność ich chowania. Musieliśmy wyćwiczyć nowe ruchy, takie jak przenoszenie dziecka na ruszającej się łodzi, podawanie go z rąk do rąk oraz sposób i kolejność wychodzenia na ląd. Całej sytuacji nie ułatwiał fakt, że staliśmy właśnie pod Neapolem, gdzie standard marin jest katastrofalny a ich ceny absolutnie kosmiczne. Nie mam pojęcia co miał na myśli autor powiedzenia „zobaczyć Neapol i umrzeć”, ale być może chodziło mu o to, żeby umrzeć z rozpaczy, bo na pewno nie z zachwytu. Ciasne, brudne ulice, śmieci walające się wszędzie, marina bez toalety i prysznica, za którą trzeba zapłacić dwadzieścia pięć euro dziennie, a która standardem nawet do pięt nie dorasta naszej macierzystej Marinie Kamień Pomorski, gdzie za miesiąc postoju płaciłem zaledwie siedemdziesiąt pięć euro.
Na szczęście po kilku dniach przygotowań byliśmy gotowi, by uciekać dalej na południe, a ja pogodziłem się z tym, że zabawki Bruna i gryzaki wyskakują na mnie ze wszystkich możliwych zakamarków.
Początkowo planowaliśmy skierować się w stronę Sycylii i zwiedzić jej wschodnie wybrzeże, jednak niespodziewanie wysoki koszt pobytu we Włoszech skłonił nas do próby jak najszybszego dotarcia do Grecji.
Dzięki doskonałej pogodzie pierwszy przeskok udało nam się wykonać aż do odległej o 140 mil Vibo Marina, która stanowi wyjątek wśród okolicznych portów i oferuje żeglarzom piękne widoki, pełen serwis i rodzinną atmosferę za rozsądną cenę. Dopływaliśmy tam o zachodzie słońca. Eskortowała nas wielka rodzina delfinów, a z prawej strony dymił odległy o trzydzieści mil wulkan Stomboli. Gdy tylko słońce zaszło, udało nam się rozwikłać zagadkę pojawienia się delfinów. O zmroku nasze światła pozycyjne przyciągały malutkie kałamarnice, które stanowią przysmak morskich ssaków. Uciekające kałamarnice wyskakiwały nad wodę, a zwinne delfiny łapały je w locie, jak rozbawione psiaki rzucaną piłkę. Ten spektakl trwał ponad godzinę i mogliśmy mu się dokładnie przyjrzeć.
Dalej była Bagnara Calabra, słynąca z połowów miecznika i tarasowych upraw pysznych warzyw i owoców, sprzedawanych na targu pod gołym niebem. Miasteczko pretenduje do miana miejscowości turystycznej, ale jest zacofane pod względem infrastruktury i kultury utrzymywania porządku. Urok Bagnary można dostrzec dopiero po przymknięciu oka na zalegające wszędzie śmieci. Jest to trudne, ale kiedy się uda, można potargować się o filetowaną wprost na ulicy pyszną rybę, przebierać w stoiskach warzywnych w poszukiwaniu najlepszych karczochów i objadać się doskonałymi lodami podawanymi w świeżej bułce maślanej.
Na naszej drodze na Morze Jońskie była jeszcze Cieśnina Mesyńska, której wiry i prądy przerażały starożytnych żeglarzy, pozbawionych sprawnego ożaglowania, silników i prognoz pogody. Współczesna technika pozwoliła nam pokonać tą przeszkodę bez żadnych problemów i zatrzymać się w Reggio di Calabria.
– Skąd oni biorą takie ceny? – oburzała się słusznie Karolina w naszej przedostatniej marinie we Włoszech – Przecież w zamian nie oferują nawet toalety, a jeżeli już toaleta jest, to standardem przypomina polski obóz harcerski z lat osiemdziesiątych!
