Aga: Zaczęło się jak zawsze – z Górek wyjeżdżaliśmy z około 2 godzinnym opóźnieniem. Jednak od razu okazało się, że opóźnienie się opłaciło. Wychodząc na żaglach z portu, Michał zauważył, że nie mamy ostatniej, najkrótszej listwy w grocie. Mój tata w chwilę pomógł nam nadrobić zaległości, wsadziliśmy listwę i wypłynęliśmy, tym razem docierając już do pierwszego celu – Sopotu. Niestety, ponieważ przyjechaliśmy długo po zmierzchu, znów nie było nam dane zasmakować sławetnego dzika (w zeszłym roku przez prace na maszcie też nie zdążyliśmy). Zamiast tego mogliśmy podziwiać jego szkielet.
Michał: Jacek (komandor i organizator regat) jak zwykle prowadził trening kondycyjny, jak na prawdziwego „komandosa” regat przystało.
A: W sobotę od samego rana czekały nas ostatnie przygotowania (tu wielkie „dzięki” załodze GoodSpeed’a za udostępnienie toalety na poranny prysznic).
M: Ja niestety spóźniłem się na ciepłą wodę. Potem zrobiliśmy ostatnie zakupy, klar i odebraliśmy YellowBrick-a, instrukcję żeglugi i locję Jerzego Kulińskiego, ufundowaną przez SSJ. Rano okazało się jeszcze, że muszę dociągnąć takielunek, więc ponad godzinę spędziłem na trymowaniu want.
A: Nie miałam czasu na myślenie „jak to będzie” – moje emocje były tak silnie pozytywne! Niebo nad Sopotem zapowiadało ciekawy start przy dobrym świeżym wietrze.
M: Ja martwiłem się o Ciebie – mini 650 jest zupełnie innym jachtem niż te, na których pływałaś. Bardzo spartańskim, zimnym i mokrym. Zamiast toalety jest wiadro, w środku żyje się na 2 m2, a spodnie trzeba zakładać na leżąco, bo nie można się wyprostować. A pamiętasz jak stawialiśmy grota?
A: Jasne! Wejście likszpary było niedopasowane do likliny, którą mieliśmy w grocie. Postawienie żagla (i każde refowanie) zajmowało nam ok. 10 minut (jak nie dłużej). Siedziałeś przy maszcie – wprowadzając liklinę do masztu, a ja nogą przy sterze, rękoma przy korbie i kabestanie, oczami dookoła i na wskaźnikach. I tak za każdym razem… więc co mi tam brak toalety, czy kilka guzów na głowie.
M: Po starcie wzorowo postawiliśmy code 5 i tak aż do helu …
A: Tak, a za Helem całkowicie ucichło. Nastroje nasze i „radiowe” były jednak zdecydowanie pozytywne, tym bardziej, że „staliśmy szybciej” niż Quick Livener
M: Gdzie załoga beztrosko kąpała się przy tym lipcowym upale.
A: W końcu przyszedł wiatr, by niespełna w godzinę stężeć do 4-5. Już-już mieliśmy jechać ładną prędkością, gdy bukszpryt…
M: …wytyk (w naszym przypadku o długości 3 metrów – mniej więcej połowy jachtu)…
A: Jak zwał, tak zwał. W każdym razie, postanowił przerwać współpracę i wypadł z mocowania.
M: Tak dokładnie, to zerwała się guma trzymająca go poziomo.
A: Pół godziny się z tym męczyłeś, gdy w tym czasie wszyscy będący wcześniej w zasięgu „ręki” wyjechali nas – płynęliśmy w każdą stronę, tylko nie we właściwą.
M: Potem postawiliśmy znowu code 5, a tak właściwie to Ty go postawiłaś.
A: Buła z masłem – 20 m2 można stawiać z ręki 😉 Jechaliśmy tak dobre dwie godziny, aż wiatr stężał i musieliśmy odstawić dodatkowy żagiel. Wydawało się, że idziemy ładnie do przodu i nadrabiamy pomału zaległości, gdy przy zrzucaniu żagiel wpadł do wody i z prostego działania stał się mały kłopot.
M: Ba! Nawet duży kłopot, bo żagiel był trzymany z lewej burty przez bras, z prawej przez hals, na rufie przez fał, a pod wodą przez balast.
