Już nie pamiętam kiedy, ale z pewnością przypominam sobie jak zaczęła się ta heca.
Jestem w domu , spokojne popołudnie, dzieci bawią się w swoim pokoju, smażę naleśniki na mojej super naleśnikarce, po domu snuje się przyjemny zapach… Ten błogi stan przerywa mój mąż (entuzjasta żeglarstwa i czynności wszelakich, które są choć trochę powiązane z wiatrem i wodą), który wraca po pracy do domu i z uśmiechem od ucha do ucha oznajmia mi: Kochanie! Popłyniemy w regatach!
Jak go znam to już wszystko ma obmyślone i nie mylę się. Pierwsze tygodnie wakacji spędzam (zgodnie z planem) z dziećmi nad jeziorem wraz z dziadkami. Mąż tymczasem szykuje łódkę, naprawia żagle itd… 17-tego lipca zostawiamy Antka i Zosię pod opieką Babci i Dziadka, kupujemy prowiant… Dziwię się, że można tyle zjeść przez tydzień?!? Mam wrażenie, że zapasów jedzenia mamy na jakieś trzy tygodnie, a Andrzej jeszcze się martwi co trzeba dokupić.
Łączę się jeszcze z koleżanką przez skype i truję jej że już tęsknię za dziećmi. W odpowiedzi słyszę: O Matko Polko!!! Życzę Ci tygodnia słońca, wiatru w żaglach, czasu dla siebie, czytania książek, znakomitego seksu i korzystaj z wolności! Po tych słowach już nie mogę doczekać się startu.
18-tego lipca pakujemy jeszcze torby, Andrzej życzy sobie, abym nie zapomniała spakować sukienki! Zabieram ze sobą dwie, w tym jedną białą, abym mogła zabłysnąć kontrastującą opalenizną (próżność przeze mnie przemawia). Zawozimy to wszystko na jacht i przepływamy z Gdyni do Sopotu, aby jeszcze wziąć udział w wieczornej imprezie. Wskakuję więc w jedną z moich kreacji i pędzimy na dzika, piwko i szanty… Andrzej już zna wszystkich uczestników z poprzednich regat. Ja powoli zaczynam ogarniać temat i po niedługim czasie jestem w stanie przyporządkować załogę do łódki.
Nazajutrz rano oficjalne rozpoczęcie regat, strzelamy fotki, słyszę narzekania na słaby wiatr. Ja się akurat cieszę, bo nie lubię zbyt dużego kiwania ale też niestety pływania pod wiatr, a to nas właśnie czeka przez następne 48 h.
Czuję podekscytowanie pomieszane z lekkim niepokojem, ponieważ zapomniałam już jak to jest pływać na dłuższe dystanse. Ale za to pamiętam to urzekające uczucie, gdy dookoła jak tylko okiem sięgnąć jest woda i tylko woda. Jest cudownie! Nie tracę również sportowego ducha. Co jakiś czas rozglądam się uważnie i cieszy mnie, że po nocy żeglowania widzę dookoła nas inne jachty. Oddycham z ulgą, że nie zostaliśmy w tyle. Przechyły małe , ale nie wiedzieć dlaczego ciągle spadają nam noże z półki ?!?
Przed metą pierwszego etapu regat, którą stanowią główki portu w Visby, ścigamy się z jachtem Konsal. Tak zapomnieliśmy się w walce, że w ostatniej chwili spostrzegamy wypływający prom.
Niestety większy od nas i musimy uciekać 🙂 Konsal wygrywa match racing. Później wszyscy się z tego śmiejemy. Cieszę się na odpoczynek w Visby. Nareszcie stały ląd, tylko dlaczego kiedy stoimy w kolejce do zgłoszenia w bosmanacie wszystko się kiwa? A najbardziej chyba ta miła pani za ladą 🙂 Ale ze mnie wilk morski! Nie ma co!
Zwiedzamy to urokliwe portowe miasto, otoczone ruinami murów obronnych, cieszę się że miałam czas na zakup upominków dla dzieci. A jednak Matka Polka się we mnie odezwała 🙂 Wieczorem zwiedzamy inne jachty. Trochę zazdroszczę innym tak przyziemnych luksusów na łódce jak np. prysznica.
W południe 20-tego lipca startujemy do drugiego etapu regat. Mamy do opłynięcia nie tylko Gotland, ale i dalej na północ małą wyspę Gotska Sandon. Niestety szybko kończy się rumakowanie. Przyrządy jak zaklęte pokazują Wind: zero, Speed: zero ! Woda dookoła kwitnie i jest zupełnie żółta , co skutecznie odstrasza od kąpieli. Ślimak przy nas to wyścigowy rumak…
Zmieniam zdanie na temat wiatru… Wietrze wiej !!! Cały dzień przesuwamy się wolno wzdłuż brzegów tej urokliwej wyspy. Rywalizujący z nami jacht jest tak blisko, że słychać gwar ich rozmów. Proponują arbuza na poczęstunek. Chętnie zatopiłabym w nim zęby, ale ani oni ani my nie jesteśmy w stanie do siebie podpłynąć. Rekompensatą za trud są foki, które licznie pokazują się nam z każdej strony i co chwila wynurzają swoje sympatyczne pyszczki, prychając i pochrapując przyjaźnie. Podziwiamy jak wiele jachtów kotwicuje wzdłuż wybrzeża i jak wiele ludzi korzysta z uroków dzikiej plaży. Postanawiamy przypłynąć tu kiedyś z dziećmi i pokazać im te wszystkie cudne miejsca i cieszyć się tym wszystkim razem z nimi.
Po dniu powolnej żeglugi nadchodzi noc, a wraz z nią wiatr, który przybliża nas do mety. Pędzimy na spinakerze z prędkością nawet 8 węzłów, zmieniamy się co 1,5 godziny przy sterze. Cieszy nas, że udaje się nieco zmniejszyć dystans do uciekających nam jachtów… do czasu… spinaker nie wytrzymał i rozdarł się w połowie na całą szerokość. A niech to jasny szlag trafi ! Tak dobrze szło.
Dziś 26 lipca, moje imieniny. Do Helu mamy jeszcze 60 mil, za jakiś czas zobaczymy polskie wybrzeże. Około godziny 7-mej rano przepływamy obok latarni morskiej w Helu. Za nami w polu widzenia jeszcze dwa jachty. Facil i Fourwinds, który dzielnie przebył drugi etap regat z porwanym grotem.
I nareszcie! Udało się ! O godzinie 10,09 mijamy linię mety. Świętujemy ten moment z innymi, którzy już dopłynęli wcześniej , schylam się po aparat fotograficzny i… czuję, że się już nie wyprostuję. Straszny ból! Na moje szczęście na jachcie Facil jest ratownik, Michał. Przynosi środki przeciwbólowe i nakazuje wizytę na pogotowiu, gdzie kłują mi tyłek zastrzykiem z Ketonalu.
A trzeba było dać się ukłuć Michałowi! Proponował!
Tymczasem żegnaj Gotland ! Żegnaj Visby, żegnajcie foki ! Do zobaczenia w przyszłym roku!
PS. Podziękowania za życzenie dla koleżanki! Wszystko się spełniło!!