– Chyba znam odpowiedź na to pytanie. Pamiętasz tego fircyka w kolorowych fatałaszkach i ciemnych okularach, który zagadywał nas w poprzednim porcie Bagnara Calabra? Pamiętasz, że zjawił się zaraz po tym, jak przypłynęły tam te wielkie niemieckie katamarany? Tak się składa, że przed chwilą spotkałem go również tutaj w innym zestawie koszul z dekoltem. Przeliczał kasę w biurze bosmana. Moim zdaniem to właśnie kalabryjska mafia odpowiada za takie ceny. Mariny muszą odpalać działkę dla „’ndranghety” więc jest drogo i brakuje kasy na inwestycje. Nic tu się nie zmieni, dopóki ostatecznie nie poradzą sobie z tym problemem. Ja w każdym razie mam już dość południowych Włoch i jestem za tym, żeby jeszcze dzisiaj w nocy przeskoczyć na drugą stronę buta a potem do Grecji.
– Pewnie, spadajmy stąd. Bruno doskonale znosi bujanie, chyba nawet lepiej ode mnie, więc możemy trochę przyspieszyć.
O świcie zbliżaliśmy się do naszej ostatniej włoskiej mariny Rocella Ionica. W instrukcji żeglowania jest informacja, że wejście do portu jest płytkie i zmienia się po każdym sztormie, że nie należy próbować podejścia przy silnym wietrze i wysokiej fali oraz że każde wejście najlepiej skonsultować przez radio z kapitanatem portu.
– Marina Rocella tu jacht Sputnik II, proszę o informację na temat bezpiecznego podejścia do portu. Morze jest trochę wzburzone i chciałbym wiedzieć, czy kontynuować podejście. Moje zanurzenie to 1,5 metra.
– Sputnik II tu Marina Rocella, z tego co widać nie powinno być problemu. Podejdź od południowego zachodu wzdłuż plaży, bardzo blisko czerwonej główki. Jak najdalej od zielonej.
– Dziękuję za instrukcje, rozpoczynam podejście.
– Trzymajcie się tam w środku, przed samym wejściem może trochę bujać! – zawołałem do Karoliny.
5773_?ó?wiewArgostoli(1).webp
W samych główkach przed i za jachtem załamały się spiętrzone grzywacze. Szybko wykręciłem pod falę, skontrowałem i wjechałem do portu delikatnie dotykając kilem piaszczystego dna. Poszło sprawnie, ale jacht o odrobinę większym zanurzeniu wylądowałby na plaży… Spacerując po porcie widzieliśmy kilka wraków, dożywających swoich dni na kei.
– Nam się udało, ale te wraki świadczą o tym, że coś jest nie tak z tą mariną. Optymistyczne wskazówki podawane przez radio były za mało precyzyjne, a wejście z falą powyżej jednego metra powinno być dla skipperów nie znających portu całkowicie odradzane.
Dwie godziny później bułgarski jacht zatrzymał się na mieliźnie dokładnie w tym miejscu, gdzie my ledwo się prześliznęliśmy. Na szczęście morze się uspokoiło i jacht udało się ściągnąć bez uszkodzeń.
W Rocella Ionica poznaliśmy szwajcarską parę, żeglującą na solidnym, stalowym jachcie, która spędziła zimę w marinach Menorki, Sycylii i południowych Włoch. Dwudziestoczteroletnia Julie jest skipperem, chociaż żegluje dopiero kilka lat. Przyznała się, że trochę brakuje jej doświadczenia i że lepiej by się czuła wykonując razem z nami dwustumilowy przeskok do Grecji.
– Jesteśmy na jachcie już od jesieni i prawie za każdym razem kiedy żeglowaliśmy mieliśmy złą pogodę, zupełnie inną niż podawały prognozy. Mam już tego trochę dosyć i chciałabym wreszcie mieć przyjemność z żeglowania. Myślisz, że to dobry pomysł, żeby płynąć z wami na noc? Sama już nie wiem jak interpretować te prognozy…
– Nie dam Ci gwarancji idealnej żeglugi, ale moim zdaniem to wyżowe okienko pogodowe jest najlepsze, na jakie możemy liczyć w ciągu dwóch tygodni. Albo teraz, albo nie wiadomo kiedy. Jesteśmy żeglarzami, więc musimy żeglować wtedy, kiedy instynkt nam podpowiada, że to dobry pomysł. My ruszamy o osiemnastej, możecie płynąć za nami.