A: Odciąłeś wtedy fał i hals, a po brasie wyciągnęliśmy, to znaczy Ty wyciągnąłeś, splątany, mokry żagiel spod jachtu. W sumie trochę to trwało zanim do tego doszliśmy. I tak rozstrzygnęła się tajemnica „zajmowania się załogą”, o co posądzali mnie i „mojego kapitana” rywale patrząc na naszą trasę na YellowBrick’u 😉 Gdy odsapnęliśmy, ustawiliśmy się na właściwy kurs i płynęliśmy dalej.
Jakoś tak naturalnie wyszło, że zmienialiśmy się co 2 godziny (nie licząc tego, że budziłam Michała, gdy mieliśmy mijać się ze statkami).
M: Albo jak tylko wydawało się Tobie, że widzisz statek…
A: Ej, hej! Sternicy muszą być przezorni, „sejfti first” i co cztery oczy to nie dwa! Wracając do zmian – akurat po dwóch godzinach powieki same się zamykały, więc nie było sensu męczyć się dłużej, skoro byliśmy we dwójkę i mieliśmy przed sobą niewielką odległość do celu – Visby.
M: Gdy jechałem do Świnoujścia robić rekord, zabrałem ze sobą pufę wypełnioną styropianem. Idealnie dopasowująca się koja do sternika. Dzięki niej człowiek spał stabilnie w poprzek jachtu, ponadto byliśmy grzani od dwóch stron (od pufy i śpiwora). Pierwsze drzemki były oczywiście na tzw. „stand by”, ale z czasem przez te dwie godziny mogliśmy spokojnie odpocząć i się „wyspać”. Nawet każde z nas zrzucało mokry sztormiak przed odpoczynkiem.
A: Na co dzień często ubolewam, że mieszkam w mieście i tyle bloków, wieżowców i wszystkich innych budynków zasłania mi niebo (tym bardziej podczas wschodów i zachodów) i jak na ironię losu – pierwszy zachód i pierwszy wschód słońca podczas wyczekiwanego Sailbook Cup’a przespałam. Całe szczęście miałam przed sobą perspektywę jeszcze kilku zachodów i wschodów, poza tym non stop mogłam podziwiać to, co na niebie się działo – a działo się naprawdę dużo.
M: Noce na morzu są naprawdę inspirujące. O wiele łatwiej jest wtedy zapomnieć o regatach i pilnowaniu żagli, a ochoty na rozrefowanie przy kilku węzłach słabszego wiatru w ogóle brakuje. Człowiek rozmyśla i koryguje kurs i znowu rozmyśla i koryguje. Jeszcze rok temu płynąłem samotnie na klasycznej Wandzie z 1967 roku, a teraz zasuwam na jachcie Radka Kowalczyka, na sześciu i pół metrach oceanicznego jachtu, który ukończył jedne z najtrudniejszych regat świata – Mini Transat. Moja przyszła narzeczona śpi w mokrych ubraniach, wieje piątka, a na niebie pełno gwiazd – jest świetnie :).
A: Niedziela w pełni, kolejne dwie godziny minęły, znów moje powieki ważyły chyba tonę, a ubrania były przemoczone, więc nie czekałam ani chwili dłużej (nawet minuty). Otwarłam luk i rzucam do środka siarczyste ”Dzień dobry, Michaś! Pora wstawać!”. Za każdym razem „poranna” „toaleta” i ubieranie się na nowo zajmowało nam trochę czasu, więc ostatnie minuty dłużyły się jak godziny. Nie mogłam się doczekać, kiedy będę mogła się schować i zasnąć. Tym bardziej, że byliśmy już blisko południowych brzegów Gotlandii, więc chciałam jeszcze wykorzystać przyjemne bujanie jachtu do snu. Okazało się, że ochota na spanie szybko mi przeszła, po tym o co zapytał mnie Michał… Właściwie moja odpowiedź była tylko „formalnością”, ale mimo wszystko zostałam baaaardzo mile zaskoczona.
M: Pamiętam to jak dzisiaj :). 19.07.2015 o godzinie 1254 (UTC) na pozycji N 56° 36.31, E 018° 23.17.
A: Później stwierdziliśmy, że właściwie nie miałam wyjścia – dookoła woda, głupio gdybym odmówiła, musiałby wyrzucić mnie za burtę… ;). Do Visby dopłynęliśmy około 1 w nocy w poniedziałek, walcząc z Sunrisem. Chwila pogaduszek, szybkiej wymiany wrażeń i udałam się wziąć upragniony prysznic (jako, że nasza toaleta ograniczała się do wiadra, wizyta w tym miejscu w Visby była dla mnie oczywistym priorytetem).
M: Dobrze, że ja nie byłem brudny i mogłem umyć się po śniadaniu o 1320 :).
A: Cały poniedziałek leniuchowaliśmy i klarowaliśmy jacht. Michał robił jakieś naprawy, sprawdzanie takielunku i kadłuba. Cały czas zwracał uwagę na maszt, okucia i liny. Rozumiem go – po eliminacjach do Mini Transat w 2011 roku Mini nie pływało. Grot był coraz bardziej rozlaminowany, choć profil i kształt cały czas trzymał bardzo ładny.
M: 31m2 grota, jak na 6.5 m jachtu, to całkiem sporo. Rozbudowana góra żagla jest trudna w trymowaniu. We wtorek poszliśmy na spacer po mieście. Zanudzałem Cię opowieściami jak rok temu razem z Szymonem Kuczyńskim jeździliśmy na owcach i zwiedzaliśmy ;). I jak z młodzieżą litewską chodziliśmy po murach itp. Gotland to piękna wyspa.
A: Zdecydowanie piękna, urocza, z niesamowitym klimatem. Duże wrażenie zrobiły na mnie urokliwe małe domki, w których wieczorami, w każdym z okien, zapalona była lampka.
M: A piwo w knajpie kosztuje 75 zł – takie to urokliwe miejsce :/. To takie bałtyckie Kaprije.
Wieczorem w porcie był „dzień polski” – pyszny grill, rozmowy o pierwszym etapie, warunkach i strategiach. Przy Fujimo („Fuck U Jane I’m Moving Out”) były rozmowy i plany, spotkania na szczycie, gra na akordeonie i gitarze. Niektórzy do dzisiaj wykupują kompromitujące zdjęcia i filmy. „Dzień polski” i całe regaty robiły sporo zamieszania w mieście i marinie. Szkoda, że męczyła wszystkich ta wchodząca fala. Nawet w porcie nie było spokojnie. Po kilku uderzeniach masztów, zerwaniu anteny i tym podobnych stratach, każdy uciekał w najmniejszy kąt, by uchronić się od fal.
A: W środę planowano start drugiego etapu. Wszystkie rzeczy w między czasie wyschły, pocztówki się wysłały, zakupy się zrobiły – można było ruszać. Początek zapowiadał się korzystnie. Miało wiać konkretnie, ale od rufy – dla nas super. Obiecywali, że w czwartek popołudniu/wieczorem będzie słabnąć. Dzięki uprzejmości Tomka Konnaka wyszliśmy z portu na holu . Po 15 minutach postawiliśmy grota, a potem już z górki, to znaczy z wiatrem. Na początek w górę poszedł mały genaker. Część jachtów szła blisko brzegu, my z pozostałą częścią dalej w morzu. Niestety dla nas wiało za pełno, Michał zmienił małego (52m2) genakera na dużego (71m2), by przy zbyt pełnym wietrze zyskać choć te kilka dziesiątych węzła. Dało to dobry efekt, bo przejechaliśmy kilka jachtów. Jednak przy 22-24 knt wiatru nie byłam pewna, czy to dobry pomysł. Po postawieniu żagla Michał wspomniał coś o wywózce („jedna wywózka i leżymy”, czy coś podobnie pocieszającego). I coś mnie podkusiło, żeby zapytać, na czym polega ta „wywózka”, w sensie co robić, jeśli nas wywiezie. Nie minęło 25 minut, gdy przyszedł mocniejszy szkwał, Michał zaspał przy sterze, no i się stało. Była to pierwsza wywózka w moim życiu, więc było to dla mnie silne i zdecydowanie niemiłe przeżycie. Jednak spokój Michała jest jak koło ratunkowe. „Narzeczony mój” oddał mi ster…
M: …który i tak nie „działał”, bo obydwie płetwy były na powierzchni, ale czegoś musiałaś się trzymać ;).