Po półtorej doby doskonałego żeglowania Sputnik II i Bag-Vian pędziły pod pełnymi żaglami w stronę wschodzącego nad Kefalonią słońca, oświetlającego wyspy krainy Odyseusza. Niezmienny od tysięcy lat widok przeniósł nas do mitycznej krainy wysp szczęśliwych, gdzie nasze łodzie znalazły bezpieczną przystań w zatoce, odwiedzanej co roku przez dziesiątki wielkich żółwi, wypoczywających w jej ciepłych wodach przed okresem godowym.
– Wasz mały żeglarz potrzebuje greckiego słońca! – zawołał srebrnowłosy bosman małej klubowej mariny w Argostoli. – Wiecie co nas Greków trzyma przy życiu? Właśnie to wspaniałe greckie słońce i balsamiczny zapach ze wzgórz. Czasem jesteśmy biedni, czasem nasza kultura jest zagrożona, ale dzięki tym dwóm rzeczom istniejemy tu od tysięcy lat.
– Właśnie po to tu przypłynęliśmy! Dziękujemy za gościnę i chętnie zostaniemy w waszej krainie przez kolejnych kilka miesięcy.
Zanim jednak uzyskaliśmy pełne prawo do swobodnego poruszania się po greckich wodach, musieliśmy dopełnić wszystkich wymaganych tutejszym prawem formalności, czyli uiścić w kapitanacie opłatę w wysokości piętnastu euro za pierwszą wizytę i wykupić za trzydzieści euro grecki dowód rejestracyjny naszego jachtu. To nie istotne, że nasz polski dowód rejestracyjny jest ważny w całej Unii Europejskiej. Grecy mają w tej kwestii swoją koncepcję i tak oto po odwiedzeniu siedmiu biur stałem się posiadaczem największego w swoim życiu dokumentu o wymiarach 48 x 34 cm.
Po załatwieniu formalności następne kroki skierowałem do sklepu wędkarskiego by zaopatrzyć się w kuszę do podwodnego polowania na ryby. Nie mam w tej materii żadnego doświadczenia, więc zdałem się na rady sprzedawcy, którym okazała się niepozorna staruszka, całkiem nieźle władająca angielskim.
– Jeżeli jesteś amatorem, to lepiej kup krótszą kuszę. Łatwiej ja naciągniesz i łatwiej będziesz się z nią poruszał przy samych skałach. Co prawda ma mniejszą siłę i krótszy zasięg, ale i tak nie zanurkujesz na tyle głęboko, żeby polować na naprawdę dużą rybę. Zaraz ci pokażę jak to działa. Łapiesz tutaj, opierasz, naciągasz… – kiedy starsza pani celowała do nieistniejącej ryby nagle cały sklep zatrząsł się jakby obok przejeżdżała dywizja pancerna. – Ohhh, nie przejmuj się tym, to kolejne trzęsienie ziemi. Cały czas się zdarzają. Ten sklep jest jak bunkier więc nic nam nie grozi… Celujesz! I strzelasz! Oczywiście nie będę tu strzelała ale powinieneś sobie z tym poradzić. Udanych łowów!
Po sześciu dniach w Argostoli nadal nie czujemy potrzeby by płynąć dalej. Mamy tu bezpieczne i tanie schronienie, piękną pogodę i wesołych przyjaciół z Francji, Szwajcarii, Grecji i Włoch, zawsze chętnych na samochodową wycieczkę po wyspie lub wspólnego grilla. Ziemia pod nogami czasem się trzęsie, ale nikt nie zwraca na to uwagi. Bruno nabiera kolorów i szalenie interesuje się wiosennymi kwiatami i wszelkimi żywymi stworami, których tu nie brakuje. Czterdzieści mil od nas znajduje się wyspa Odyseusza Itaka i w przyszłym tygodniu prawdopodobnie właśnie tam pożeglujemy, by zobaczyć jak wygląda grecka Wielkanoc, która tutaj obchodzona jest tydzień później niż w Polsce.
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team