A: Sam zacząłeś pomału działać, żeby zrzucić gienka. Niestety hals zahaczył się o wytyk, więc poszedłeś na dziób. Miałam wtedy milion myśli na sekundę, a przede wszystkim myśl „NIE ZABIERAJ MI GO! Dopiero się oświadczył, a teraz PRAWIE leżymy (wtedy tak to dla mnie wyglądało), a on walczy na dziobie z głupią liną!”.
Udało się! W końcu odblokował linę, zrzucił dużego genakera, poczekał aż się uspokoję i zapiął mniejszego. Pojechaliśmy we właściwym kierunku dalej. Wtedy po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że Mini jest genialną łódką, na której czuję się zdecydowanie najbezpieczniej i najlepiej.
Między jednym kłopotem, a kolejnym „Kaptyn” miał okazję wykazać się kulinarnie, odgrzewając pysznie pachnące, a obrzydliwie smakujące spaghetti. Potem, po zawinięciu się genakera na sztagu, powstało małe rozdarcie, co wykluczyło żagiel z dalszego użycia.
Jak już o kłopocie mowa, to gdy Michał oddawał się zaburtowym przyjemnościom, zauważył, że jarzma płetw sterowych są poluzowane. Był to najdłuższy i prawie jedyny moment, w którym używaliśmy autopilota. Michał wciśnięty pod pokładem, ja na pokładzie, razem dokręciliśmy płetwy i wszystko działało przez następne 200 mil.
Po minięciu Gotska Sandon płynęliśmy ostro pod wiatr. W nocy rozdmuchało się i tak już zostało przez najbliższe 30h. Gdy wyjechaliśmy za południowy cypel Gotlandii wiatr postanowił przywitać się z mini w postaci 28 knt stałego. Fala coraz szybsza i wyższa, więc przy niewłaściwym schodzeniu z fali dosłownie spadaliśmy jachtem w przepaść z 2-3 metrów. Wszystko się trzęsło i huczało, jak w środku głośnika. Takich fal podczas rejsu nie przeżyłam.
M: Na małym jachcie o wiele intensywniej odczuwa się warunki zewnętrzne. Pamiętasz jak pojechałaś do Kalmaru na „Zaruskim” w pierwszy rejs po odbudowie? Na powrocie było 33knt i spora fala, a zupełnie inaczej się to czuło.
A: Tak czy siak – czasem czułam się jak na rollercoasterze. Gdy wpływaliśmy na falę widok doliny między nią i szczytem kolejnej był zapierający dech w piersiach (dosłownie). Cieszyłam się, że mam odpowiedni jacht i „kapitana” – dzięki temu czułam się bezpiecznie. Nie wiem ile razy przez całą noc i dzień Michał refował i rozrefowywał żagle. Wieczorem grot nie wytrzymał i rozerwał się przy trzecim refowym narożniku szotowym. Nie było warunków na naprawę, więc wcisnęliśmy grota z długaśnymi listwami pod pokład i postawiliśmy fok sztormowy na maszcie. Wyglądało to dość dziwnie, ale działało. Prędkość nie była oszałamiająca, ale przynajmniej choć trochę przesunęliśmy środek ożaglowania do tyłu. Zwróciliśmy też uwagę przepływającego jachtu z Polski (nie biorącego udziału w regatach). Akurat udało nam się włączyć radio i nawiązać z nim łączność, więc wytłumaczyliśmy, że wszystko jest w porządku. W odpowiedzi usłyszeliśmy: „słabą pogodę wybraliście, chłopaki, na pływanie. Trzymajcie się!”.
M: Z tym porwanym grotem, to był głupi błąd po skończonym refowaniu. Straciłem równowagę i uderzyłem łokciem w laminat, który się rozerwał. I tak skończyliśmy nasze regaty. Chwilę się pozłościłem i miałem kolejną nauczkę na przyszłość. Ściemniało się, Aga zastąpiła mnie na wachcie. Zjadłem, odpocząłem i pospałem. Jeszcze przed zmierzchem wskoczyłem w TPS-a (gruby neoprenowy suchy kombinezon ratunkowy dla marynarzy), który pozwolił mi przetrwać noc. Było mi arktycznie zimno i mokro. Zdjąłem tylko kalosze i w pełnym rynsztunku wskoczyłem w kombinezon. W nocy dodatkowo obwinąłem się gruba karimatą. Przy 7,5 knt SOG zarefowałem foka by odciążyć sztag. Prędkość spadła o dwa węzły ale byłem spokojny o takielunek
A: Długo zastanawiałam się czemu jesteśmy wystawiani takim próbom, aż w końcu przypomniałam sobie dlaczego. To wszystko przez Ondynę i jej klątwę, którą próbowaliśmy pokonać. Nie daliśmy się (mam na myśli wszystkie załogi SailbookCup), przeszliśmy (niektórzy ze stratami materialnymi owszem) próbę i pokonaliśmy klątwę.
M: Z przyjściem piątkowego południa wiar zelżał do agresywnego zera w skali. Aga zarządziła generalnie suszenie, a ja mycie. Wyskoczyliśmy z brudnych i mokrych ubrań. Podniosło to morale o 10! Leniwie toczące się popołudnie pozwoliło na błogi sen i wygrzewanie się na słońcu. Po tym lenistwie posklejałem grota taśmą na krokodyle, którą dostałem w zeszłym roku, jako jedną z nagród po Bitwie o Gotland :). W końcu dowiedziałem się do czego może mi posłużyć 😉 Nie wyglądało to ładnie (w ogóle to nie wyglądało), ale najważniejsze, że działało. Postawiłem żagiel potem największego genakera który też mógł w końcu złapać chwile oddechu i się wysuszyć. Czekałem na wiatr. Dużo z tego czekania nie było, bo znowu zasnąłem
A: Po paru godzinach stukania i piszczenia okuć na pokładzie, w końcu jacht idealnie się przechylił i mogłam spać dalej. Michał coś tam mówił, ale w końcu to samotnik, da sobie rade.
M: Leniu! Wołałem Cię na zachód słońca… W nocy się trochę rozwiało i zrzuciłem dużego genakera. Po 7 godzinach dotarliśmy pod Hel. Nie widziałem wcześniej takiego ruchu statków jak wtedy. Wybrzeże wyglądało jak choinka bożonarodzeniowa. Musieliśmy tylko uważać by nie znaleźć się pod takim drzewkiem:). Po kilku zmianach wachty doglądnąłem wschód słońca i potem już pełnym gazem do Sopotu.
A: Do Sopotu, wcale nie czyści i zdecydowanie nie pachnący, dopłynęliśmy około 7 rano w sobotę.
M: Drugi już raz mogłem uczestniczyć w tych niezwykłych regatach, w przedsięwzięciu Oli i Jacka – komandosów regat. Przebili siebie! Nie wiem jak oni to robią?! Jaka jest tajemnica w tym, że ludzie tak bardzo garną się to tych regat. Jest to fenomen i ewenement regatowy, bo przecież 600 mil to nie bułka z masłem. W dodatku podczas regat ludzie bez zaproszeń i obietnic, zaraz po ukończeniu regat deklarują swój start w kolejnych! Z całego serca dziękuję organizatorom, że to robią, że im się chce i robią to w świetnym stylu, na poziomie i ze smakiem!
Sam rejs był bardzo ciekawy. Kolejne 600 mil na mini, 650 za mną, kolejne mile doświadczenia i poznawania klasy. Kilka awarii, kilka ciekawych sytuacji. Jestem bardzo zadowolony, to był dobry czas i świetny rejs.
Mówi się, że jak chcesz „sprawdzić” swojego partnera, to weź go w morze, w dodatku na mały jacht i się przekonasz kim on jest ;). Agnieszka wcale nie zachowywała się jak ”księżniczka”, wręcz przeciwnie – pracowała ciężej ode mnie, podnosiła nasze morale i mnie na duchu. W Polsce chyba nie ma kobiety, która ma za sobą więcej mil na mini, niż Aga ;). ho ho – to dobry znak :).
A: Regaty uważam za najlepszą przygodę wakacji, a może nawet i nie tylko tych wakacji. Ogromnej ilości rzeczy się nauczyłam, a w wielu kwestiach potwierdziły się moje przypuszczenia i teorie. Prawdą jest też, że dopiero po około 3 dniach na lądzie byłam w pełni zadowolona z regat. Podsumowując, było GENIALNIE i CZADOWO, regaty SailbookCup wspominam pozytywnie cały czas, to było coś świetnego!
P.S.
Relacja i zdjęcia Agi Kubackiej i Michała Weselaka z mini – Ocean650